Jakże się myli litościwa rosyjska literatura, Mikołaj Wasiljewicz i Fiodor Michajłowicz [8], co do „małych ludzi”. Nie ma takich na świecie i być nie może. Akakija Akakijewicza i Makarego Diewuszkina [9]nie powinno się żałować, lać nad nimi łez, ale potraktować z szacunkiem i uwagą. Dalibóg, każdy człowiek na to zasługuje! Im jest cichszy i bardziej niepozorny, tym głębsza kryje się w nim tajemnica.
Dlaczego na przykład żaden z urzędników nie zainteresował się nowym pracownikiem? Wszyscy poza remingtonistą traktują „sekretarza” uprzejmie, nie uchylają się od odpowiedzi na pytania, ale sami o nic nie pytają. Krępują się, boją? A może chodzi tu o coś innego?
No, a jak rozumieć całkowite milczenie na temat straszliwego dramatu, który rozegrał się tu w zeszły czwartek? Fandorin próbował zagadnąć o otrucia to jednego kancelistę, to drugiego, ale każdy natychmiast wykręcał się pilnymi sprawami poza obrębem pokoju; kamerdyner ostentacyjnie zachrapał, a Musia wycofała się do kuchni. Jedynie Landrynow nie zrejterował, tylko burknął: „Odczep się pan, dobrze? Przeszkadzasz w pracy!”.
Ale punktualnie o pierwszej mgłę nad sadzawką rozproszyło jasne słońce – Mawra przyniosła ojcu obiad. Wszyscy natychmiast się ożywili, zaczął się ruch. Kanceliści wyjęli przyniesione z domu jedzenie, a Musia dolała herbaty, wcale już nie gderając.
Jakoś samo przez się wszyscy odwrócili się w stronę biurka naczelnika, który jadł kotlet z jajkiem na twardo i domowe paszteciki. Landrynow żuł chleb z tanią kiełbasą, Tasieńka pił rosół z termicznej flaszki, Fiedot Fiedotowicz nie jadł niczego (zapewne uważał to za poniżej swojej godności), ale on też słuchał paplaniny Mawry z wyraźną przyjemnością.
– …Widziałam reprodukcję – nazywa się Śniadanie na trawie ! Kiedy wystawiono ten obraz, cały Paryż był zafrapowany. Co innego nagie nimfy czy odaliski, a tu dwaj współcześni mężczyźni, obrus z butelkami i obok, jak gdyby nigdy nic, całkiem goła dama, a trochę dalej jeszcze jedna. – Panna pochwyciła z biurka pierwszą kartkę, jaka jej wpadła w ręce, odwróciła i zaczęła szkicować ołówkiem rozmieszczenie postaci. – Piknik za miastem. A kobiety, naturalnie, lekkiego prowadzenia. Nadzwyczajne!
– Obrzydliwe. – Łuka Lwowicz przeżegnał się, patrząc na rysunek, i nagle wpadł w popłoch. – Coś ty zrobiła! Toż to sprawozdanie z odcinka saratowsko-samarskiego!
– Nic się nie stało, Łukoczko Lwowiczu – zawołał, podbiegając Tasieńka. – Pozwoli pan, zetrę, nic nie będzie widać. Proszę rysować, ile wola, Mawroczko Łukiniszno. Mam austriacką gumkę, wszystko pościeram.
Landrynow odepchnął młodszego kancelistę i zabrał arkusik.
– Ja ci pościeram! Dawaj to. Schowam sobie na pamiątkę, a sprawozdanie przepiszę na nowo.
– Nie pamiętam, jak się nazywa artysta, ale w Paryżu wszyscy go znają – rzekła z rozmarzeniem Mawra. – Ach, wszystko bym dała, żeby zostać jego uczennicą!
– To niemożliwe… – odezwał się od swojego biurka Fandorin, chcąc powiedzieć, że Edouard Manet zmarł kilka miesięcy temu, ale porywcza dziewczyna nie dosłuchała – z goryczą machnęła ręką.
– Tak, wiem, wiem! Gdzież mnie do Paryża! Mój Boże, nawet nie dadzą pomarzyć.
Popatrzyła jednak na „praktykanta” bez gniewu, nawet się uśmiechnęła.
– Namyślił się pan co do pozowania?
I już coś szkicowała na nowej kartce. Ojciec tylko jęknął.
– Kiedy? – odrzekł z uśmiechem Erast Pietrowicz. – Jestem przecież na służbie.
– To nic. Pan niech pracuje, a ja sobie usiądę w kąciku. Tu już wszyscy do tego przywykli. I papę malowałam, i Musię. Jutro przyniosę sztalugi. Tylko niech pan przyjdzie w mundurze, tak jak dziś. Do twarzy panu w czerni ze srebrnym wyszyciem.
Kiedy panienka wyfrunęła, w pokoju znów jakby pociemniało. Smętnie zaskrzypiały pióra, zajazgotał remington, kamerdyner nakrył sobie twarz „Moskiewskimi Wiadomościami” i zasnął.
A Erast Pietrowicz doszedł do nowej konkluzji filozoficznej: ładne, wesołe dziewczęta to prawdziwy cud boski, wcale nie mniejszy niż krzak gorejący czy rozstąpienie się Morza Czerwonego. Jakże odmieniają się mężczyźni i w ogóle życie, kiedy obok znajdzie się taka oto Mawra Łukiniszna! A kiedy jej nie ma – siedzą jak po ciemku.
W drugiej połowie roboczego dnia zrobiło się już w ogóle nie do wytrzymania, czas ledwie się wlókł.
Jedynym wydarzeniem, które wniosło trochę życia w codzienną rutynę, było pojawienie się skośnookiego Azjaty w malinowej liberii i czapce z napisem „Towarzystwo Parochodowe”.
Przyniósł list do rąk własnych prezesa i został uroczyście odeskortowany przez kamerdynera do gabinetu.
– Mosołow chyba całkiem oszalał. Chińczyków zatrudnia jako posłańców – szepnął Łuka Lwowicz.
– A niedawno był tu od nich głuchoniemy – zachichotał Tasieńka. – Nic nie potrafił powiedzieć, tylko „mu” i „mu”. Kompletny cielak.
Musia aż przysiadła ze śmiechu – tak ją rozbawiło porównanie do cielaka.
Nie zdążyli jednak poplotkować. Azjata spędził u Siergieja Leonardowicza najwyżej pół minuty. Najwyraźniej list nie wymagał odpowiedzi.
– Te, pokurcz, z jakiego jesteś plemienia? – obcesowo zapytał posłańca Landrynow.
Posłaniec Mosołowa nie odpowiedział. Powiódł po wszystkich spojrzeniem niemrugających oczek i wyszedł.
Obecni gadali o nim jakieś pięć minut, po czym znowu umilkli.
* * *
Pod sam koniec dnia Fandorin zajrzał do barona.
– No i co? – zapytał Siergiej Leonardowicz. – Sprawa się posuwa?
Asesor kolegialny wymijająco wzruszył ramionami, na których błyszczały epolety Cesarskiego Instytutu Inżynierii Kolejowej.
– A mnie przyniesiono list od Mosołowa. Proszę spojrzeć.
Fandorin wziął pomięty arkusik (zapewne zgnieciony w gniewie, a potem wyprostowany). W kilku niedbale nabazgranych linijkach prezes „Towarzystwa Parochodowego” proponował „szanownemu Siergiejowi Leonardowiczowi”, by odstąpił od „wiadomych starań”, jako że „niczego prócz konfuzji” przynieść to nie może.
Baron utracił na chwilę swą zwykłą powściągliwość.
– Jest pewien zwycięstwa, podlec! Ile pan jeszcze potrzebuje czasu, Fandorin?
– Nie wiem – odpowiedział z zimną krwią urzędnik, zwracając arkusik.
– Co tam w kancelarii? Rajcują? Opłakują ojca czy nie?
„Nie nająłem się tu jako informator”, chciał osadzić magnata Erast Pietrowicz, ale popatrzył na żałobną wstążkę na rękawie barona i powstrzymał się od ostrej odpowiedzi.
– W pańskiej kancelarii nie prowadzi się prywatnych rozmów. Wszyscy pracują w pocie czoła jak niewolnicy na plantacji.
– Czyżbym słyszał w pańskim głosie przyganę? – Siergiej Leonardowicz skrzyżował ręce na piersi. – Tak, w kompanii „Von Mack i Synowie” nie tolerujemy próżniactwa. Za to nasi pracownicy otrzymują pensje półtora raza wyższe niż u Mosołowa. Jeśli ktoś zachoruje – opłacamy leczenie. Ten, kto przepracował nienagannie dziesięć lat, dostaje bezpłatne mieszkanie. Dwadzieścia pięć lat wysługi – prawo do emerytury. Gdzie jeszcze w Rosji znajdzie pan takie warunki?
W istocie, warunki były wyjątkowo dobre. Nieco złagodniawszy, Fandorin powiedział:
– To wszystko jest dla żyjących, którzy jeszcze mogą się panu przydać. A jeśli niewolnik rozstał się z tym światem? Powiedziano mi, że Krupiennikow miał rodzinę. Stern, zdaje się, nie miał krewnych, ale pozostawił narzeczoną. Wybierała się do Paryża, by się uczyć malarstwa. Teraz może się pożegnać z tymi marzeniami.
Читать дальше