– No dobra, Smurow. Podejdźmy bliżej. O, tam jest pierwszorzędny stos szyn.
* * *
Gdy Drozd zapalał, Rybnikow spojrzał na zegarek.
– Za kwadrans trzecia. Wkrótce świt.
– Nie szkodzi, zdążymy. Większość załadowana – wskazał eserowiec większą barkę. – Została tylko sormowska. Drobiazg, jedna piąta ładunku. Żywiej, towarzysze, żywiej – zachęcał tragarzy.
Towarzysze towarzyszami, ale sam skrzynek nie taszczysz, pomyślał mimochodem Wasyl Aleksandrowicz, zastanawiając się, kiedy lepiej rozpocząć rozmowę o najważniejszym – terminie powstania.
Drozd ruszył niespiesznie w stronę magazynu. Rybnikow za nim.
– A moskiewską kiedy? – spytał o główną barkę.
– Jutro wodniacy przeciągną do Fili. Stamtąd jeszcze gdzieś tam. I tak będziemy przesuwać z miejsca w miejsce, żeby nie lazła w oczy. No, a malutka idzie zaraz do Sormowa, w dół rzeki Moskwy, potem Oką.
W magazynie kończyły się już skrzynki, zostały tylko płaskie pudła z lontami i mechanizmami zegarowymi.
– Jak po waszemu merci? - Drozd się uśmiechnął.
– Agirato.
– A więc proletariackie agirato panu, panie samuraju. Zrobił pan swoją robotę, czas obejść się bez pana.
Rybnikow niecierpliwie zaczął mówić o najważniejszym:
– Zatem strajk musi się zacząć nie później niż za trzy tygodnie. Powstanie najpóźniej za półtora miesiąca…
– Nie komenderujcie, marszałku Oyama. Tak czy owak zadecydujemy bez pana – przerwał eserowiec. – Na pańską nutę grać nie będziemy. Myślę, że uderzymy jesienią. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Do tego czasu wyskubiecie Nikołaszce jeszcze trochę puchu i pierza. Niech przed narodem całkiem goły się zjawi. Wtedy się go upiecze.
Wasyl Aleksandrowicz odpowiedział na uśmiech uśmiechem. Drozd ani podejrzewał, że w tej sekundzie jego życie, jak i życie jego ośmiu towarzyszy, wisiało na włosku.
– Doprawdy, niedobrze. Nie dogadaliśmy się. – Rybnikow z rezygnacją rozłożył ręce.
W oczach wodza rewolucji błysnęły drwiące iskierki.
– Dotrzymywanie słowa przedstawicielowi imperialistycznego mocarstwa to burżuazyjny przesąd. – Popykał fajeczkę. – A jak będzie po waszemu „zwycięstwo”?
Podszedł robotnik, załadował na grzbiet ostatnie pudło i zdziwił się:
– Jakieś to za lekkie. Nie puste aby?
Postawił pudło na ziemi.
– Nie – objaśnił Wasyl Aleksandrowicz, podnosząc wieczko. – To zestaw lontów na różne okazje. O, to Bickforda, ten maskujący, a ten w gumowej koszulce do minowania pod wodą.
Drozd zainteresował się. Wyjął jasnoczerwony kłębek i obejrzał. Dwoma palcami wyciągnął metaliczny rdzeń – ów łatwo wylazł z wodoodpornej osłonki.
– Nieźle wymyślone. Podwodne minowanie? Może wywalić carski jacht? Mam tam w załodze człowieka, szalona pałka… Trzeba będzie pomyśleć.
Tragarz podniósł pudło, pobiegł na przystań. Tymczasem Rybnikow podjął decyzję.
– No cóż. Jesienią to jesienią. Lepiej późno niż wcale – rzekł. – A strajk za trzy tygodnie. Liczymy na was.
– A co wam zostało? – rzucił przez ramię Drozd. – I na tym koniec, samuraju. Rozstajemy się. Pruj do swojej japońskiej mamusi.
– Jestem sierota – uśmiechnął się samymi wargami Wasyl Aleksandrowicz i znów pomyślał, jak dobrze byłoby skręcić temu człowiekowi kark, żeby popatrzeć, jak przed śmiercią wyłażą i szklą mu się oczy.
I w owej chwili skończyła się cisza.
* * *
– Panie inżynierze, już chyba wszystko. Skończyli – szepnął Smurow.
Fandorin sam widział, że załadunek się kończy. Barka zagłębiła się niemal do linii wodnej. Była nieduża, lecz najwyraźniej pojemna – to nie byle co, wziąć na pokład tysiąc skrzynek z bronią.
Jeszcze po trapie wbiegła ostatnia postać, sądząc po chodzie, z brzemieniem całkiem lekkim, i na barce jeden po drugim zapłonęło siedem, nie – osiem ogników papierosów.
– Skończyli. Teraz popalą i odpłyną – dyszał Fandorinowi w ucho filer.
Kroszkin pobiegł po wsparcie za kwadrans trzecia, obliczał inżynier. Przypuśćmy, że o trzeciej dotarł do telefonu. Pięć, jeśli nie dziesięć minut zajmie mu tłumaczenie Daniłowowi lub dyżurnemu oficerowi, o co chodzi. Ech, trzeba było posłać Smurowa – wymowniejszy. Powiedzmy – dziesięć, nie, piętnaście po trzeciej zaalarmują straż. Przed wpół do czwartej nie ruszą. A jazda od Kałanczowki do mostu Kożuchowskiego drezyną – dobre pół godziny. Przed czwartą nie ma co czekać na żandarmów. A tu dopiero trzecia dwadzieścia pięć…
– Gotuj broń – rozkazał Fandorin, biorąc do lewej ręki swój brauning, a do prawej Kroszkinowski nagan. – Na trzy-cztery walcie w stronę barki.
– Po co? – wpadł w popłoch Smurow. – Ich cała kupa! Gdzie z rzeki prysną? Przyjdzie wsparcie, to dogoni się ich brzegiem!
– A skąd pan wie, że nie przeciągną barki za miasto, na odludzie, albo że jeszcze przed świtem nie przeładują broni na podwody? Nie, trzeba ich z-zatrzymać. Ile ma pan naboi?
– Siedem w bębenku, siedem zapasowych, i koniec. Myśmy filerzy, a nie baszybuzuki jakieś.
– K-kroszkin też ma czternaście. Ja tylko siedem. Zapasowego magazynka nie noszę. Też, niestety, nie jestem janczarem. Trzydzieści pięć strzałów – na pół godziny przymało. No, ale cóż robić. Działamy tak. Pierwszy bębenek wywalcie na wiwat, żeby zrobić wrażenie. A potem każdą kulę na pewniaka, z sensem.
– Coś daleko – zauważył Smurow. – A burta zakrywa ich do połowy. W figurę do pasa na taką odległość i w dzień trafić niełatwo.
– Nie celujcie do ludzi, bądź co bądź, to rodacy. Strzelać tak, aby nikt z barki nie przelazł na holownik. No, trzy-cztery!
Erast Pietrowicz uniósł do góry swój pistolet (tak czy owak, krótkolufowa broń na ten dystans na nic się nie zda) i siedem razy z rzędu nacisnął spust.
* * *
– Masz tobie – skonstatował Drozd, słysząc gęstą palbę.
Ostrożnie wysunął się zza drzwi. Rybnikow także.
Ogniki wystrzałów rozbłyskiwały znad pryzmy szyn zwalonych o pół setki kroków od przystani.
Z barki odpowiedziało bezładną kanonadą osiem luf.
– Szpicle. Wywęszyli nas – z zimną krwią ocenił sytuację Drozd. – Ale ich mało. Trzech, czterech, raczej nie więcej. Zaraz sobie poradzimy z tym fantem. Krzyknę chłopakom, niech obejdą z prawej i lewej…
– Stój! – Wasyl Aleksandrowicz złapał go za łokieć i zaczął szybko tłumaczyć: – Nie trzeba wikłać się w walkę, właśnie tego się po nas spodziewają. Jest ich mało, ale z całą pewnością posłali po wsparcie. Przechwycić barki na rzece nietrudno. Niech pan powie, jest ktoś na holowniku?
– Nie, wszyscy byli przy załadunku.
– Policjanci zjawili się niedawno – z przekonaniem powiedział Rybnikow. – Inaczej byłaby tu jak nic kompania żandarmów. Czyli że załadunku głównej barki nie widzieli, dobrą godzinę marudziliśmy z sormowską. Oto w czym rzecz, Drozd. Ładunek sormowski można poświęcić. Ratujcie dużą barkę. Uciekajcie. Wrócicie jutro. Idźcie, idźcie. Ja pociągnę policję za sobą.
Wziął od eserowca kłębek czerwonego lontu, wsunął go do kieszeni i wybiegł zygzakami na zewnątrz.
* * *
Czarne sylwetki na barce jakby wiatr zdmuchnął, znikły i purpurowe ogniki. Miast nich po sekundzie znad burty mignęły białe błyski strzałów.
Z magazynu na statek przebiegła, pętląc, jeszcze jedna postać. Tę odprowadził inżynier szczególnie uważnym wzrokiem.
Читать дальше