– Delikatnie! Delikatnie! – Głos Goldfingera zabrzmiał jak trzask bicza.
Koreańczyk skłonił głowę i ujął dłoń Bonda. Palce miał wyprostowane, w lekkim uścisku zgiął jedynie kciuk. Wrażenie było takie, jakby trzymało się kawał deski. Później zwolnił uścisk i odszedł w stronę nienagannie złożonej marynarki i swego kapelusza.
– Proszę mi wybaczyć, panie Bond – odezwał się Goldfinger z wyrazem aprobaty na twarzy. – Doceniam pański gest, ale on nie zdaje sobie sprawy z własnej siły. Szczególnie wtedy, gdy jest w swego rodzaju transie. Jego ręce są jak mechaniczne narzędzia i zupełnie niechcący mógł zgnieść pana dłoń na miazgę. – Koreańczyk zdążył się już ubrać i stanąć układnie na baczność. – Dobrze, dobrze się sprawiłeś, moja ty Złota Rączko. Widać, że trenujesz, jesteś w formie. Trzymaj. – Złotnik wyciągnął spod pachy kota i rzucił go słudze. Ten chwycił go ochoczo. – Mam dosyć widoku tego kocura. Możesz go sobie zjeść na obiad. – Oczy Koreańczyka rozbłysły. – I powiedz w kuchni, że już siadamy do stołu.
Złota Rączka pochylił szybko głowę i odwrócił się.
Bond ukrył wstręt. Zrozumiał, że cały ten pokaz był jak lekkie trzepnięcie po łapach, że niósł mu ostrzeżenie i posłanie: Patrz, jaki jestem potężny, panie Bond! Mogłem cię z łatwością zabić lub okaleczyć. Po prostu Złota Rączka demonstrował swoje umiejętności i oberwał pan zupełnie przypadkowo. Pech. Ja byłbym oczywiście zupełnie niewinny, a Koreańczyk dostałby mały wyrok. Zamiast pana karę poniesie kot. Cóż, jak pech to pech. Dla kota, rzecz jasna.
– Dlaczego on zawsze nosi ten melonik? – spytał obojętnie agent.
– Złota Rączko! – Tamten był już przy drzwiach. – Kapelusz! – Goldfinger wskazał mu deskę w drewnianej obudowie kominka.
Wciąż trzymając kota pod lewą pachą, Koreańczyk zawrócił i nie okazując żadnych emocji, ruszył w ich stronę. Kiedy znalazł się w połowie drogi, bez przystawania, bez chwili mierzenia, sięgnął do kapelusza, uchwycił go i cisnął z całej siły rondem w bok. I znów rozległ się ostry trzask, tym razem metaliczny. Przez moment rondo melonika tkwiło w głębokiej na cal bruździe wyżłobionej uderzeniem w desce, którą wskazał Goldfinger. Później kapelusz spadł i potoczył się z blaszanym klekotem po podłodze.
Goldfinger uśmiechnął się uprzejmie.
– Lekki, lecz niezmiernie mocny stop, panie Bond. Boję się, że ten rzut uszkodził filcowe poszycie, ale Złota Rączka nałoży nowe. On zadziwiająco dobrze sobie radzi z igłą i nitką. Zapewne domyśla się pan, że taki cios zmiażdżyłby człowiekowi czaszkę lub oddzieliłby głowę od karku. Zgodzi się pan ze mną, że to nader nieskomplikowana i niezwykle pomysłowo ukryta broń, prawda?
– Rzeczywiście. – Bond odwzajemnił się równie uprzejmym uśmiechem. Dobrze jest mieć przy sobie tak użytecznego faceta, nie ma co.
Koreańczyk zdążył już zniknąć wraz ze swym kapeluszem. Usłyszeli dźwięk gongu.
– Obiad! Nareszcie! Zapraszam! – Goldfinger podszedł do drzwi ukrytych za boazerią po prawej stronie kominka. Nacisnął zamaskowaną klamkę i weszli do jadalni.
Mała jadalnia ociekała takim samym bogactwem jak zagracony hol. Oświetlał ją jaskrawo żyrandol i świece na stole skrzącym się od srebra i kryształów. Usiedli naprzeciwko siebie. Dwóch żółtolicych kelnerów w białych marynarkach serwowało dania z uginającego się od jedzenia stoliczka. Najpierw podali coś a la curry z ryżem. Goldfinger zauważył wahanie Bonda i wydał z siebie suchy, zduszony chichot. – Wszystko w porządku, panie Bond. To są krewetki, nie kot.
– Uhm… – odparł dyplomatycznie agent.
– Niech pan spróbuje mozelskiego. Mam nadzieję, że będzie panu smakowało. To piesporter goldtropfchen rocznik 1953. Proszę się obsłużyć samemu. Ci ludzie mogą panu równie dobrze nalać wina do kieliszka, jak i na talerz.
Z pojemnika na lód tuż przed agentem sterczała smukła butelka. Nalał sobie wina i spróbował. Smakowało niczym nektar i było lodowato zimne. Bond pogratulował gospodarzowi… Goldfinger skłonił dwornie głowę.
– Sam nie palę i nie piję – oznajmił. – Palenie papierosów uważam za najbardziej absurdalne ze wszystkich odmian zachowań ludzkich i za jedyne całkowicie sprzeczne z naturą. Czy słyszał pan kiedy, żeby krowa albo jakiekolwiek inne zwierzę napychało sobie pysk tlącą się słomą, wdychało dym i wypuszczało go nozdrzami? Okropne! – Na twarzy złotnika Bond dostrzegł jakże rzadki u niego ślad emocji. – To ohydny nałóg. Jeśli natomiast chodzi o picie alkoholu, jestem po trosze chemikiem i jeszcze nie natknąłem się na trunek kompletnie wolny od trucizny. Niektóre z nich to trucizny iście mordercze jak alkohol amylowy, kwas octowy, octan etylu, aldehydy octowe, furfuryl. Niewielka ilość tych substancji w postaci czystej mogłaby człowieka zabić. Śladowe ich ilości rozpuszczone w butelce trunku powodują różnorodne objawy chorobowe, z których większość diagnozuje się jako „kac”. – Ręka Goldfingera z widelcem pełnym curry z krewetek zamarła w połowie drogi do ust. – Ponieważ pan pije, panie Bond, udzielę panu dobrej rady. Niech pan nigdy nie daje się namówić na tak zwanego „napoleona”, na brandy. Zwłaszcza wtedy gdy reklamują go pisząc, że dojrzewał w drewnianych beczkach. Ten „leczniczy” napój zawiera więcej wymienionych przeze mnie trucizn niż jakikolwiek inny, a analizowałem ich sporo. Następny na liście jest stary bourbon. – Porcja krewetek z widelca zakończyła krytykę.
– Dziękuję, będę o tym pamiętał. Może właśnie dlatego przerzuciłem się ostatnio na wódkę. Mówią, że filtruje się ją przez aktywowany węgiel drzewny, a to ponoć pomaga. – Bond wyłowił tę mikroskopijną drobinę wiedzy z mglistych wspomnień czegoś, co kiedyś czytał i był dumny, że udało mu się odparować potężny cios złotnika.
Goldfinger przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
– Zna się pan na tym? Studiował pan chemię?
– Nie, ale trochę się w to bawiłem. – Nadszedł czas, by przejść do rzeczy. – Zaimponował mi ten pański szofer. Gdzie się nauczył tak fantastycznych sposobów walki? Skąd te sposoby się wywodzą? Koreańczycy tak walczą?
Goldfinger delikatnie wytarł usta serwetką i strzelił palcami. Kelnerzy sprzątnęli naczynia, po czym wnieśli pieczoną kaczkę i butelkę mouton rothschild rocznik 1947 dla Bonda. Kiedy zastygli w bezruchu po przeciwległych stronach stołu, Goldfinger rzekł: – Czy słyszał pan kiedyś o karate? Nie? Otóż ten Koreańczyk jest jednym z trzech ludzi na świecie, którzy zdobyli w karate czarne pasy. Karate jest swego rodzaju odmianą dżudo z tym, że do dżudo ma się tak, jak Gruba Berta do katapulty.
– Zauważyłem
– Widział pan bardzo mało, panie Bond. – Złotnik machnął udkiem, które akurat ogryzał. – Powiem panu, że gdyby Złota Rączka zadał pojedynczy, odpowiednio wymierzony cios w któryś z siedmiu punktów pańskiego ciała, już by pan nie żył. – Goldfinger wgryzł się ze smakiem w udko.
– A to ciekawe – przyznał poważnie agent. – Ja znam tylko pięć ciosów, które mogłyby go natychmiast zabić.
Goldfinger zdawał się nie słyszeć uwagi Bonda. Odłożył kacze udko i pociągnął spory łyk wody. Rozparł się wygodnie i zaczął mówić, podczas gdy agent zajadał się wyśmienitym daniem. – Widzi pan, karate opiera się na teorii, że ciało ludzkie ma pięć sfer zdatnych do zadania ciosu i trzydzieści siedem podatnych na ciosy punktów. Podatnych na ciosy doskonale wyszkolonego karateki, oczywiście, takiego, którego kanty dłoni, czubki palców i stopy są pokryte zrogowaciałymi warstwami skóry wytrzymalszymi i bardziej elastycznymi niż kość. Mój Koreańczyk, panie Bond, dzień w dzień, od młodości, poświęca godzinę na ćwiczenia uderzeń czy to w worki napełnione nie łuskanym ryżem, czy to w mocny słup, którego szczyt obwiązano wielokrotnie grubą liną. Następną godzinę poświęca na zaprawę fizyczną, a ta przypomina bardziej ćwiczenie rodem ze szkoły baletowej niż z gimnazjum.
Читать дальше