Cały wczorajszy dzień Bond spędził w Waszyngtonie, gdzie stąpał po najgrubszych, najwspanialszych i najbogatszych dywanach najważniejszych urzędów. Tak więc były przemówienia u notabli z mennicy, potem wielki lunch w towarzystwie galowych mundurów w Pentagonie, pełen zażenowania kwadrans z prezydentem USA, a reszta dnia minęła na harówce w FBI, gdzie za kompanów miał bandę stenografów Hoovera i swego kumpla z posterunku „A”. Na koniec piętnaście minut energicznej pogawędki z M., z którym rozmawiał z ambasady, przy włączonych urządzeniach zakłócających ewentualny podsłuch. M. opowiedział mu, jak wyglądała sprawa z jego punktu widzenia. Otóż zgodnie z oczekiwaniami Bonda telegram Goldfingera do Universal Export potraktowano jak ewidentny sygnał ostrzegawczy. Fabryki w Reculver i w Coopet zostały przeszukane i znaleziono niezbędne dowody na to, czym zajmował się złotnik. Powiadomiono rząd Indii o lecącym akurat do Bombaju samolocie linii Mecca i ta część operacji miała się już ku szczęśliwemu końcowi. Szwajcarska Brygada Specjalna szybko zlokalizowała samochód Bonda i błyskawicznie ustaliła trasę, którą agenta i Tilly Masterton uprowadzono do Stanów, lecz w Idlewild FBI straciła ślad. M. zdawał się być zadowolony ze sposobu, w jaki Bond rozegrał WIELKIEGO SZLEMA, ale dodał także, iż Bank Anglii ciągle go molestuje o dwadzieścia milionów funtów w złocie, które Goldfinger przeszmuglował z kraju. Okazało się, że ten geniusz zbrodni zgromadził wszystko w banku Paragon Safe Deposit Co w Nowym Jorku, ale w dniu „D-l”, czyli w dniu poprzedzającym WIELKIEGO SZLEMA, wycofał kruszec co do uncji i wraz ze swymi ludźmi wywiózł go krytą ciężarówką. Bank Anglii ma już rozporządzenie królewskie, by czynić starania o zajęcie złota, gdy tylko zostanie odnalezione. Trzeba będzie wówczas udowodnić, że kruszec ten wywieziono z Anglii nielegalnie albo przynajmniej starać się dowieść, że jest to złoto, które pochodzi z przemytu, a którego wartość uległa później zwielokrotnieniu dzięki różnym ciemnym interesom Goldfingera. Lecz tym zajmują się obecnie Ministerstwo Skarbu USA i FBI, a ponieważ M. nie miał w tym zakresie kompetencji na terytorium Stanów Zjednoczonych, niech Bond wraca lepiej od razu do Londynu, żeby pomóc rozgarnąć się we wszystkim po drugiej stronie Atlantyku. Ach tak, jeszcze jedno. – M. stał się pod koniec rozmowy gburowato burkliwy. – Do premiera wpłynęła nadzwyczaj uprzejma prośba o to, by udzielić Bondowi pozwolenia na przyjęcie amerykańskiego Orderu Zasługi. Oczywiście M. zmuszony był wyjaśniać za pośrednictwem premiera, że agenci służb tajnych nie bawią się w takie rzeczy, a szczególnie już nie przyjmują odznaczeń od obcych mocarstw – bez względu na to, jak przyjacielsko nastawione są te mocarstwa. To przykre, powiedział premierowi, ale Bond zna reguły gry i niczego innego się nie spodziewa. Agent zakończył rozmowę, zgadzając się z M. w całej rozciągłości, dziękując mu bardzo za wszystko i obiecując, że złapie pierwszy samolot do Londynu.
I teraz, gdy jechali spokojnie po autostradzie Van Wyck, Bond czuł w duchu pewien niedosyt i niezadowolenie. Kto lubi zostawiać sprawy nie dokończone? Nie ujęto żadnego z gangsterskich szefów, a on zawalił w sumie dwie misje, jakimi go obarczono: nie schwytał Goldfingera i nie odzyskał angielskiego złota. Ciut, ciut, a operacja WIELKI SZLEM poszłaby jak z płatka. Beechraft stał na lotnisku dwa dni, nim wreszcie ktoś się samolotem zainteresował i posłał na jego pokład personel sprzątający. Człowiek, który znalazł pojemniczek Bonda, dotarł do agencji Pikertona na pół godziny przed wyjściem Leitera, a Leiter wybierał się właśnie na zachodnie wybrzeże w związku z jakąś wielką aferą na wyścigach. No, ale potem rzeczywiście w Leitera jakby piorun strzelił: najpierw do szefa, później do FBI i do Pentagonu. Kontakt z M. plus fakt, że Hoover znał wyczyny Bonda i sprawa wylądowała na biurku prezydenta Stanów Zjednoczonych zaledwie w godzinę po tym, jak Leiter przystąpił do działania. Dalej pozostawała już tylko kwestia zorganizowania gigantycznej podpuchy, w której uczestniczyli w ten czy inny sposób wszyscy mieszkańcy Fortu Knox. Stosunkowo łatwo udało się przechwycić dwóch „Japończyków”, a laboratorium wojskowe zajmujące się broniami chemicznymi potwierdziło, że niecałe dwa litry środka „GB” znalezione w ich walizeczkach w butelkach po dżinie wystarczyłyby do wymordowania całego miasta. Obu „Japończyków” wzięto natychmiast na szybkie i nader ostre maglowanie, a ci skwapliwie wyjawili treść i formę telegramu, jaki mieli wysłać do Goldfingera. Telegram poszedł. Następnie postawiono wojsko w stan pogotowia bojowego. Wszelki ruch kołowy i powietrzny do Fortu Knox zatrzymywano i zawracano. Bez przeszkód poruszały się jedynie ciężarówki z konwojów Goldfingera. Resztę załatwiły wiernie odegrane role i szczegółowy scenariusz, który uwzględniał nawet takie detale jak różowa piana na ustach zmarłych oraz płaczące niemowlaki – reżyserzy sądzili, że nada to scenerii cech większego prawdopodobieństwa.
Tak, jeśli idzie o Waszyngton, cała afera zakończyła się wyjątkowo pomyślnie, ale co z Anglią? Kogo w Stanach obchodziło złoto należące do Banku Anglii? Kogo obchodziło, że dwie Angielki zostały w związku z tą sprawą zamordowane? Teraz, kiedy amerykańskie złoto było już bezpieczne, kogo tak naprawdę obchodziło, że Goldfinger znajdował się wciąż na wolności?
Przecięli niespiesznie monotonną równinę Idlewood, i zostawiwszy za sobą zręby stalowo-betonowych konstrukcji, które pewnego dnia spłacą dziesięciomilionowy kredyt, stając się wielkim lotniskiem, zaparkowali przed bezładnym labiryntem pudełkowatych budyneczków. Bond znał je doskonale. Dobiegły ich dobrze ułożone, elektroniczne głosy: „Pan American World Airways ogłasza odlot samolotu rejs numer PA 100, President Flight”, „TWA prosi o kontakt kapitana Murphy’ego. Kapitan Murphy proszony jest o kontakt”. Angielka o idealnej dykcji cyzelująca każdą spółgłoskę, zawiadomiła oczekujących, że „BOAC ogłasza lądowanie samolotu rejs numer BA 491 z Bermudów”, po czym dodała, że „pasażerowie opuszczą samolot wyjściem numer dziewięć”.
Bond wziął torbę i zaczął żegnać się z Lei terem.
– No i tak… – powiedział. – Dzięki za wszystko, Felix. Pisz codziennie.
Leiter uścisnął mu energicznie dłoń.
– Jasne, stary, jasne. I nie przejmuj się tak życiem. Powiedz temu staremu palantowi M., żeby cię tu szybko wysłał. Następnym razem trochę sobie odpuścimy, dobra? Czas, żebyś odwiedził mnie w rodzinnych stronach, w Teksasie. Poznasz mój szyb naftowy, ha! No, trzym się. Cześć.
Leiter wsiadł do samochodu i szybko odjechał z parkingu dla odprowadzających. Bond uniósł rękę. Studillac wpadł w kontrolowany poślizg przy wjeździe na główną drogę, agent ujrzał na chwilę pożegnalny błysk stalowego haka za oknem, a potem wóz zniknął za zakrętem.
Bond westchnął. Schylił się po torbę i ruszył w stronę kasy biletowej BOAC.
Tolerował lotniska pod warunkiem, że był na nich sam. Do odlotu miał jeszcze pół godziny i z przyjemnością wmieszał się w kłębiący się tłum. W restauracji wychylił bourbona z wodą sodową, a w księgarni spędził trochę czasu, nim wybrał coś odpowiedniego do czytania. Kupił w końcu Współczesne podstawy golfa Bena Hogana, do tego ostatni kryminał Chandlera, po czym wszedł do sklepu z pamiątkami, żeby rozejrzeć się za czymś dowcipnym dla swojej sekretarki.
W megafonach systemu nagłośniającego zabrzmiał nagle głos męski i wyczytał długą listę pasażerów lotu Monarch, którzy winni stawić się przy kasie biletowej. Dziesięć minut później, kiedy agent płacił za jeden z najnowszych i jednocześnie najdroższych modeli długopisów usłyszał, jak wywołują jego nazwisko. „Pan James Bond, pasażer lotu Monarch, BOAC, rejs numer 510 przez Gander do Londynu, proszony jest o zgłoszenie się do kas biletowych linii BOAC. Powtarzam, pan James Bond…” Na pewno znów chodzi o to piekielne zeznanie podatkowe, pomyślał. Chcą wiedzieć, ile zarobił w czasie pobytu w Stanach. Dla zasady Bond nigdy nie odwiedzał urzędu skarbowego w Nowym Jorku, nie starał się o żadne papierki i tylko raz zdarzyło mu się wykłócać o to na lotnisku w Idlewild. Wyszedł ze sklepu i udał się do stanowiska BOAC.
Читать дальше