– Co to jest? – pyta matka Bruce’a. – Jeżeli to jakiś rodzaj reklamy, to w bardzo kiepskim guście!
– To bomba – mówi Janice. Jej głos zdaje się dobiegać z innego miejsca. Jakby transmitowali ją na żywo z Hartford. Z czerwonego grzyba wyrastają czarne bąble, nadając mu makabryczne kształty, które zmieniają się i przesuwają – raz podobne do kota, raz do psa, raz do Demonicznego Klauna Bobo – wykrzywiając się na przestrzeni całych mil nad tym, co było Nowym Jorkiem, a teraz jest wnętrzem pieca hutniczego. – Atomówka. I to cholernie wielka. Nie taka, którą można przywieźć w walizce albo…
Prask! Ciepło rozchodzi się w górę i dół jej policzka, łzy płyną z oczu i głowa odskakuje w bok. Matka Bruce’a właśnie ją spoliczkowała. I to mocno.
– Nie waż się nigdy robić z tego żartów – rozkazuje. – Nie ma w tym nic śmiesznego.
Na patiu dołączają do nich inni, ale niewiele różnią się od cieni; wzrok Janice musiała osłabić ognista kula, a może chmura zasłoniła słońce. Może jedno i drugie.
– To jest w bardzo… kiepskim… guście! – Każde słowo jest głośniejsze od poprzedniego. „Guście!” to już krzyk.
– To muszą być jakieś efekty specjalne – mówi ktoś. – Na pewno, w przeciwnym razie usłyszelibyśmy…
Ale wtedy dobiega ich dźwięk. Tak jakby wielki głaz spadał niekończącą się kamienną rynną. Dźwięk tłucze szyby w oknach od południowej strony domu i płoszy ptaki, które zrywają się z drzew i krążą dookoła. Wypełnia cały świat. I nie milknie. Przypomina nieustający grzmot przy przekraczaniu bariery dźwięku. Janice widzi babcię Bruce’a, która zasłaniając sobie uszy, idzie powoli ścieżką prowadzącą do wielostanowiskowego garażu. Drepcze ze spuszczoną głową, zgarbionymi plecami i sterczącym tyłkiem niczym idąca na wygnanie wydziedziczona megiera. Coś zwisa z tyłu jej sukni, majtając się tam i z powrotem, i Janice bez zdziwienia spostrzega (coraz bardziej pogarszającym się wzrokiem), że to aparacik słuchowy.
– Chcę się obudzić – mówi mężczyzna stojący za jej plecami. Ma płaczliwy, działający na nerwy głos. – Chcę się obudzić. Co za dużo, to niezdrowo.
Czerwona chmura wzniosła się już na całą wysokość i stoi triumfalnie w miejscu, gdzie jeszcze dziewięćdziesiąt sekund wcześniej był Nowy Jork – czerwono-fioletowy muchomor, który wypalił dziurę w tym popołudniu i wszystkich popołudniach, które nadejdą.
Zrywa się wiatr. Jest gorący. Rozwiewa jej włosy, odsłaniając uszy, które jeszcze wyraźniej słyszą ten niekończący się łoskot. Janice stoi, patrzy i wyobraża sobie piłki tenisowe, uderzane jedna po drugiej i wszystkie lądujące tak blisko siebie, że zmieściłyby się na jednej patelni. Tak właśnie pisze. Na tym polega jej talent. Albo polegał.
Myśli o wędrówce, na którą Bruce i jego znajomi już się nie wybiorą. Myśli o przyjęciu w Holy Now!, w którym nie wezmą dziś wieczorem udziału. Myśli o płytach Jay-Z, Beyoncé i The Fray, których nie wysłuchają – to akurat niewielka strata. I myśli o muzyce country, której słucha w swoim pick-upie jej tato, jadąc do pracy. To już coś lepszego. Będzie myślała o Patsy Cline albo Skeeterze Davisie i może już niedługo zdoła oduczyć patrzenia to, co zostało z jej oczu.
28 maja 2008
Drogi Charlie,
zwracanie się do Ciebie w ten sposób wydaje mi się dziwne i zarazem całkiem naturalne, mimo że ostatni raz widziałam Cię, gdy byłam prawie dwa razy młodsza niż teraz. Miałam wtedy szesnaście lat i strasznie się w Tobie zabujałam. (Wiedziałeś o tym? Oczywiście, że tak). Jestem teraz szczęśliwą mężatką z małym synkiem i oglądam Cię przez cały czas na CNN, jak rozprawiasz o Medycznych Sprawach. Jesteś tak samo przystojny jak w tamtych dawnych czasach, gdy chodziliśmy w trójkę na ryby albo do kina Railroad we Freeport.
Te letnie miesiące wydają się tak odległe w czasie – Ty i Johnny nierozłączni, ja łażąca za wami, kiedy tylko mi na to pozwalaliście. Czyli prawdopodobnie częściej, niż na to zasłużyłam! Mimo to Twój list z kondolencjami sprawił, że wszystko to stanęło mi przed oczyma i strasznie płakałam. Nie tylko za Johnnym, ale za całą naszą trójką. I chyba za tym, jak proste i nieskomplikowane wydawało się życie. Jakie to były złote czasy!
Widziałeś oczywiście jego nekrolog. „Śmierć w wypadku” może oznaczać mnóstwo grzechów, prawda? W wiadomościach powiedzieli, że Johnny zginął wskutek upadku i rzeczywiście spadł – w dobrze nam wszystkim znanym miejscu, o które zapytał mnie w ostatnie Boże Narodzenie – ale to nie był wypadek. W jego krwi była cała masa środków uspokajających. Nie aż tyle, żeby go zabić, lecz dosyć, według koronera, żeby zakręciło mu się w głowie, zwłaszcza jeśli wychylał się przez balustradę. Stąd ta „śmierć w wypadku”.
Lecz ja wiem, że to samobójstwo.
Nie było żadnego listu pożegnalnego w domu ani przy zwłokach, ale mogło to wynikać z faktu, że nie chciał nikomu robić przykrości. Jako doktor wiesz, że psychiatrzy mają wyjątkowo wysoki wskaźnik samobójstw. Tak jakby nieszczęścia pacjentów były rodzajem kwasu, który zżera mechanizmy obronne ich terapeutów. Na ogół te mechanizmy są dość mocne, by nie udało się ich nadwątlić. A u Johnny’ego? Chyba nie… przez jednego niezwykłego pacjenta. Przez ostatnie dwa lub trzy miesiące życia prawie nie spał; miał takie straszne sińce pod oczyma! Poza tym odwoływał wszystkie wizyty. Wybierał się na długie przejażdżki. Nie mówił dokąd, ale chyba to wiem.
W ten sposób przechodzę do załącznika, do którego, mam nadzieję, zajrzysz, kiedy przeczytasz ten list. Wiem, że jesteś zajęły, jednak – jeśli to coś da – pomyśl o mnie jako o wiecznie za tobą łażącym, zakochanym dziewczęciu, którym byłam, z włosami ściągniętymi w stale rozwiązującego się kucyka.
Chociaż Johnny miał własny gabinet, w ciągu ostatnich czterech lat współpracował luźno z dwoma innymi psychiatrami. Po jego śmierci akta pacjentów (niezbyt liczne z powodu ograniczenia praktyki) trafiły do jednego z nich. Te akta były u niego w przychodni. Jednak sprzątając jego gabinet w domu, natknęłam się na ten niewielki manuskrypt, który załączam. Są to akta pacjenta, którego nazwał „N.”. Zdarzyło mi się jednak kilkakrotnie oglądać prowadzone przez niego normalne akta (nie żebym myszkowała, ale leżały otwarte na jego biurku) i wiem, że te są zupełnie inne. Przede wszystkim nie były prowadzone w jego przychodni, bo nie mają nagłówka jak inne akta, które widziałam, i czerwonej pieczątki POUFNE na dole. Poza tym można zauważyć na kartkach niewyraźną pionową linię. Robi ją jego domowa drukarka.
Lecz jest coś jeszcze, co zobaczysz, kiedy odpakujesz pudełko. Na okładce wydrukował grubą czarną czcionką dwa słowa: SPALIĆ TO. O mało tego nie zrobiłam, nie zaglądając do środka. Myślałam, Boże zlituj się, że to jakieś jego prywatne leki albo wydruki dziwnych pornograficznych stron z Internetu. Ostatecznie jednak, będąc córką Pandory, nie mogłam opanować ciekawości. Żałuję, że tak się stało.
Mam wrażenie, Charlie, że mój brat nosił się z zamiarem napisania książki, czegoś popularnego, w stylu Olivera Sacksa. Sądząc po tym manuskrypcie, początkowo koncentrował się na zaburzeniach obsesyjno-kompulsywnych, zważywszy zaś na fakt, że popełnił samobójstwo (jeżeli to było samobójstwo!), zastanawiam się, czy jego zainteresowania nie wynikały z tego starego porzekadła Medice, cura te ipsum.
Читать дальше