Wniosek z tego wszystkiego był smutny: kiedy Erast Pietrowicz biegł nieregularnymi zygzakami i forsował ogrodzenie, złoczyńca wcale do niego nie celował, tylko umykał w przeciwnym kierunku.
Klnąc, Fandorin wylazł z powrotem na ulicę i podszedł do słupa latarni, żeby wyjąć tkwiącą tam kulę. Trzeba ją będzie zbadać w domu, przy świetle lampy, przez lupę. Szukać śladów stóp nie ma sensu – jakież ślady można znaleźć na kocich łbach?
* * *
Po drodze do domu Erast Pietrowicz analizował swą nieoczekiwaną i niemiłą przygodę.
Zbrodniarz jest niezwykle przenikliwy. Nie tylko zdołał w jakiś sposób wykryć zakonspirowanego detektywa, ale także należycie ocenił zagrożenie, jakie przedstawia pseudostudent. To raz.
Nie gadał po próżnicy, samodzielnie podjął decyzję, nie naradzając się ze swoim zleceniodawcą (jeżeli taki istnieje). Zatem jest to człowiek czynu. To dwa.
Wniosek: bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. To trzy.
Zrobiwszy w myślach przegląd pracowników kancelarii, asesor kolegialny tylko westchnął.
Landrynow? Ten z pewnością jest zdolny do zbrodni w afekcie. Postać rodem z krwawego romansu. „Przypatrz się swojej lubej – twoja luba nieżywa. W mojej sakli z kindżałem w białej piersi spoczywa” [11]. Albo „Giń, nieszczęsna!” i temu podobne. Ale wyobrazić sobie remingtonistę wsypującego truciznę do herbaty prezesa gwoli dobrego zarobku niepodobna. Ten człowiek nie potrafi knuć i udawać.
Oślizgły Tasieńka? Szpiegować i cichcem robić świństwa bez wątpienia by umiał. Ale strzelać do człowieka na ciemnej ulicy? Mało prawdopodobne.
Starszy kancelista Sierdiuk? Nie sposób go sobie wyobrazić szpiegującego, a tym bardziej naciskającego spust. Chyba że jest tak świetnym aktorem, że sam Szczepkin [12]nie jest godzien czyścić mu butów.
Kamerdyner Fiedot Fiedotowicz… Dusza sługi, to jest człowieka, poprzez swoje rzemiosło skazanego na rolę uważaną powszechnie za poniżającą, to prawie zawsze zagadka. Gdybyż panowie wiedzieli, ile nienawiści może się kryć pod maską służalczości i pokory! Jakaś krzywda, której nieboszczyk baron nawet nie zauważył? A jeśli nawet zwykłe przekupstwo ze strony konkurencji, to na pewno nie bez osobistych porachunków.
Kto jeszcze? No przecież nie kucharka! Chociaż strzelić w plecy potrafi także kobieta.
Tu Erast Pietrowicz wyobraził sobie Musię, skradającą się w ciemnościach z rewolwerem w ręku – i nie wytrzymał, parsknął śmiechem.
A potem pomyślał o Siergieju von Macku i uśmiech zniknął mu z twarzy. A jeżeli niesympatyczny pan Waniuchin ma rację? Bądź co bądź to doświadczony detektyw, z dobrym węchem. Jeśli ktoś tu jest zdolny do takich radykalnych czynów, to właśnie baron. A jakie by to było zręczne posunięcie – wykorzystać urzędnika do specjalnych poruczeń, by odwrócić od siebie podejrzenia!
Fandorin przeanalizował argumenty pro i contra, wsłuchał się w głos serca. Serce powiedziało: nie. Rozum powiedział: możliwe. Jeśli rację ma rozum, to przyczyną zamachu są bez wątpienia nieoględnie rzucone ostatnie słowa: „Jutro powiem panu, kto jest mordercą”.
Wróciwszy do swojej klitki, asesor kolegialny zapalił lampę i zaczął czekać na Japończyka, zdradzając przy tym wszelkie oznaki zniecierpliwienia: to chodził z kąta w kąt, to bębnił palcami po stole i co chwila wyjmował z kieszonki zegarek – nie swego zwykłego bregueta, ale taniutki, srebrny czasomierz, wypożyczony od Masy w celach kamuflażu.
Jego zniecierpliwienie miało dwie przyczyny. Po pierwsze, strasznie chciało mu się jeść. Po drugie zaś, Erast Pietrowicz miał nadzieję usłyszeć od sługi coś bardzo ważnego, co istotnie pozwoli zamknąć dochodzenie.
I kiedy Masa wreszcie się pojawił, znów z zawiniątkami i paczuszkami, Fandorin od razu zapytał:
– No? Kto?
Japończyk zaczął rozkładać na stole przyniesione jedzenie. Nie śpieszył się z odpowiedzią, ale z jego ważnej miny widać było wyraźnie: jest połów.
Wreszcie Masa usiadł naprzeciw i rozpoczął szczegółowe sprawozdanie. Przede wszystkim wyjął z kieszeni breguet, położył przed sobą i wpatrzył się weń z takim zachwytem, że Fandorin zwątpił, czy uda mu się dokonać ponownej zamiany zegarków, kiedy odpadnie potrzeba konspiracji.
– Twój list, panie, przyniesiono mi o godzinie piątej dwadzieścia trzy i pół po południu. Zgodnie z otrzymanymi wytycznymi zająłem posterunek niedaleko gabinetu Musorofu-dono i zacząłem czekać, czy nie pojawi się któryś z pańskich kolegów. Naczelnikowi działu kurierskiego, który chciał mnie gdzieś posłać z paczkami, pokazałem na migi, że boli mnie brzuch. Skrzyczał mnie i nazwał „krzywomordym barwanem”, za co, za pańskim pozwoleniem, trochę mu przyłożę po wykonaniu zadania. – Masa wziął do ręki zegarek. – A więc. Naczelnik działu kurierskiego zwymyślał mnie obraźliwymi słowami o godzinie szóstej jedenaście, a o godzinie siódmej dziewięć…
– I co, sterczałeś tak pod drzwiami ze złotym breguetem w rękach? – nie wytrzymał Fandorin.
– Nie, panie. Schowałem zegarek o tutaj. – Masa wskazał za pazuchę. – Kiedy trzeba było sprawdzić czas do sprawozdania, udawałem, że się drapię, i przy okazji patrzyłem.
Pokazał, jak to robił.
– No dobrze, dobrze. Co się stało o godzinie siódmej dziewięć?
– Przyszła ta osoba, na którą czekałem. Zadyszana i spocona.
No pewnie, pomyślał Fandorin, pochylając się do przodu.
Urzędowanie w kantorze zakończyło się o siódmej. W dziewięć minut dobiec do „Towarzystwa Parochodowego” to nie żarty. Zrozumiałe, że agent Mosołowa się śpieszył: taka ważna nowina. Masa dla większego efektu przedłużał napięcie.
– Na kogo byś postawił, panie? – zapytał. – Jeśli nie zgadniesz, zegarek będzie mój.
– Jedna szansa na cztery to nieuczciwe – poskarżył się Erast Pietrowicz. Bardzo nie chciał utracić bregueta.
Sługa nieubłaganie oderwał pięć strzępków papieru pakowego, napisał na nich: „Marynowana Śliwka”, „Krzywa Gęba”, „Biały Wąs”. „Ślicznotka” i rozłożył je przed chlebodawcą.
– Wybieraj, panie.
Asesor kolegialny zamknął oczy próbując sobie wyobrazić każdego z pięciu podejrzanych szepczącego z Mosołowem, sypiącego truciznę do imbryka, skradającego się ciemną ulicą z rewolwerem w ręce.
Nic z tego nie wyszło. To znaczy oddzielnie – tak, ale do wszystkich trzech rzeczy naraz nie nadawał się nikt.
Fandorin westchnął, zgniótł papierki, wymieszał i wyciągnął pierwszy z brzegu.
– Ten.
Masa rozwinął świstek, poruszył bezgłośnie wargami i gniewnie odsunął od siebie breguet.
– Sam sobie jestem winien. Przezwisko, które wymyśliłem temu człowiekowi, jest zbyt oczywiste.
Na papierku widniał hieroglif kitsune – demon, który z łatwością zamienia się z człowieka w lisa i odwrotnie.
– Tasieńka? Niemożliwe! – wyszeptał Erast Pietrowicz. Chociaż chyba o każdym z pięciu podejrzanych powiedziałby to samo.
– Kitsune zjawił się pod gabinetem o godzinie siódmej minut dziewięć, cały czerwony i spocony – już bez żadnych efektownych pauz rzeczowo zaraportował Masa. – Poszeptał z sekretarzem Mosorofu-dono i natychmiast wpuszczono go do środka.
– Zaraz! – zaniepokoił się Fandorin. – A ile czasu tam spędził?
– Siedemnaście i pół minuty. Potem tak samo szybko wybiegł.
Asesor kolegialny obliczył sobie: a zatem Tasieńka wybiegł z „Towarzystwa Parochodowego” przed wpół do ósmej. Strzał pod latarnią padł za pięć ósma. Czy szpieg Mosołowa mógł zdążyć dobiec z powrotem i ruszyć w ślad za „praktykantem”? Wygląda na to, że mógł. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że nie strzelał z własnej inicjatywy, ale na polecenie swego najemcy. Radca handlowy Mosołow ma spore koneksje i możliwości. Gdyby chciał sprawdzić, co to za nowy sekretarz nagle podjął pracę u konkurencji, niewątpliwie by sprawdził. A z pewnością nie musiał długo nakłaniać swego zausznika do kolejnego zabójstwa – gdzie trzy trupy, tam i czwarty.
Читать дальше