– Chętnie.
Usta Goldfingera wyciągnęły się w sztucznym uśmiechu człowieka bogatego.
– A więc, panie Bond, najpewniejszy sposób podwojenia pieniędzy to złożyć banknoty na pół i schować je do kieszeni.
Bond, niczym bankowy urzędniczyna słuchający z uwagą dyrektora naczelnego, uśmiechnął się usłużnie i nie powiedział nic. Rozegrał to niezbyt dobrze. Do niczego nie doszło. Jednak instynkt szeptał mu, żeby nie naciskać gazu zbyt mocno.
Wrócili do holu. Bond wyciągnął rękę.
– Bardzo dziękuję za znakomitą kolację. Pora iść przespać się trochę. Może kiedyś znowu się spotkamy.
Goldfinger uścisnął mu lekko dłoń i natychmiast ją puścił. – Jeszcze jedna maniera bogacza podświadomie obawiającego się „dotyku”. Spojrzał twardo na Bonda i rzekł enigmatycznie:
– Wcale bym się nie zdziwił, panie Bond, wcale…
Jadąc z powrotem przez tonący w księżycowej poświacie Isle of Thanet, Bond nieustannie rozważał słowa Goldfingera. Rozebrał się, wskoczył do łóżka i wciąż o nich myślał, nie umiejąc odgadnąć ukrytego w nich sensu. Mogły oznaczać, że złotnik zamierza wkrótce się z nim skontaktować, mogły też sugerować, żeby to Bond próbował nawiązać z nim kontakt. Kontakt z jego strony – orzeł, kontakt z mojej – reszka, pomyślał agent. Wstał, wziął z toaletki monetę i rzucił. Reszka. A więc znów będzie deptać Goldfingerowi po piętach!
Dobrze. Ale gdy następnym razem spotkają się „przypadkowo”, przykrywka Bonda musi być cholernie mocna, nie do podważenia. Agent 007 wrócił do łóżka i natychmiast zasnął.
Punktualnie o dziewiątej rano Bond połączył się z szefem sztabu.
– Mówi James. Obejrzałem sobie tę posiadłość. Całą. Wczoraj jadłem z właścicielem obiad. Mogę na dziewięćdziesiąt dziewięć procent potwierdzić słuszność teorii naczelnego. Coś tam cholernie cuchnie. Nie mam wystarczającej liczby faktów, żeby wysłać wam dokładny raport. Właściciel wyjeżdża jutro za granicę. Odlatuje z Ferryfield. Szkoda, że nie wiem o której. Chciałbym jeszcze raz zerknąć na jego rollsa. Pomyślałem sobie, że może mu podarować małe, przenośne radio, co? Zaraz tam jadę. Czy panna Ponsonby mogłaby mi załatwić rezerwację? Tylko nie wiem jeszcze dokąd. Będę w kontakcie. Co u was?
– Jak ci poszło w Sandwich?
– Wygrałem.
W słuchawce rozległ się zduszony śmiech.
– Tak i myślałem. Duża stawka, co?
– Skąd wiesz?
– Dzwonił tu wczoraj niejaki Scotland. Dostał cynk, że ktoś posługujący się twoim nazwiskiem jest w posiadaniu wielkiej kwoty nie zadeklarowanych dolarów i pytał, czy znamy tego osobnika i czy to prawda. Facet nie stoi za wysoko i nic nie wiedział o Universalu. Powiedziałem mu, żeby sobie pogadał z Pełnomocnikiem i dziś rano dostaliśmy od nich przeprosiny. A w twojej poczcie sekretarka akurat znalazła kopertę z dziesięcioma tysiącami zielonych! Ten twój gość to niezły numer, co?
Bond uśmiechnął się. Goldfinger zadbał o to, żeby go wpakować w dolarowe kłopoty – jakże to dla niego typowe. Najpewniej zatelefonował do Scotland Yardu zaraz po meczu. Chciał mu pokazać, że jeśli się go uderzy, odpowie przynajmniej żądlącym ukłuciem. Ale ta historia z Universalem chyba załapała.
– Wysilił się, krętacz jeden, no! Powiedz szefowi, że tym razem wszystko idzie na Biały Krzyż. Załatwisz resztę?
– Jasne. Oddzwonię za parę minut. Tylko uważaj na siebie za tą granicą, dobra? I dzwoń natychmiast, jeśli będzie ci nudno i kiedy zatęsknisz za towarzystwem, jasne? No to cześć.
– Cześć. – Bond odłożył słuchawkę. Wstał i zabrał się do pakowania torby. Oczyma wyobraźni widział, jak w biurze szefa sztabu szef odgrywa taśmę z zapisem ich rozmowy i tłumaczy wszystko pannie Moneypenny. „Mówi, że i według niego Goldfinger knuje coś na dużą skalę, ale nie domyśla się jeszcze co. G. odlatuje dziś rano z Ferryfield, razem ze swoim rollsem. 007 chce ruszyć za nim. (Powiedzmy dwie godziny później, żeby dać tamtemu odskoczyć na bezpieczną odległość. Proszę załatwić formalności, dobrze?) Chce, żebyśmy pogadali z Urzędem Celnym. Trzeba mu czasu na dokładniejszą inspekcję rollsa i na zainstalowanie Homera w bagażniku. (Zechce pani i to załatwić, dobrze?) Nawiąże kontakt przez nasze ośrodki, kiedy znajdzie się w tarapatach…”
I tak dalej. Wydajna z niego maszyna. Bond skończył pakowanie i gdy Londyn oddzwonił, potwierdzając rozliczne zezwolenia, zszedł na dół, uregulował rachunek i zostawiwszy za sobą Ramsgate, wjechał na drogę do Canterbury.
Londyn twierdził, że Goldfinger ma rezerwację na lot specjalny o dwunastej. Bond dotarł do Ferryfield o jedenastej, zawiadomił o swoim przyjeździe Wydział Paszportowy i ludzi z Urzędu Celnego, którzy już go oczekiwali, zakamuflował samochód w pustym hangarze, a potem usiadł, zapalił i gadał o niczym z urzędnikiem. Myśleli, że jest ze Scotland Yardu, a on nie wyprowadzał ich z błędu.
– Nie, panowie – powiedział. – Goldfinger jest w porządku. Chodzi o jego służącego, który chyba próbuje przeszmuglować coś za granicę. Sprawa jest poufna, tak. Czy mógłby na dziesięć minut zostać przy samochodzie złotnika sam? Chciałby obejrzeć sobie przybornik z narzędziami. I czy nie przeszukaliby rollsa zgodnie z wymogami kategorii A, bo wóz może mieć sprytne schowki? O tak, zrobią to z przyjemnością.
O jedenastej czterdzieści pięć jeden z celników wychynął zza drzwi i mrugnął na Bonda.
– Nadjeżdża. Z szoferem. Poproszę ich, żeby od razu weszli na pokład samolotu i powiem, że samochód załadujemy później. Wcisnę im jakąś bajeczkę o konieczności równomiernego rozlokowania ładunku. Wbrew pozorom to sprawa całkiem serio. Znamy tę starą landarę. Jest opancerzona i waży coś koło trzech ton. Damy panu znać, kiedy będziemy gotowi.
– Dzięki.
Pokój opustoszał. Bond wyjął z kieszeni małą, kruchą paczuszkę. Zawierała suchą bateryjkę połączoną kablem z niewielką lampą próżniową. Sprawdził pobieżnie obwód, włożył aparat do kieszeni marynarki i czekał.
Drzwi otworzyły się o jedenastej pięćdziesiąt pięć. Jeden z urzędników kiwnął głową i powiedział:
– Wszystko w porządku. Są już w samolocie.
Olbrzymi, lśniący Rolls stał na stanowisku do odpraw celnych poza zasięgiem wzroku pasażerów. Oprócz niego był tam tylko gołębioszary kabriolet Triumph TR3 z opuszczonym dachem. Bond zaszedł rollsa z tyłu, a celnicy szybko odśrubowali pokrywę zabezpieczającą schowek na narzędzia. Agent wyciągnął z niego płytką szufladę z różnymi kluczami i odegrał scenkę, jak to niby superdokładnie ogląda i klucze, i szufladę. Przykląkł. Udając, że szpera wewnątrz schowka, wsunął na jego dno ów kruchy aparacik i od razu przykrył go szufladą z narzędziami. Pasowała jak ulał. Wstał i otarł ręce.
– Nic z tego – rzekł celnikowi.
Ten zamocował pokrywę i dokręcił kluczem czworokątny łeb śruby. Podniósł się i powiedział:
– Podwozie i karoseria są czyste. W ramie i pod tapicerką jest miejsca od groma, ale nie możemy się tam dostać, to wymaga czasu. Puszczamy go, jak jest?
– Tak i dziękuję za pomoc.
Bond ruszył spacerkiem do budynku administracji. Usłyszał krótki, urywany jęk starego rozrusznika. Chwilę później rolls wytoczył się majestatycznie ze stanowiska odpraw celnych do rampy towarowej. Agent stał w głębi biura i patrzył, jak na nią wjeżdża, jak zatrzaskują się za nim potężne drzwi ładowni Bristol Frightera. Usunięto klinowe podstawki spod kół i kierownik ruchu uniósł do góry kciuk. Dwa silniki kaszlnęły głośno, chwyciły ci4g i wielka, srebrzysta ważka pokołowała na start.
Читать дальше