– No i cóż, panie Bond, panie agencie Secret Service? Coś między sobą uzgodniliśmy, prawda? Co mi pan powiesz? Kto pana nasłał? Co podejrzewaliście? Jak zdołał pan pokrzyżować mi plany? – Goldfinger oparł się wygodnie, splótł na brzuchu ręce i wbił wzrok w sufit.
Bond sprzedał mu okrojoną, lecz prawdziwą wersję całej akcji. Nie wspomniał ni słowem ani o SMIERSZ-u, ani o zlokalizowaniu skrytki kontaktowej. Nie zdradził też tajemnicy urządzenia naprowadzającego, które zainstalował w rollsie, bo Rosjanie mogli jeszcze czegoś takiego jak Homer nie mieć. Zakończył tak:
– Jak widzisz, Goldfinger, ledwo ci się udało. Gdyby nie Tilly Masterton, gdyby w Genewie nie wpakowała się w całą tę aferę, już byś siedział. Siedziałbyś sobie w szwajcarskiej ciupie i dłubałbyś w zębach, czekając na ekstradycję do Anglii. Ty nie doceniasz Brytyjczyków, Goldfinger. Może i są powolni, lecz zawsze osiągają cel. Sądzisz, że w Rosji będziesz tak zupełnie bezpieczny? Nie byłbym tego taki pewny. Wyciągaliśmy już stamtąd ludzi. A teraz zapisz w swojej księdze ostatni aforyzm: „Nigdy nie czyń szkody Anglii i Anglikom”.
Cicho mrucząc, Stratocruiser płynął hen, wysoko, poza zasięgiem wszelkiej pogody i niepogody, ponad księżycowo srebrzystym bezkresem. Światła zgasły. Bond siedział nieruchomo w ciemności i pocił się na myśl o tym, że nie wie, co robić.
Godzinę temu Pussy przyniosła mu kolację. W serwetce znalazł ukryty ołówek. Dla zmylenia Koreańczyka dziewczyna posłała agentowi kilka dosadnych uszczypliwości i odeszła. Bond skubnął coś niecoś z talerza, konsumował spore ilości bourbona, a wyobraźnią szalał po całym samolocie, zastanawiał się, co też u licha można by tu zrobić, żeby spowodować przymusowe lądowanie czy to w Gander, czy gdziekolwiek indziej, aby tylko w Nowej Szkocji. Czy zdoła w ostateczności podpalić samolot? Tylko jak?! Rozważał to i możliwość wyważenia blokady drzwi wejściowych. Oba pomysły wydawały się niewykonalne i samobójcze. Dalszego łamania głowy zaoszczędził mu facet, którego Bond poznał za ladą biletową BOAC w Idlewild, jeden z Niemców. Zjawił się przy jego fotelu, wyszczerzył zęby i powiedział:
– Linie lotnicze BOAC dobrze się panem opiekują, prawda? Pan Goldfinger sądzi, że mogą panu przychodzić do głowy różne głupawe pomysły. Mam uważać na ogon maszyny, zatem siedź i niech ci się dobrze fruwa, jasne?
Bond nie odpowiedział i facet zmył się na tył samolotu.
Coś – co to u licha jest?! – nieustannie zaprzątało jego myśl, coś związanego z poprzednimi rozważaniami… Blokada drzwi wejściowych. Tak, to jest to. Co się stało na pokładzie tej maszyny lecącej nad Persją w 1957…? Agent znieruchomiał i wbił szeroko rozwarte, nic nie widzące oczy w oparcie fotela tuż przed nim. Mogło się udać! Niewykluczone, że się uda!
Rozłożył serwetkę i napisał: „Zrobię, co się da. Zapnij pasy. XXXJ.”
Kiedy Pussy Galore przyszła zabrać tacę, Bond upuścił serwetkę, podniósł ją i wręczył dziewczynie. Przytrzymał jej rękę i uśmiechnął się w odpowiedzi na jak zwykle badawcze spojrzenie. Schyliła się po tacę, szybko pocałowała go w policzek i wyprostowała się.
– Do zobaczenia we śnie, przystojniaczku – rzuciła zgryźliwie i wróciła do kuchni.
Bond zdecydował się. Rozpracował dokładnie wszystko, co należało zrobić. Wymierzył precyzyjnie odległości, nóż z podeszwy przeniósł ukradkiem pod połę marynarki, a najdłuższą końcówkę pasa bezpieczeństwa okręcił mocno wokół nadgarstka. Czatował teraz tylko i wyłącznie na moment, kiedy ten cholerny Koreańczyk odwróci się od okna. Marzeniem było, że pójdzie spać, nie, na to agent nie liczył. Mógł jednak choć usiąść wygodniej, no! Bond nie spuszczał z oka rozmytego profilu, który odbijał się w owalnej szybie z pleksiglasu. Koreańczyk wciąż tkwił nieruchomo w fotelu przed nim, ani drgnął. Siedział pod lampką do czytania – roztropnie jej nie zgasił – siedział i gapił się w sufit. Usta miał lekko otwarte, ręce trzymał w pogotowiu na podpórkach fotela.
Minęła godzina. Minęła następna. Bond zaczął chrapać. Chrapał regularnie, głęboko, miał nadzieję, że hipnotyzujące Ha! Łapy Koreańczyka powędrowały na uda! Głowa wykonała skłon, wyprostowała się, odchyliła się nieco w poszukiwaniu wygodniejszego położenia, odwróciła od palącego oka żarówki i spoczęła na lewym policzku! Na lewym! Złota Rączka odsłonił okno!
Agent starał się pochrapywać w idealnie równych odstępach czasu. Prześlizgnąć się obok nieludzko czujnego Koreańczyka to tak, jak przejść tuż przed nosem głodnego doga. Wolno, cal po calu, przycupnął na piętach, pochylił się do przodu i sięgnął ręką uzbrojoną w nóż między ścianę a fotel Złotej Rączki. Dłoń dotarła do celu. Czubek ostrego niczym igła sztyletu mierzył dokładnie w środek okna, dokładnie w ten punkt pleksiglasowego owalu, który Bond obrał sobie za cel. Agent chwycił się mocniej pasa, przesunął ostrze o dwa cale do tyłu i pchnął.
Bond nie miał pojęcia, co się będzie działo, gdy nóż przebije szybę. Wiedział tylko z doniesień prasowych relacjonujących wypadek nad Persją, że na skutek gwałtownego rozhermetyzowania kabiny pasażer siedzący najbliżej okna został wyrzucony z samolotu. Kiedy wyciągnął z otworu sztylet, rozległo się upiorne, jękliwe zawodzenie, niemal ryk powietrza i jakaś potworna siła przyssała jego ciało do fotela Złotej Rączki z taką mocą, że wyrwała mu z dłoni koniec pasa, którego się trzymał. Zerknął ponad oparciem do góry i ujrzał cud. Ciało Koreańczyka zasysane przez czarny, ryczący otwór zdawało się rozciągać, elastycznie wydłużać! Rozległ się głośny trzask. Jego głowa zniknęła na zewnątrz, ramiona zakleszczyły się i uderzyły w ramę, a potem wolno, stopa po stopie, przy akompaniamencie straszliwego gwizdu dobywającego się z dziury, cielsko Złotej Rączki zaczęło wyciskać się przez okno niczym pasta do zębów z tubki. Wyssało go do pasa, opór stawiały teraz olbrzymie pośladki, ale i one, co prawda nieco wolniej, cal po calu, pogrążały się w wyjącej otchłani. Donośny huk, pośladki Koreańczyka przeszły na drugą stronę, a nogi podążyły za nimi jak wystrzelone z armaty.
Później nastąpił koniec świata. Olbrzymi Stratocruiser zanurkował pyskiem w dół. Ostatnimi wrażeniami, jakie zarejestrował mózg Bonda przed udaniem się na czasowy spoczynek, były przerażający hałas roztrzaskującej się porcelany i szkła, który dobiegł z kuchni, opętany jazgot silników wpadający przez zniszczone okno i ulotne, migawkowe obrazy unoszących się w powietrzu poduszek i dywaników, które śmignąwszy mu przed oczyma, ginęły w piekle przeciągu. W rozpaczliwym odruchu mocniej chwycił się fotela i wyczerpany brakiem tlenu i palącym bólem płuc, stracił przytomność.
Do życia przywróciło go brutalne kopnięcie w żebra. W ustach poczuł smak krwi. Jęknął. I znów czyjaś noga wbiła mu się bezlitośnie w ciało. Pokonując ból, zdołał uklęknąć między rzędami foteli i podnieść głowę. Widział jak przez czerwonawą szybę. W kabinie paliły się wszystkie światła. Naokoło stała leciutka mgiełka – gwałtowne obniżenie ciśnienia skropliło powietrze. Przez okno słychać było monstrualne wycie silników. Owiewał go lodowaty wiatr. Krok dalej stał Goldfinger. W żółtej poświacie miał iście diabelską twarz. W ręku trzymał mały pistolet. Lufa broni ani drgnęła. Złotnik cofnął nogę i kopnął po raz trzeci. Bond otrzeźwiał i ogarnęła go furia. Chwycił Goldfinger a za stopę, szarpnął i wykręcił ją, omal nie druzgocąc mu kostki. Goldfinger wrzasnął przeraźliwie. Zaraz potem rozległ się huk, który zatrząsł całym samolotem. Agent rzucił się w bok, między rzędy foteli i zwalił ciężko na swego prześladowcę. Znów huk wystrzału. Poczuł piekący ból w skroni, ze wszystkich sił wbił kolano w pachwinę Goldfingera i lewą ręką przygniótł pistolet do podłogi.
Читать дальше