Szimon Gazer wcisnął się do przepełnionej taksówki — mikrobusa, między mężczyznę z wąsami i zawoalowaną, grubą kobietę, której skóra była pomarszczona jak stare jabłko.
Powiedział kierowcy, dokąd jedzie, dając mu jednocześnie monetę dziesięcioszeklową.
Ponieważ nie mógł się ogolić tego ranka, nie odróżniał się od swych towarzyszy.
Biedny Palestyńczyk, taki jak inni.
Godzinę później wysiadł z taksówki w al Muntar i poszedł przez pola w kierunku Kfar Darom.
Gdy mijał posterunek policji palestyńskiej, wartownik zawołał do niego, żeby uważał: od rana Izraelczycy byli podenerwowani.
Szymon Gazer podziękował mu i poszedł wzdłuż kordonu, jakby zamierzał udać się do Kfar Darom.
Przed nim było jeszcze kilka palestyńskich domów, dlatego nie zwracał niczyjej uwagi.
Kiedy dotarł na granicę no-man s-land przykucnął i zdjął z przegubu zegarek.
Od kręcił remontuar i wyciągnął z niego krótką antenę.
Gdy zapaliło się maleńkie czerwone światełko sygnalizacyjne, po wiedział kilka słów i czekał.
— Twój kod? — zapytał chwilę później głos po hebrajsku.
— Bat Jom.
— OK., idź — powiedział głos.
Szimon Gazer założył zegarek i wstał.
Wiedział teraz, że obserwują go żołnierze z pierwszego posterunku izraelskiego, którzy wiedzą, z kim mają do czynienia.
Malko zaczynał odczuwać przygnębienie, gdy telefon w jego pokoju zadzwonił.
Był to Fajsal Balaui.
— Ma pan szczęście! — zawołał.
— Jaser Arafat zgodził się ze mną widzieć?
— Nie, ale generał el Husseini czeka na pana w swoim biurze.
Przyjadę po pana za dziesięć minut.
— Dostał zgodę na spotkanie z Arafatem?
Fajsal zaśmiał się.
— Nic o tym nie wiem, nie uciął sobie pogawędki przez telefon…
Malko w euforii odłożył słuchawkę.
Jeśli tego samego dnia miał się spotkać z Jaserem Arafatem, a potem z piękną Australijką, musiał to być jego szczęśliwy dzień.
Nie mógł już wytrzymać bezczynności: poza CNN nie miał tu niczego — żadnych książek, żadnych gazet ani radia, żadnego miejsca, gdzie mógłby pójść.
Nawet plaża, pokryta odpadkami, była zagrodzona i nie dało się po niej spacerować.
Zszedł na dół, podniesiony na duchu.
Fajsal czekał przed hotelem za kierownicą forda.
Malko usiadł obok niego.
Słońce stało już nisko nad horyzontem.
Palestyńczyk pojechał na północ przez obóz al Szati, zawsze tak samo przygnębiający ze swoimi wyboistymi, cuchnącymi ulicami, z ruderami i z setkami wyrostków, bawiących się w wojnę na ulicach.
Zielone flagi Hamasu ozdobione wersami z Koranu powiewały na kilku domach.
Malko odetchnął z ulgą, gdy wyjechali na drogę nadmorską, która była przedłużeniem Al Rasheed Street.
Nie było tam w zasadzie domów, za wyjątkiem betonowych szkieletów nie dokończonych budowli.
Malko patrzył na zachodzące słońce.
Widok był wspaniały.
W oddali „piramida” Mukhabaratu wznosiła się jak futurystyczna fantazja.
Wybuch całkowicie go zaskoczył.
Był tak potężny, że duży ford galaxy skoczył do przodu, jakby został popchnięty niewidzialną ręką.
Malko usłyszał dziwny dźwięk, jakby grad bębnił po blasze i tylna szyba samochodu roztrzaskała się na kawałki.
Odwrócił się i zobaczył niewielki słup dymu unoszący się nad szosą tuż za nimi.
Pocisk artyleryjski albo rakieta.
Przerażony Fajsal przyspieszył.
Malko rozejrzał się dookoła i nic nie zobaczył.
Drugi wybuch rzucił go na drzwi samochodu.
Pocisk trafił jeszcze bliżej.
Tym razem ford stanął w poprzek drogi, w kłębie czarnego dymu.
Wystrzelili w nich rakietę!
Prawdopodobnie z niewidocznego śmigłowca.
Fajsal ustawił samochód prosto na drodze i nacisnął pedał gazu.
Samochody zatrzymywały się w pewnej odległości: nie miały odwagi się zbliżyć.
Inne ostrożnie zawracały.
Malko doznawał dziwnego uczucia wobec niewidocznych morderców.
Całe otoczenie wydawało się takie spokojne, fale przy pływały łagodnie do brzegu, by zakończyć swój żywot na plaży, kilka metrów od płonącego samochodu.
Nagle spostrzegł samochód z obracającym się kogutem, który zbliżał się do nich z północy.
Trzy minuty później droga zniknęła pod mundurami!
Jakiś oficer podszedł do Fajsala Balaui, który powiedział do Malko:
— To są ludzie generała el Husseiniego.
Pojedziemy z nimi.
Generał Atep el Husseini czekał na nich z posępnym wyrazem twarzy.
Długo ściskając rękę Malko, powiedział je dynie:
— Miał pan dużo szczęścia!
Widziałem wszystko od chwili wybuchu pierwszej rakiety.
Od razu pomyślałem o panu.
— Nie zauważyłem żadnego śmigłowca — rzekł Malko.
— Oczywiście — wyjaśnił generał — zostały poza naszą przestrzenią powietrzną.
Stosują się do porozumień z Oslo!
Lecz swoimi rakietami powietrze — ziemia mogą trafić do celu z od ległości piętnastu kilometrów.
Prawdopodobnie używają amerykańskich hellfire.
Miał pan szczęście: ostatnich dwóch ataków nikt nie przeżył.
Pasażerowie samochodów wierzyli, że zabezpieczy ich pancerna obudowa.
Proszę, niech pan to weźmie!
Generał podszedł do barku, wziął napoczętą butelkę koniaku Otard XO, nalał do dwóch kieliszków i podał pierwszy Malko, a drugi Fajsalowi.
Palestyńczyk odmówił: nie pił alkoholu.
Wobec tego generał wziął jego kieliszek i wypił.
— Kiedy zobaczyłem słup dymu — powiedział — pomyślałem, że już nigdy pana nie zobaczę…
— Lecz w jaki sposób, z tej odległości, mogli strzelać tak precyzyjnie?
— Mam własną koncepcję na ten temat — powiedział generał.
Moi ludzie sprawdzają właśnie szczątki samochodu.
Wszystkiego dowiemy się jutro…
Malko pozwolił, by koniak rozluźnił jego napięte mięśnie i nerwy.
Tym razem nie mogło być żadnych wątpliwości: Izraelczycy naprawdę chcieli go zabić.
A to znaczyło, że był na właściwym tropie.
— Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć? — zapytał generała.
— Arafat zgodził się ze mną spotkać?
Atep el Husseini potrząsnął głową.
— Nie. Jeszcze nie.
Właśnie zanim będę z nim na ten temat rozmawiał, chciałem pomówić jeszcze raz z panem.
Ale teraz mam już niewiele czasu.
Spojrzał na zegarek.
— Niestety, nie mogę zostać dłużej, mam teraz ważne spotkanie.
Każę pana odwieźć do hotelu, by mógł pan ochłonąć, po tym, co was spotkało.
Dzisiaj Bóg pana prowadził, jak mówią Amerykanie…
Muszę zebrać trochę informacji na temat tego zamachu.
Zobaczymy się jutro.
Czekając na to spotkanie, proszę nie opuszczać Commodore.
Przyślę panu kogoś. I niech się panu nie śnią koszmary.
Było to zapewne palestyńskie poczucie humoru…
Zaszokowany Fajsa Balaui milczał jak karp.
Znaleźli się w opancerzonym mercedesie, eskortowani przez wąsatych mężczyzn.
Przez całą drogę Malko nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć w kierunku morza, gdzie słońce właśnie kończyło zachodzić.
Długo będzie miał przed oczami mały, czerwony błysk startującej rakiety hellfire, która wyglądała jak wielkie cygaro, zostawiające czerwone refleksy we mgle.
Malko wyszedł spod prysznica i przyglądał się przez okno łazienki pogrążonemu w ciemnościach Morzu Śródziemnemu.
Nie mógł się powstrzymać.
Ubrał się i spojrzał na breitlinga: duże, świecące wskazówki pokazywały, że jest wpółdo dziewiątej.
Читать дальше