Z początku kule świstały wysoko nad głową, potem bojowcy się wstrzelali. Od szyn, sypiąc iskrami i wydając obrzydły świst, jęły rykoszetować grudki ołowiu.
– O Boże, śmierć moja przyszła! – pojękiwał Smurow, kryjąc się z głową za pryzmą.
Fandorin nie spuszczał wzroku z barki, gotów strzelać, gdyby tylko któryś próbował przedrzeć się na holownik.
– No, nie jęcz pan – powiedział inżynier. – Czego się bać? Tylu już na mnie i pana na tamtym świecie czeka. Przywitają nas jak swoich. I jacy to ludzie! Z tutejszymi ani p-porównania.
Zaskakujące, lecz zaimprowizowany przez Fandorina argument podziałał. Filer uniósł się.
– I Napoleon czeka?
– I Napoleon. Lubi pan Napoleona? – w roztargnieniu wymamrotał inżynier, mrużąc lewe oko. Jeden z bojowców, bardziej przedsiębiorczy od reszty, popełzł z barki na holownik.
Erast Pietrowicz wsadził kulę w poszycie tuż przed nosem mądrali. Ten dał nura na powrót pod zasłonę burty.
– Uwaga, nie gap się! – powiedział do partnera Fandorin. – Teraz do nich dotarło, że czas uciekać, i polezą jeden za drugim. Nie puszczać ich, odciąć ogniem.
Smurow nie odpowiedział.
Inżynier krótko zerknął na niego i zaklął.
Filer przylgnął policzkiem do szyn, jego włosy lśniły od krwi, otwarte oko bałuszyło się w bok. Zabity…
Ciekawe, czy spotka się z Napoleonem? – przemknęło przez głowę inżyniera, któremu skądinąd w owej chwili było nie do sentymentów.
– Towarzyszu sterniku, do sterówki! – doniósł się dźwięczny głos z barki. – Szybciej!
Ukryta na dziobie postać znów popełzła na holownik. Z ciężkim westchnieniem Fandorin strzelił, żeby trafić – ciało z pluskiem wpadło w wodę.
Zaraz potem ruszył się jeszcze jeden, lecz był dobrze widoczny na tle białej nadbudówki i Erast Piotrowicz zdołał trafić go w nogę. W każdym razie trafiony jęknął – czyli był żywy.
Skończyły się naboje, jakie Fandorin dostał od Kroszkina. Wziął rewolwer nieboszczyka, ale ten miał w bębenku zaledwie trzy kule. A do czwartej zostało jeszcze całych osiemnaście minut.
– Śmielej, towarzysze! – krzyknął ten sam głos. – Kończą się im naboje. Rąbać cumy!
Rufa barki odsunęła się od pomostu; trapy, skrzypnąwszy, runęły do wody.
– Naprzód, na holownik! Wszyscy razem, towarzysze!
I tu nie dało się już nic zrobić. Gdy z barki rzuciła się na dziób hurma ludzi, Fandorin nie zaczął nawet strzelać. Co za sens?
Holownik bryznął z komina snopem iskier, plusnął kołami. Hole napięły się, zadźwięczały.
Ruszyli o trzeciej czterdzieści sześć – inżynier popatrzył na zegarek.
Udało się ich zatrzymać na dwadzieścia jeden minut. Cena – życie dwóch ludzi.
Ruszył brzegiem, równolegle do barki.
Najpierw nadążyć było nietrudno, potem musiał przejść w bieg – holownik stopniowo nabierał szybkości.
Kiedy Erast Piotrowicz mijał most kolejowy, z korony nasypu dobiegł łomot stalowych kół. Z ciemności całym pędem gnała duża drezyna, gęsto wypełniona ludźmi.
– Tutaj! Tutaj! – Fandorin zamachał i wypalił w powietrze. Po stoku ciężko biegli ku niemu żandarmi.
– Kto tu starszy?
– Porucznik Briancew!
– To oni! – wskazał Erast Pietrowicz oddalającą się barkę. – Połowa mostem na tamten brzeg. I z obu stron. Dogonimy ich. Ognia po sterówce holownika. Aż się poddadzą. Marsz!
Dziwna pogoń pieszych żandarmów za płynącą po rzece barką trwała niedługo.
Strzelanina z holownika szybko słabła. Bojowcy coraz rzadziej ryzykowali wychylanie się zza żelaznych burt. Ze sterówki wyleciały przebite kulami szyby i sternik wiódł stateczek na ślepo, nie wytykając nosa. Dlatego też pół wiorsty za mostem holownik wszedł na mieliznę i stanął. Barkę zaczęło z wolna znosić bokiem.
– Wstrzymać ogień! – rozkazał Fandorin. – Każcie im się poddać.
– Rzućcie broń, bałwany! – krzyczał – z brzegu porucznik. – Nie macie szans! Poddawać się!
Eserowcy w istocie nie mieli szans. Nad wodą wisiała rzadka mgiełka przedświtu, ciemność topniała w oczach, a na obu brzegach zalegli żandarmi, więc nie uciekłoby się i pojedynczo wpław.
Pod sterówką zebrała się grupka ocalałych – pewno się naradzali.
Potem jeden wyprostował się na całą wysokość.
– On!
Akrobata vulgo sztabskapitan Rybnikow – mimo odległości omylić się było niepodobna.
Na holowniku zaśpiewał nieskładny chór, a szpieg japoński rozpędził się i przeskoczył na barkę.
– Cóż to on? Co robić? – spytał nerwowo porucznik.
– „Nie podda się wrogom nasz mężny „Wariag”, o litość nikt z nas nie poprosi” *– dobiegło z holownika.
– Strzelać, strzelać! – wykrzyknął Fandorin, widząc jak w rękach Akrobaty iskrzy się drobny ognik, podobny do bengalskiego. – To laska dynamitu!
Lecz było za późno. Dynamit wpadł do ładowni barki, a fałszywy sztabskapitan, zerwawszy z burty koło ratunkowe, skoczył do rzeki.
Tuż potem barka, przełamana kilkoma potężnymi eksplozjami na dwoje, stanęła dęba. Przednia połowa podskoczyła i nakryła sobą holownik. W powietrze wyleciały odłamki drzewa i metalu, po wodzie rozpłynęło się płonące paliwo.
– Kłaść się! – wrzasnął rozpaczliwie porucznik, lecz żandarmi już popadali bez komendy na ziemię, nakrywszy głowy rękoma.
Obok Fandorina wryła się w grunt pogięta, gwintowana lufa. Briancew patrzył ze zgrozą na miotający się tuż obok ręczny granat, który wirował wściekle, łyskając fabrycznym smarem.
– Nie bój się pan, nie wybuchnie – powiedział inżynier. – Jest bez zapalnika.
Oficer podniósł się, skonfundowany.
– Wszyscy cali? – rzucił energicznie. – Wychodzić, do szeregu, kolejno odlicz! Ej, feldfeblu! – krzyknął, złożywszy ręce w tubę. – Jak twoi?
– Jednego zahaczyło, waszdost…! – doniosło się z tamtego brzegu.
Po tej stronie odłamki dosięgły dwóch, lecz niegroźnie. Podczas gdy opatrywano rannych, inżynier zawrócił w stronę mostu, gdzie zauważył wcześniej budkę pławowego.
Z powrotem na miejsce wybuchu przypłynął łódką. Wiosłował pławowy, Fandorin zaś stał na dziobie, patrząc na szczątki i tłuste plamy, pokrywające, jak okiem sięgnąć, taflę rzeki.
– Można z panem? – zapytał Briancew. Chwilę potem, już w łódce, zapytał: – Czego pan tak wypatruje? Panowie rewolucjoniści na dnie, to jasne. Później sprowadzi się nurków, wyciągną zwłoki. I ładunek – ile znajdą.
– Głęboko tu? – zwrócił się inżynier do wioślarza.
– W tę porę będą ze dwa sążnie. Miejscami i trzy. Latem, jak słońce przygrzeje, to ubywa, a jak na razie – głęboko.
Łódka z wolna płynęła w dół z prądem. Erast Piotrowicz wciąż nie odrywał wzroku od wody.
– Ten, co dynamit rzucił, niezły wariat – powiedział Briancew. – Nie uratowało go koło. Spójrz pan, tam płynie.
I w istocie, przed nimi kołysało się na falach czerwono-białe korkowe koło.
– Hej! Wiosłuj tam!
– Na co ono panu? – spytał porucznik, patrząc, jak Fandorin wychyla się, żeby sięgnąć.
Erast Piotrowicz znów nie zaszczycił gadatliwego oficera odpowiedzią. Zamiast tego wymamrotał:
– Uhu, oto gdzie jesteś, ptaszku.
Wyciągnął koło z wody i okazało się, że od wewnętrznej strony przyczepiona jest do niego czerwona gumowa rurka.
– Znana sztuczka – uśmiechnął się inżynier. – Tylko dawniej wykorzystywano bambus, a nie gumową koszulkę lontu po wyjęciu rdzenia.
Читать дальше