A skoro mowa o Pauli, jeden z głosów należał do niej. „Będziesz mógł zacząć oddawać pozostałe rzeczy – mówił. – Wszystko zależy od tego, jak uparta chce być twoja podświadomość”.
Położyłem się z powrotem i wkrótce zdołałem zasnąć. Śniło mi się, że jestem w Central Parku, karmię kaczki i nagle słyszę głośny huk podobny do tego, który powstaje przy przekroczeniu bariery dźwięku, i widzę, jak niebo wypełnia dym. W moim śnie dym miał zapach płonących włosów.
* * *
Przez jakiś czas myślałem o Toni Gregson w Rahway – Toni z dzieckiem, które mogło mieć oczy Rolanda Abelsona, ale mogło też ich nie mieć – uznałem jednak, że muszę się do spotkania z nią przygotować. Postanowiłem, że zacznę od wdowy po Brusie Masonie.
Pojechałem pociągiem do Debbs Ferry i wziąłem taksówkę ze stacji. Taksiarz zatrzymał się przy domu w stylu Cape Cod w dzielnicy willowej. Dałem mu trochę pieniędzy, kazałem zaczekać – to nie potrwa długo – i zadzwoniłem do drzwi. Pod pachą trzymałem pudełko. Mogło się wydawać, że w środku jest tort.
Zadzwoniłem tylko raz, ponieważ wcześniej zatelefonowałem i Janice Mason czekała na mnie. Przygotowałem starannie moją historyjkę i opowiedziałem ją dość śmiało, wiedząc, że stojąca na podjeździe taksówka z bijącym taksometrem uchroni mnie przed dociekliwymi pytaniami.
Siódmego września, powiedziałem… w piątek przed… próbowałem zadąć w muszlę, którą Bruce trzymał na swoim biurku, dokładnie tak, jak on to robił podczas pikniku na Jones Beach. (Janice, żona Władcy Much, pokiwała głową; oczywiście tam była). Streszczając się, dodałem, że poprosiłem Bruce’a, żeby pożyczył mi muszlę na weekend, bo chcę poćwiczyć. A potem, we wtorek rano obudziłem się z zapaleniem zatok i na dodatek potwornym bólem głowy. (Była to historyjka, którą opowiedziałem już paru osobom). Pijąc herbatę, usłyszałem huk i zobaczyłem chmurę dymu. Nie myślałem o muszli aż do zeszłego tygodnia, kiedy zabrałem się do sprzątania szafki z przyborami sanitarnymi i nagle, kurczę, znalazłem ją. I pomyślałem… no cóż, nie jest to jakaś szczególna pamiątka, ale pomyślałem, że może… no wie pani…
W jej oczach stanęły łzy, podobnie jak w moich, gdy Paula odniosła mi „fundusz emerytalny” Rolanda Abelsona, lecz nie towarzyszyło im przerażenie, które – jestem tego pewien – pojawiło się na mojej twarzy, kiedy Paula stała tam na korytarzu z włosami sterczącymi po obu stronach głowy. Janice oznajmiła, że chętnie zachowa wszelkie pamiątki po Brusie.
– Nie mogę przeboleć tego, jak się pożegnaliśmy-powiedziała, trzymając w dłoniach pudełko. – Zawsze wychodził bardzo wcześnie, bo jechał pociągiem. Pocałował mnie w policzek, a ja otworzyłam jedno oko i powiedziałam, żeby kupił mleko i śmietanę. Odparł, że kupi. To były ostatnie słowa, które do mnie powiedział. Kiedy poprosił mnie o rękę, czułam się jak Helena trojańska… to głupota, ale tak właśnie było… i wolałabym powiedzieć coś lepszego, niż „kup mleko i śmietanę”. Ale byliśmy małżeństwem od dość dawna, wydawało się, że to dzień jak co dzień i… przecież nigdy nie znamy dnia ani godziny, prawda?
– Nie.
– Właśnie. Każde pożegnanie może być ostatnie. Nie wiemy tego. Dziękuję, panie Staley. Za to, że pan przyjechał, i za to, że mi pan to oddał. To bardzo miło z pana strony. – W tym momencie lekko się uśmiechnęła. – Pamięta pan, jak stał na plaży bez koszuli i dął w tę muszlę?
– Tak – odparłem i popatrzyłem, jak trzymała to pudełko. Później usiądzie, wyjmie z niego muszlę, położy ją sobie na kolanach i będzie płakać. Wiedziałem, że przynajmniej ta koncha nigdy nie wróci do mojego mieszkania. Była w domu.
* * *
Pojechałem z powrotem na stację i wsiadłem do pociągu do Nowego Jorku. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, wagony były niemal puste. Usiadłem przy brudnym, mokrym od deszczu oknie i patrzyłem na rzekę i zbliżający się kontur Manhattanu. W pochmurne i deszczowe dni człowiek odtwarza ten kontur niemal z wyobraźni, kawałek po kawałku.
Jutro pojadę do Rahway z monetą zatopioną w akrylowej kostce. Być może dziecko weźmie ją w pulchną rączkę i przyjrzy się jej z ciekawością. Tak czy inaczej kostka zniknie z mojego życia. Myślę, że jedyną rzeczą, której trudno mi się będzie pozbyć, będzie poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona – nie mogę chyba oznajmić pani Eagleton, że wziąłem ją na weekend do domu, żeby poćwiczyć siadanie na niej? Ale potrzeba jest matką wynalazków i jestem pewien, że wymyślę w końcu jakąś przekonującą historię.
Przyszło mi do głowy, że z czasem mogą się pojawić inne przedmioty. I skłamałbym, mówiąc, że taka ewentualność wydaje mi się niemiła. Kiedy zwraca się rzeczy, które ludzie uważają za bezpowrotnie stracone, rzeczy, które mają swoją wagę, samo to jest nagrodą. Nawet jeżeli są to drobne rzeczy w rodzaju okularów przeciwsłonecznych albo stalowej monety zatopionej w akrylowej kostce… naprawdę. Muszę powiedzieć, że samo to jest nagrodą.
Janice nigdy nie znalazła właściwego słowa na określenie miejsca, w którym mieszka Buddy. Jest za duże, żeby nazwać je domem, i za małe, żeby uznać za posiadłość, a nazwa na słupku przy podjeździe, Harborlights, nie przechodzi jej przez gardło. Brzmi jak nazwa restauracji w New London, takiej, gdzie jako danie dnia zawsze podają coś z ryb. Na ogół kończy się to tym, że mówi „do ciebie”: na przykład „pojedźmy do ciebie i zagrajmy w tenisa” albo „pojedźmy do ciebie i popływajmy”.
To samo dotyczy też chyba Buddy’ego, myśli, patrząc, jak jej chłopak biegnie truchtem tam, skąd dobiegają krzyki: z drugiej strony domu, gdzie jest basen. Trudno jest mówić do własnego chłopaka Buddy, ale kiedy jego prawdziwe imię brzmi Bruce, człowiek jakby traci grunt pod nogami.
Podobnie jest z wyrażaniem uczuć. Janice wie, że Bruce chciałby usłyszeć od niej, że go kocha, zwłaszcza w dniu rozdania świadectw – byłby to z pewnością lepszy prezent od srebrnego medalika, który mu dała, choć kosztował ją tyle, że wszystko w niej się gotowało – ale nie mogła tego zrobić. Jedyne, na co było ją stać (choć również budziło wewnętrzny bunt) to: „Strasznie cię lubię, Buddy”. I nawet to brzmiało jak kwestia z brytyjskiej komedii muzycznej.
– Nie gniewasz się o to, co powiedziała? – To była ostatnia rzecz, o którą ją zapytał, zanim potruchtał po trawie, żeby przebrać się w spodenki kąpielowe. – Chyba nie dlatego tu zostajesz?
– Nie, chcę po prostu jeszcze trochę poserwować. I pooglądać widoki.
To miejsce rzeczywiście jest jedyne w swoim rodzaju i nigdy jej się nie znudziło. Ponieważ z tej strony domu widać całą panoramę Nowego Jorku, budynki zredukowane do niebieskich klocków, od których najwyższych okien odbija się słońce. Janice powtarzała sobie, że w Nowym Jorku można doznać tego poczucia cudownego bezruchu wyłącznie z oddali. Było to kłamstwo, które uwielbiała.
– Taka już jest moja babcia – dodał. – Zdążyłaś ją chyba poznać. Mówi, co myśli.
– Wiem – odparła Janice. I lubiła babcię Buddy’ego, która wcale nie starała się ukrywać swojego snobizmu. Obnosiła się z nim, celebrowała i dawała do powąchania. Nazywali się Hope i przypłynęli do Connecticut razem z całą resztą Niebiańskich Zastępów, dziękuję bardzo. Ona za to nazywa się Janice Gandolewski i kończy swoją szkołę (liceum Fairhaven) za dwa tygodnie – kiedy Buddy wyruszy ze swoimi trzema najlepszymi kumplami w Appalachy.
Читать дальше