Wypił butelkę wina w saloniku przy holu i kiedy został wezwany na obiad do słynnej jadalni hotelu, prawie zataczał się, podchodząc do swojego stolika.
Rankiem wino, które tak łatwo mu się piło poprzedniego wieczoru, ruszyło w górę, zmieszane z kawałkami tego, co zjadł na obiad.
Wymiotował długo, aż miał wrażenie, że wypłyną mu wnętrzności. Może to było zatrucie pokarmowe.
W wielkiej łazience napełnił wannę z białego marmuru gorącą wodą. Dzięki uprzejmości Ritza umył się morską gąbką, a potem zanurzył się pod powierzchnię wody i kiedy po wynurzeniu oparł się o chłodne kafelki, poczuł się prawie jak człowiek. Zdecydowanie potworny kac.
Ucieczka z Savannah leżała w jego interesie. Po gruntownym namyśle uznał, że bezpośrednie spotkanie z Bentleyem nie byłoby wskazane. Potrzebował więcej czasu na przemyślenie wszystkiego i zaplanowanie. Nie zaszkodziło mu to, że wiedział, z kim się zmierzy. Kiedy wczoraj zobaczył Bentleya, który wychodził z Peachtree Center, nie mógł uwierzyć, że los tak mu sprzyja.
Zapytał o wolne biuro w tym wieżowcu i zarządca budynku dał mu wizytówkę Bentleya, mówiąc, że to jest człowiek, który może mu wynająć potrzebną powierzchnię.
Dzisiaj wszystkie myśli o wynajęciu biura były już zapomniane. Jego plany się skonkretyzowały. Domowy personel będzie wiedział, że nie należy mu zadawać żadnych pytań; sędzia ich dobrze wyszkolił. Skontaktuje się z Jo Ellą, wyjaśni jej, że wyjeżdża na nieokreślony czas. Jego pacjenci mogli z łatwością znaleźć innych lekarzy, którzy wysłuchają ich żałosnych skarg.
Poleci do Brunswicku i jeśli szczęście go nie opuści, położy kres zagrożeniu ze strony Bentleya.
Sytuacja niewątpliwie się poprawiała. Kolejny raz pomyślał o obietnicy danej sędziemu.
* * *
Bentley przypomniał sobie czasy, kiedy sama myśl o spędzeniu nocy samotnie w wilgotnym mroku, który obecnie go otaczał, kazałaby mu w pośpiechu szukać lepszego noclegu.
Kiedy przed laty natknął się na to pomieszczenie, nie myślał o jego możliwej przydatności. Teraz cieszył się, że je znalazł. Pod piwnicą szpitala znajdowały się dziesiątki tuneli wijących się we wszystkich kierunkach. Ponieważ znał historię szpitala, wiedział, że te ciemne korytarze powstały przed setkami lat, kiedy uciekali tędy niewolnicy. Uśmiechnął się na myśl o tym. Jakie podniecenie musieli czuć, wiedząc, że od wolności dzielą ich tylko te ziemne ściany, które go otaczały.
Wycieczka do piwnicy nie była czymś niezwykłym dla Roberta. Personel szpitala składował tu zepsuty sprzęt, pudła ze starymi teczkami i prawie wszystko, czego nie ośmielano się wyrzucić.
Pewnego razu, badając piwnicę, odkrył drzwi prowadzące głębiej, w wilgotną ziemię. Zszedł po grubo ciosanych drewnianych schodach prosto w ciemność. Przyświecając sobie zapalniczką, spenetrował te ukryte tunele. Zaczął się bać, że się zgubi, i ruszył szybkim krokiem z powrotem w kierunku schodów.
Wtedy znalazł to pomieszczenie.
Niczego by nie zauważył, gdyby kawałek łańcucha nie wystawał ze ściany. Zatrzymał się i pociągnął. Fragment ściany się przesunął. Nacisnął mocniej. Drzwi.
Pomieszczenie było tak obszerne jak cała piwnica. Zapach wilgoci przenikał tę wielką wnękę, w powietrzu unosiła się też woń pozostawiona przez zwierzęta, które rozłożyły się tu w ciągu wszystkich tych lat. Zakrył usta rękawem koszuli i obejrzał przestrzeń okiem znawcy. Pomyślał, że pewnego dnia może mu się przydać taki pokój.
Ten pewien dzień nadszedł… dawno temu.
Norma nie miała szans go tam znaleźć, personel najwyraźniej nie miał pojęcia, co odkrył pod piwnicą, a ludzie ze Sweetwater, jeśli nawet wiedzieli, że pod szpitalem znajdują się tunele, którymi, być może, uciekli ich przodkowie, też o nich nie mówili. Uśmiechnął się, kiedy pomyślał o wszystkich tych wariatach ulokowanych dwa piętra nad nim. Niezmiernie by im się podobało tu na dole.
Z biegiem czasu urządził ten pokój dzięki piwnicznemu składowi zbędnych mebli. Chociaż sprzęty były prymitywne, czasami niekompletne – na przykład komoda bez jednej czy dwóch szuflad – do jego celów wystarczały. Znalazł nawet małe polowe łóżko i ustawił je na lewo od drzwi. Ziemne ściany, które zapewniały ochronę przed schwytaniem tym, którzy tu kiedyś mieszkali, nadal miały magiczną moc.
Jemu zapewniły to, czego potrzebował najbardziej.
Kryjówkę.
Kiedy wyjechał wczoraj z Atlanty, nie zamierzał spędzić nocy w tym pomieszczeniu. Wszedł na swoją świętą ziemię niepostrzeżenie. Kiedy zatelefonowano do niego na komórkę, uznał, że może najlepiej będzie zostać tutaj na noc.
Dewitta nigdzie nie można było znaleźć. Zadzwonił znów do jego sekretarki, ale nadal nie miała pojęcia, dokąd pojechał – powiedziała tylko, że zatelefonował i poinformował ją, że wyjeżdża z miasta na nieokreślony czas.
A ona była zajęta gdzie indziej. Prawdopodobnie przeprowadzała ostatnią część ich planów. Robert miał nadzieję, że tego nie spieprzy, co, niestety, nader często zdarzało jej się w przeszłości.
Wczoraj o planach nie rozmawiali. Wyjaśnił jej, że ktoś może ich usłyszeć i że ostrożność nie zawadzi. Będą na ten temat mówić tylko po każdorazowym uprzednim uzgodnieniu godziny. Na razie wytrzymywała.
Pomijając Dewitta, sprawy zaczynały się układać. Ale, pomyślał Robert, może on jednak nie jest zagrożeniem. Drogi doktor stwierdził, że ta panna Edwards coś mu powiedziała. A może blefował? Na tym etapie gry Robert nie mógł jednak ryzykować. Przypomniał sobie o paczuszce, którą dyskretnie umieścił pod przednim siedzeniem wypożyczonego mercedesa.
Było tego więcej tam, skąd ją dostarczono.
Jak co dzień Casey wzięła rano prysznic, a potem zeszła na dół. Mroczne sny i mgliste wspomnienia nie dawały jej spać przez większą część nocy. Powieki jej ciążyły i łupało w skroniach.
Kawa. Flora zawsze trzymała dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą na blacie szafki. Kubek albo dwa, i poczuje się świetnie.
Mając nadzieję, że Blake już dzwonił, pośpieszyła do kuchni. Kiedy zobaczyła tam niezwykłą krzątaninę, była ciekawa, dlaczego najęto dodatkowe pracownice i co się dzieje.
– Dzień dobry, panienko. – Siedząca przy drewnianym stole Flora podniosła głowę znad papierów i dała Casey znak, żeby zajęła miejsce.
– Dzień dobry. O co chodzi? – Wskazała ruchem głowy cztery kobiety otaczające Mabel.
– Mamy przygotować podwieczorek dla Klubu Zamężnych Kobiet. Około dwudziestu pięciu pań przyjdzie dziś po południu. Twoja mama jest prezeską, więc teraz na nią kolej, żeby być gospodynią herbatki.
– Nie miałam o tym pojęcia. Blake opowiedział mi o klubie, ale nie wiedziałam, że mama do niego należy. To pewnie się liczy w Sweetwater.
– Och, tak. Jeśli należysz do Klubu Zamężnych Kobiet, jesteś kimś, z całą pewnością. Klub istnieje od ponad stu lat.
– A więc rozumiem, że mama przyjedzie na przyjęcie?
– Nie opuszcza żadnego spotkania. Będzie tutaj.
– Czy nadal jest z Johnem w szpitalu?
– O ile wiem, to tak. Przy okazji, ta Marianne znów dzwoniła. Mówiła, żebym ci powiedziała, że ona i Vera przetrząsnęły strych w biurze szeryfa i nie znalazły tego, czego szukałaś.
– Spodziewałam się, że nie znajdą. To chyba nie ma znaczenia.
– Czy szukałaś raportu, Casey?
– Tak, ale nie będę zdawać się na czyjś pisemny opis tego, co się zdarzyło tamtego wieczoru. Jestem pewna, że z czasem sama przypomnę sobie wszystko, co się stało.
Читать дальше