Baron od razu chciał pójść do siebie, ale nie wytrzymał i przystanął przy biurku swojego „sekretarza”. Na portrecistkę jedynie zerknął, ale nic nie powiedział. Mawra zaś opuściła główkę i uroczo spiekła raka. A więc ta panienka potrafi kokietować?
– Panie… Pomierancew – Siergiej Leonardowicz nie od razu przypomniał sobie nazwisko „praktykanta”. – Ile jeszcze potrzebuje pan czasu, żeby się wciągnąć do roboty?
– Staram się. – Fandorin uniósł się z krzesła z udawaną pokorą.
– Proszę do mnie zajrzeć po obiedzie – rzucił ponuro prezes i udał się do siebie.
Fiedot Fiedotowicz, odebrawszy od pryncypała paltot, zajął swoje zwykłe miejsce i rozłożył gazetę.
* * *
Oto, co się wydarzyło w przerwie obiadowej: Łuka Lwowicz, z powodu portretu pozbawiony domowego wiktu, wyszedł coś zjeść w pobliskiej traktierni. Tasieńka w kuchni molestował Musię o herbatę. Landrynowa wezwano do barona. Fiedot Fiedotowicz zasnął – tylko wąsy mu podrygiwały.
Po raz pierwszy Mawra i Erast Pietrowicz zostali poniekąd sam na sam.
Panienka szybko przysunęła się do „studenta” i potrącając go paletą (już mniej więcej od godziny zaczęła malować farbami), wyszeptała z triumfem:
– A jednak jadę do Paryża! Tylko ci-i-i! Papa na razie nie wie.
Spośród wszystkich pytań, jakie nasunęły się asesorowi kolegialnemu na tę wieść, zadał na początek najbezpieczniejsze:
– Będzie się pani uczyć malarstwa? Gratuluję.
– W Paryżu ostrzygę sobie włosy – całkiem krótko, tak jak pan – trzepała zadyszana Mawra. – Zacznę nosić męski kapelusz i pantalony będę palić cygara i przerobię sobie nazwisko na francuską modłę. Już wymyśliłam: Maurice Sieurduc. Wie pan, co znaczy Sieurduc?
– Wiem – odparł z powagą Erast Pietrowicz. – To znaczy „pan książę”.
– Dobrze brzmi, nieprawdaż? To nie to, co „Mawra Sierdiuk”.
Asesor kolegialny przeszedł do najważniejszego:
– No ale skąd pieniądze?
Mawra uśmiechnęła się tajemniczo.
– A co tam, powiem panu.
Ale nie powiedziała – nie zdążyła. Z gabinetu wyszedł Landrynow i Mawra odsunęła się szybko.
Potem wrócili pozostali. Ku irytacji Fandorina, nie udało mu się powrócić do rozmowy. Zastanawiał się właśnie, pod jakim pretekstem wywabić pannę na schody, kiedy wydarzenia przybrały taki obrót, że zrezygnował z tego planu.
Jakiś kwadrans po drugiej drzwi się raptem otworzyły i do kancelarii wkroczył rzeczywisty radca stanu Waniuchin w towarzystwie policyjnego stenografisty w mundurze.
– Moje uszanowanie – powiedział wesołym, ale zarazem pełnym groźby głosem. – Oto znów zawitałem w te progi. Miałem już przyjemność rozmawiać z każdym z panów oddzielnie, a teraz chcę pogadać ze wszystkimi razem. Mam jedno pytanko. A dokąd to?! – okrzyknął kamerdynera.
– Powiedzieć panu baronowi…
– Nie potrzeba, później. No, siadajże!
Fiedot Fiedotowicz po chwili wahania usiadł.
– Za to pan, „swój człowiek” – zwrócił się śledczy do Erasta Pietrowicza – nie jesteś tu potrzebny. Idź pan sobie, pospaceruj.
– Nie zwykłem spacerować, kiedy mam robotę – odpowiedział zimno asesor kolegialny. Wyjść? Jeszcze czego. Ciekawe, co to za „pytanko”?
– Pani też ma robotę? – złośliwie zapytał Waniuchin malarkę, zerknąwszy na sztalugi. – Podobny, bardzo podobny. Nie zechciałaby pani wraz ze swym modelem przenieść się poza obręb tego pomieszczenia?
– Nie zechciałabym – odpaliła Mawra. – Nie jest pan na posterunku, żeby się tu rządzić.
Widząc, że trafiła kosa na kamień, śledczy przestał zwracać uwagę na Fandorina i pannę. Wziął krzesło i ustawił je na środku pokoju. Usiadł tyłem do przodu, kładąc podbródek na oparciu, i polecił stenografiście:
– Każde słowo.
Następnie wziął z biurka Łuki Lwowicza kubek z kolorowymi ołówkami (oczywiście bez pytania), wyjął notes i dodał z uśmieszkiem:
– No to i ja porysuję.
I rzeczywiście, przesłuchując kolejne osoby, coś tam rysował, co chwila zmieniając ołówki.
„Pytanko” było następujące: kto, ile razy i o której godzinie opuszczał pokój szóstego września wieczorem – zanim zatruta herbata została wypita.
Niebawem stało się jasne, po co śledczemu potrzebne było przesłuchanie grupowe. Jeżeli ktoś zaczynał się wahać i tłumaczyć słabą pamięcią, pozostali przychodzili mu z pomocą:
– No jakże, Łukońko Lwowiczu, kiedy pan wychodził z panem z ekspedycji, jakże on się nazywa, taki rudawy, to było tuż przed sporządzeniem komunikatu w sprawie budowy mostu Tieriezińskiego, czyli jakieś piętnaście po piątej…
– Ależ Leandrze Iwanowiczu (Sierdiuk do Landrynowa), papier maszynowy skończył się panu nie o piątej, ale znacznie później. Akurat podliczałem słupki, dobrze pamiętam…
Efektywna metoda, zakonotował sobie na przyszłość Fandorin, przysłuchując się uważnie tej niespiesznej indagacji. To niesamowite, jak szczegółowo można odtworzyć wydarzenia sprzed tygodnia, jeśli w rekonstrukcji uczestniczy kilku świadków jednocześnie.
Najbardziej zaś zaimponował asesorowi kolegialnemu sam Waniuchin. Po wysłuchaniu wszystkich zademonstrował rezultat swego „rysowania” – wspaniały chronologiczny grafik, na którym różnymi kolorami zaznaczono obecność i nieobecność w pokoju każdego pracownika.
Wszyscy stłoczyli się wokół śledczego, oglądając schemat.
– Ciekawe – zamruczał Zosim Prokofjewicz.
Erast Pietrowicz podszedł z tyłu, zajrzał mu przez ramię i zobaczył, że wspaniały pomysł niczego nie dał.
Jeżeli śledczy liczył na to, że uda mu się zawęzić krąg podejrzanych, to się zawiódł. Był moment, kiedy każdy z podejrzanych, choćby na krótko, znajdował się sam w pokoju.
Dlaczego Waniuchin wygląda na tak zadowolonego?
– Cudownie! – podsumował Zosim Prokofjewicz, czule gładząc swoje dzieło. – W pokoju stale ktoś był, choćby jedna osoba. Tak więc hipoteza, że zbrodniarz przybył z zewnątrz, jest całkowicie wykluczona. Quod erat demonstrandum . A teraz drugie pytanko, też do wszystkich: czy nieboszczyka von Macka nie odwiedził ktoś z domowników?
Ach, o to mu chodzi, zrozumiał Erast Pietrowicz i wrócił na swoje miejsce, zwłaszcza że Mawra przywoływała go niecierpliwymi gestami – chciała kontynuować pracę nad portretem.
Nikogo z domowników nie było – tak odpowiedzieli wszyscy, co sprawiło, że śledczy stracił humor.
– Jakże to tak?! – wykrzyknął. – To niemożliwe! Nie przyszedł do niego syn, Siergiej Leonardowicz?
Wszyscy w milczeniu spojrzeli po sobie, jakby zapytując się nawzajem. Obaj kanceliści wzruszyli ramionami – nie, nie pamiętają, Fiedot Fiedotowicz pokręcił głową, Musia pod drzwiami podrapała się po karku.
A remingtonista nagle oznajmił:
– Był. Wstąpił na minutę i wyszedł. Już pod koniec urzędowania, po godzinach. Wszyscy inni byli w kuchni – Musia po zaniesieniu imbryka do gabinetu zaczęła nalewać reszcie. No i poszli do niej. A ja chwilę zostałem, bo musiałem wziąć z szafy słoik ze smarem.
Wskazał masywną szafę, stojącą koło okna.
– Więc czemuś pan nie powiedział?! – Waniuchin zerwał się na równe nogi. – Pytałem przecież, czy był ktoś z domowników!
Landrynow wzruszył ramionami.
– Siergiej Leonardowicz nie jest domownikiem, tylko członkiem zarządu. Stałem za otwartymi drzwiami szafy, więc mnie nie zauważył. Wszedł do gabinetu i natychmiast wyszedł. Pewnie chciał pomówić z ojcem, ale go nie zastał. Pana prezesa akurat wtedy pilnie wezwano do telegrafu.
Читать дальше