W pierwszej chwili nawet chciał się z nimi zbliżyć. Niemożliwe. To wybrańcy. A on czarna owca. Z innej gliny. Rozmawiają o sprawach zrozumiałych tylko dla nich. Mają własny język. Własne gesty. Nawet stopnie oficerskie mają inne. Pieresypkin jest majorem i nosi dystynkcje majora. A u nich majorzy noszą pagony pułkowników. Zwracają się do siebie używając kryptonimów. Nigdy nie wiadomo, o kim mowa.
Jednym słowem, wpadł po same uszy. Terentij Pieresypkin nie liczy zbytnio, że dotrwa do wojny. Opuszczając Akademię otrzymał stopień majora i raczej nie zdąży już awansować. W tym otoczeniu szansę na awans są zerowe. Dobrze, jak nie poleci w dół. Co tam stopień — żeby tylko głowę ocalić!
Pracuje dniem i nocą. Kiedy zostaje sam w opustoszałym gmachu, postanawia, że się od jutra ukorzy, że będzie szczerzyć zęby do każdego napotkanego czekisty. Ale przychodzi poranek i major Pieresypkin nadal nie potrafi uśmiechać się tak, jak tego oczekują. Nie ten charakter. Chciałby merdać ogonem. Niestety, nie potrafi.
Czekiści widzą, że niełatwo złamać majora Terentija Pieresypkina. Widzą, że już czas go rozstrzelać. Ale wciąż mają ciut-ciut za krótkie ręce. Na razie los mu sprzyja.
Otaczający go czekiści też są zaskoczeni. Każdego ranka witają go nieodmiennym: To was, Terentij, jeszcze nie rozstrzelaliśmy?
VII
Nastia bardzo rzadko wraca do swego pokoju. Jest tu miło. Deszcz dudni po dachu. Ciepło, przytulnie. Piecyk śpiewnie zawodzi. Taki sam żeliwny jak w sali, ale tu pokoik niewielki, to i ciepła starcza. Nastia uznała, że zasłużyła na odpoczynek. Podniosła słuchawkę:
— Proszę obiad do pokoju 41.
— Jest druga w nocy.
— Naprawdę? Nie zauważyłam. To wykombinujcie cokolwiek.
— Za chwilę.
Instytut Rewolucji Światowej czuwa. Dostaniecie tu obiad o każdej porze dnia i nocy. Możecie go nazwać późną kolacją lub wczesnym śniadaniem. Jak sobie chcecie.
Instytut Rewolucji Światowej czuwa. Stukają aparaty telegraficzne, szyfrantki ślęczą nad tekstami, po bibliotekach i archiwach snują się dziewczyny takie jak Nastia, pochylają się nad opasłymi tomami akt, NACZSPECREMBUD przetacza wagony ze szpulami namagnesowanego drutu, żołnierze ochrony rozładowują zielone skrzynki, wypełnione nie wiadomo czym, samoloty grzeją silniki, jakieś grupki ludzi znikają w mroku…
A Nastia odpoczywa.
Krople dżdżu spływają po pochyłej szybie. Jakże będzie miło, gdy obudzi się pewnego dnia, a okno w dachu będzie przysypane śniegiem.
Ale tymczasem nie ma śniegu. Tylko deszcz w czarnym oknie. Krople bębnią po dachu, grzmi burza, wiatr wyje w kominie.
Zapukano do drzwi:
— Obiad.
VIII
Po Rewolucji Światowej ludzie będą mieć wspaniale życie. Żeby tylko dożyć. Zresztą przed Rewolucją Światową też nie jest najgorzej. Na talerzu — kromki gorącego białego pieczywa opieczonego na francuską modłę. W butelce schłodzone wino. Nie byle jakie. Chablis. Białe mięso na liściach sałaty — to wędzony bażant. Poza tym patera, a na niej pachnące jabłka, kaukaskie winogrona, delikatne morele. Poza tym srebrny dzbanek gorącej kawy. Ot, prosty, skromny posiłek.
Nastia nalała sobie wina, umoczyła wargi. Zamyśliła się. Siedzi na łóżku, oparta plecami o ścianę, kieliszek zastygł w pół drogi. Po raz pierwszy od wielu tygodni zafunduje sobie dzień prawdziwego wypoczynku: pięć godzin snu, może nawet sześć. Rano wstanie, powałęsa się po okolicznych lasach. A potem z powrotem do roboty, na wiele tygodni.
Szkopuł w tym, że umysł nie potrafi się wyłączyć. Dlatego stygnie pieczywo po francusku. Już zapomniała o wędzonym bażancie. Już zapomniała o winie w kieliszku. Ma ważniejszy problem na głowie.
Może by zadzwonić do kogoś? Może jest jakaś bratnia dusza, która już nie pracuje, ale jeszcze nie śpi?
— Operator, tu Strzelecka. Proszę pilnie wezwać Chołowanowa do mojego pokoju.
Rzuca słuchawkę. Ubiera się. Znowu za telefon:
— Skierujcie Chołowanowa nie do pokoju, a na salę.
— Nie ma go na miejscu.
— Przekażcie, jak tylko się pojawi.
IX
Korytarzem w dół. W ciemność. W oddali pali się w jakichś okienkach, ale między budynkami — choć oko wykol. Zacina deszcz, wiatr szarpie połami płaszcza. To nic, zaraz będzie budynek śledczy, a tam już tylko dwa kroki korytarzem, do swojej sali. Przecina królestwo profesora Pierziejewa. Można je ominąć idąc podwórkiem, ale Nastia zawsze woli przejść piwnicą ludożerców, zajrzeć do klatek.
Ludzi zawsze fascynuje śmierć. Ktoś wpadnie na ulicy pod samochód — od razu zbiegowisko. Pogapić się. Na co się gapicie? Jak to, na co?
Nastię, jak innych, też pociąga śmierć. Skoro można spojrzeć śmierci w oczy, to jak z tego nie skorzystać?
Toteż i korzysta…
X
W monasterze mówi się, że nocami Nastia Strzelecka przywołuje do siebie Gryfa. Do którego pokoju by go nie wezwała, tam on pędzi. Gdziekolwiek by się znajdował, cokolwiek by robił — rzuci wszystko i w te pędy do niej. O każdej porze dnia i nocy.
XI
Nastia wraca do sali, patrzy na ściany i nagle rozumie, jaki błąd popełniła.
Przystawia drabinę, zdziera wszystkie zdjęcia z plansz. Od samego sufitu.
XII
Chołowanow zjawił się rano o dziewiątej. Wchodzi i oczom nie wierzy. W sali wszystko poprzewracane. Pozdzierane fotografie walają się w strzępach. Ileż czasu ileż roboty na to poszło, a ta durna wszystko zniszczyła!
— Odbiło ci z przepracowania? Jak my to teraz odtworzymy?
— Nie ma po co. Trzeba budować zupełnie inaczej. Popełniliśmy zasadniczy błąd. Dla lepszej przejrzystości brałam duże fotografie, a trzeba brać małe: osiem na dwanaście.
— To na tych pod sufitem nie zobaczysz ni cholery!
— Jak trzeba będzie, to się zobaczy. Przystawi się drabinkę i się zobaczy. Powiem ci, w czym tkwi błąd. Brałam duże zdjęcia i na ścianie zmieściło się tylko kierownictwo NKWD. Na pozostałych ścianach i stojakach zarządy pokrewnych organizacji. Otrzymaliśmy wiele oddzielnych struktur. I to jest błąd. NKWD, Ludowy Komisariat Gospodarki Leśnej, Ludowy Komisariat Łączności, Zarząd Eksploatacji Złóż Złota, Główny Zarząd Budownictwa Ludowego Komisariatu Komunikacji, Zarząd Budowy Szos, Dalbud itd. itp. — to jest jedna, niepodzielna struktura. Jeden wielki organizm. Więc powinniśmy umieszczać wszystkich razem na jednej ścianie. Mniejsze zdjęcia, ale za to gęściej. Potem połączymy to wszystko nitkami… i otrzymamy całą strukturę jak na dłoni. Dopiero wtedy zobaczymy właściwy obraz tej potęgi.
I
Budzik dzwoni jak oszalały.
Pierwsza myśl: rozstrzelać go i zakopać.
Druga myśl: wyłączyć.
Chwilę siedziała na brzegu łóżka, zawinięta w koc. Spojrzała na cyferblat i aż podskoczyła: 3.23. Biegiem do umywalni. Na szczęście pusta. Umyła się, uczesała. Jeszcze wieczorem zapobiegliwie wyczyściła buty, przyszyła świeży kołnierzyk munduru. Tak więc uwinęła się raz-dwa.
W stołówce ciocia Masza-kucharka nalewa wódkę. Jeśli likwidatorów budzi się o trzeciej, to o której wstaje ta bidula?
Ciocia Masza jest w porządku. Zna swój fach. I dobry z niej człowiek. Kucharka musi być dobrym człowiekiem. Przecież w pichcone dania wkłada całą duszę.
Dziś ciocia Masza postarała się na medal: w kotle dymi kiełbasa, bułki prosto od piekarza, jeszcze gorące, ziemniaków usmażyła trzy patelnie, nakroiła chrupiących ogórków i kapusty z cebulą. Sama rozlewa wódkę. Wszystkiego do woli, a wódki — po 100 gram.
Читать дальше