– A kiedy ćwiczy rzucanie melonikiem? – Bond nie miał zamiaru ulegać tej wojnie psychologicznej.
Niezadowolony, że mu przerwano, Goldfinger zmarszczył brwi.
– Nigdy go o to nie pytałem – odparł bez cienia humoru. – Niech mi pan wierzy, że Złota Rączka dba o rozwój swych wszystkich umiejętności. Ale pytał pan, skąd wywodzi się karate. Wywodzi się z Chin, gdzie wędrowni mnisi buddyjscy łatwo padali ofiarą rozbójników i bandytów. Religia zabroniła im nosić broń, więc wymyślili własny sposób walki. Kiedy Japończycy zakazali mieszkańcom Okinawy używania broni, ci udoskonalili sztukę walki wręcz i doprowadzili ją do obecnego stanu. To oni wyodrębnili wspomniane pięć sfer ciała ludzkiego zdatnych do zadawania ciosów: pięść, kant dłoni, czubki palców, brzusiec dużego palca u nogi i łokcie. Hartowali je, aż stawały się twarde, aż pokrywały się zrogowaciałą tkanką. W karate, panie Bond, nie idzie się za ciosem. W momencie uderzenia całe ciało jest usztywnione, zwłaszcza biodra. Natychmiast też następuje rozluźnienie mięśni, dlatego walczący nigdy nie tracą równowagi. Mój Koreańczyk jest zdolny do rzeczy zadziwiających. Widziałem, jak z całej siły uderza w murowaną ścianę, nie kalecząc przy tym ręki. Jednym ciosem dłoni potrafi rozłupać trzy półcalowe deski ułożone jedna na drugiej. Jak posługuje się stopami, sam pan widział.
Bond pociągnął solidny łyk znakomitego bordo i spytał:
– Jak to znoszą pańskie meble? Goldfinger wzruszył ramionami.
– Niewiele mam pożytku z tego domu. Sądziłem, że taki pokaz pana rozerwie. Zgodzi się pan ze mną, że Koreańczyk zasłużył sobie na tego kota. – Rzucił agentowi krótkie, penetrujące spojrzenie.
– To on i na nich trenuje?
– Uważa je za wielki delikates. Zasmakował w kotach w młodości, podczas głodu, który spustoszył jego kraj.
Bond doszedł do wniosku, że nadeszła pora na bardziej dociekliwe pytania.
– Ale właściwie to po co on panu? Chyba nie do towarzystwa? Goldfinger znów strzelił palcami na kelnerów.
– Panie Bond, tak się składa, że jestem człowiekiem bogatym, bardzo bogatym, a im człowiek bogatszy, tym większe ma wymagania co do ochrony. Zwykły „goryl” czy detektyw to najczęściej emerytowany policjant. Tacy ludzie są bez żadnej wartości. Ich reakcje są wolne, metody przestarzałe, podatni są też na przekupstwo. Co więcej, oni szanują życie jako takie, a to źle, jeśli ja chcę przeżyć. Koreańczycy nie kierują się takimi odczuciami. Oto dlaczego podczas wojny Japończycy zatrudniali ich jako dozorców w obozach jenieckich. To najokrutniejsza, najbezwzględniejsza rasa pod słońcem, panie Bond. Moi ludzie byli dokładnie selekcjonowani pod kątem tych właśnie cech. Służą mi dobrze, nie narzekam. Oni też nie. Nieźle im płacę, mają co jeść, gdzie spać. Kiedy zapragną kobiet, sprowadzam im tu ulicznice z Londynu. Sowicie je wynagradzam i odsyłam z powrotem. Nie są może najpiękniejsze, ale białe, a tego właśnie chcą Koreańczycy – poniżyć białych w jak najobrzydliwszy sposób. Czasami zdarzają się wypadki, ale cóż, pieniądze są skutecznym, najlepszym całunem… – Bladoniebieskie oczy spoglądały pusto na obrus. Bond uśmiechnął się.
– Podoba się panu ten aforyzm? Mój własny.
Podano znakomity suflet z serem, a potem kawę. Jedli w milczeniu, jak gdyby odpowiadała im ta atmosfera nieskrępowania i zwierzeń. Agentowi rzeczywiście odpowiadała. Goldfinger, rzecz jasna, celowo i rozmyślnie, odsłonił przyłbicę. Robił to ostrożnie, stopniowo, cal po calu tak, by ukazać Bondowi jedną ze swych licznych twarzy, najpierw tę, która, jak mu się zdawało, najbardziej agentowi odpowiada – twarz potentata bezwzględnego, bezlitosnego i przebiegłego. Może mimo wszystko fakt, że Bond myszkował po domu – Goldfinger musiał go o to choć podejrzewać – wyjawił złotnikowi coś, co mu się w naturze agenta spodobało: że tkwił w nim element nieuczciwości, że dżentelmenem to on jest tylko na pokaz. Więc teraz będzie sondować go dalej, a później, przy odrobinie szczęścia, złoży odpowiednią ofertę.
Bond oparł się o krzesło i zapalił papierosa.
– Ma pan piękny wóz. Chyba jeden z ostatnich tej serii, prawda? Rocznik 1925? Dwa trzycylindrowe bloki, dwie świece w każdym cylindrze: jedna aktywowana z prądnicy, druga z cewki indukcyjnej?
– Zgadza się. Ale musiałem poczynić też pewne modyfikacje. Do amortyzatorów dodałem po pięć piór. Żeby zwiększyć siłę hamowania, w tylnych kołach zamontowałem hamulce tarczowe, ponieważ hamulce przednie, ze wspomaganiem, nie były wystarczająco skuteczne.
– Tak? Dlaczego? Nie wyciśnie pan z niego więcej jak pięćdziesiąt na godzinę, a karoseria nie może być przecież aż tak ciężka.
Goldfinger uniósł w zdziwieniu brwi.
– Tak pan sądzi? Tona stali pancernej i kuloodporne szkło, panie Bond, to jednak nie byle co.
Bond uśmiechnął się.
– Ach, rozumiem! Pan rzeczywiście umie się zabezpieczyć! Ale czy nie ma pan aby kłopotów z przelotami nad Kanałem? Wóz nie przebije czasem ładowni samolotu?
– Wynajmuję całą maszynę, panie Bond. Towarzystwo lotnicze Silver City zna mój wóz. Latam ich liniami regularnie, dwa razy w roku.
– Małe tournee po Europie?
– Wakacje z golfem.
– Wspaniała rozrywka. Zawsze chciałem wybrać się na coś takiego.
Goldfinger nie chwycił przynęty.
– Teraz może pan sobie na to pozwolić.
– Aha, ma pan na myśli te dziesięć tysięcy dolarów? Niewykluczone, że będę ich potrzebował, jeżeli zdecyduję się przenieść do Kanady.
– Sądzi pan, że można tam zarobić? Chce pan zrobić duże pieniądze?
– Bardzo bym chciał – powiedział z ożywieniem Bond. – Inaczej to nie ma sensu.
– Niestety, prawie wszystkie sposoby na zrobienie dużych pieniędzy wymagają wiele czasu. I kiedy wreszcie pieniądze już są, człowiek jest za stary, żeby sobie użyć.
– W tym sęk. Od dawna wypatruję czegoś szybkiego, a tutaj natrafić na coś takiego się nie da. Za duże podatki.
– Owszem. I prawo jest surowe.
– Fakt, przekonałem się o tym na własnej skórze.
– Naprawdę?
– Tak. Omal się nie sparzyłem na aferze z heroiną. Właściwie tylko się o nią otarłem, ale i tak ledwo z tego wyszedłem. To, co powiem, zostanie oczywiście między nami, prawda?
Goldfinger wzruszył ramionami.
– Panie Bond, ktoś kiedyś powiedział, że „prawo jest esencją nieprzychylnych nastawień danej społeczności”. Zgadzam się z tą definicją. Można ją jak najbardziej zastosować do handlu narkotykami. Nawet gdyby było inaczej, nie interesuje mnie współpraca z policją.
– Więc dobrze, było tak… – Bond opowiedział mu przygodę, jaką przeżył w Meksyku, zamieniając się rolami z Blackwellem. – Miałem szczęście, upiekło mi się, ale rozumie pan, że nie przysporzyło mi to sympatii w Universal Export – zakończył.
– Cóż, chyba nie – odparł Goldfinger. – Ciekawa historia. Wykazał się pan dużą zaradnością. A nie kusi pana, żeby dalej prowadzić takie interesy?
– Trochę to zbyt ryzykowne. Sądząc po tym Meksykaninie, grube ryby w tym biznesie okazują się nie takie znów grube, kiedy przychodzi co do czego. Zrobiło się niewesoło i opuścił rękawice. Mocny to on był tylko w gębie.
– Cóż, panie Bond, to był wielce interesujący wieczór. – Goldfinger wstał. Agent 007 poszedł w jego ślady. – Nie wiem, czy zajmę się na powrót heroiną. Istnieją bezpieczniejsze sposoby zarabiania dużych pieniędzy. Pan chce mieć pewność, że okazja jest dobra i wtedy postawi pan wszystko na jedną kartę. Ale podwoić fortunę nie jest wcale łatwo, a i okazja nie często się trafia. Czy chciałby pan usłyszeć jeszcze jeden aforyzm? Także mój.
Читать дальше