– Kto to jest Mosołow? – zapytał Fandorin, słabo znający kręgi przemysłowe.
– Nasz główny konkurent. Właściciel „Towarzystwa Parochodowego”, najstarszej kompanii kolejowej.
– Co mają do tego parochody, czyli parostatki, skoro kompania jest kolejowa?
– Dawniej, w początkach kolejnictwa, mówiono nie „parowóz”, ale „parochód” – cierpliwie objaśnił baron profanowi. – Pamięta pan, u Glinki?
I nagle zaśpiewał dobrze postawionym, bardzo ładnym głosem:
Z parochodu w niebo słupem dym się snuje.
Pęd, energia i przestrzenie, mocy i wolności tchnienie…
Cały naród zachwycony wiwatuje,
Coraz szybciej, dalej, lepiej
Pociąg mknie po czystym stepie…
– P-pamiętam – potwierdził nieco oszołomiony urzędnik, absolutnie się nie spodziewał, że stalowy Siergiej Leonardowicz potrafi tak śpiewać.
– „Towarzystwo Parochodowe” tkwi po uszy w długach i kredytach. Jeżeli Mosołow zaraz nie otrzyma tych trzydziestu ośmiu milionów, całe jego przedsiębiorstwo rozsypie się jak domek z kart, a on sam trafi pod sąd… Gdyby ojciec żył, kontrakt południowo-wschodni byłby nasz, było to już prawie postanowione. Ale teraz wszystko się zmienia! Mosołow był przy ojcu jak mops przy słoniu. Obecnie zaś słoniem jest Mosołow, a mopsem ja. Kto powierzy człowiekowi w moim wieku i z moim doświadczeniem takie przedsięwzięcie – zwłaszcza kiedy jest Mosołow? „Towarzystwo Parochodowe” może triumfować, jest uratowane.
– I pan przypuszcza, że p-pan Mosołow z powodu kontraktu mógł otruć pańskiego ojca?
– Nie sam, oczywiście. Mosołow opłaca kogoś z naszego biura. To zwyczajna praktyka, my w „Towarzystwie Parochodowym” też mamy… swojego człowieka. Przyznaję, to nieładnie, ale w poważnym businessie inaczej się nie da. Kto więcej wie o konkurencji, ten wygrywa. Informatorom płaci się duże pieniądze. A w sytuacjach szczególnych, takich jak ta z kontraktem południowo-wschodnim, od takiego człowieka można zażądać wyjątkowych usług. Oczywista, za wyjątkowe wynagrodzenie. Jestem pewien, że arszeniku do imbryka nasypał któryś z naszych najbardziej zaufanych kancelistów. Ów krąg jest bardzo wąski. Ojciec nie cierpiał pompatyczności i zatrudniania tłumów ludzi. W biurze stale przebywa zaledwie kilka osób. Nikt poza nimi nie mógł się dostać do gabinetu.
– Interesujące – mruknął Erast Pietrowicz, zapominając, że zamierzał jak najszybciej się pożegnać.
– Z pewnością nie bardziej niż dla mnie! – Mięśnie szczęk na posągowej twarzy von Macka zadrgały. – A zatem, motyw zbrodni jest znany, inspirator takoż, podejrzanych można policzyć na palcach. Pańskim zadaniem jest wykryć sprawcę i dowieść jego powiązań z „Towarzystwem Parochodowym”. Wówczas sprawiedliwość zatriumfuje, a kontrakt otrzymamy my. Oczywiście adwokaci rozpoczną długą mitręgę, ale Mosołowowi, człowiekowi oskarżanemu o zabójstwo, nikt nie powierzy przedsięwzięcia wagi państwowej. Szkopuł w tym, że mamy mało czasu, do rozstrzygnięcia przetargu pozostał tylko tydzień. Wiedział łotr, kiedy uderzyć!
Baron chwilę milczał, po czym nagle zwrócił się do starszego z braci:
– Sasza, masz jeszcze mundur studencki?
– Tak jest – służbiście odrzekł Aleksander.
– Dostarczysz go na adres, który poda ci pan Fandorin. Ale nie przez służącego, tylko osobiście.
– Tak jest.
W istocie, przypomina to armię, pomyślał Erast Pietrowicz. Głównodowodzący poległ, ale wojska zwarły szeregi wokół nowego wodza i gotowe są wykonać każdy rozkaz.
– P-po cóż mi mundur Aleksandra Leonardowicza?
– Jesteście panowie podobnej kompleksji. Myślę, że będzie na pana pasował. To nawet dobrze, że jest pan tak młody. U nas często odbywają praktykę studenci wydziału inżynierii kolejowej.
Asesor kolegialny ze zrozumieniem skinął głową.
– Chce pan, żebym zatrudnił się w biurze w charakterze praktykanta. Dlatego właśnie nie przedstawił mnie pan śledczemu.
– Miło mieć do czynienia z mądrym człowiekiem. – Baron uśmiechnął się lekko. – Nie traci się czasu na dodatkowe wyjaśnienia. Załóżmy, że jest pan kolegą Saszy z tego samego kursu. I zaznajamia się pan z przedsiębiorstwem. W naszej kompanii jest to stała praktyka. Na przykład każdy z nas musiał przebyć całą drogę służbową, od samego dołu, żeby nabrać pojęcia o tym, jak działa cały system. Ja zaczynałem w wieku siedemnastu lat jako palacz. Wołodia prowadzi teraz pociągi. Sasza dosłużył się już zawiadowcy stacji. Pan zaś popracuje jako mój sekretarz. Na miejscu zmarłego Sterna. Zgoda?
Erast Pietrowicz milczał. Sprawa zapowiadała się ciekawie, nie przywykł jednak, by mu mówiono, jak ma działać.
Von Mack zrozumiał jego milczenie po swojemu.
– Oczywista, w razie sukcesu otrzyma pan gratyfikację. Po dewizce bregueta i złotych spinkach wnoszę, żeś pan niebiedny, ale nawet panu premia wyda się kolosalna.
– Osoba w służbie państwowej nie może przyjmować wynagrodzenia od p-prywatnego przedsiębiorcy – odparł asesor kolegialny, ale prezes skwitował te słowa jedynie uśmiechem.
– Gdyby wszyscy urzędnicy myśleli tak jak pan, byłby to całkiem inny kraj. Może źle postąpiłem, nie wymieniając sumy? Jeżeli kompania „Von Mack i Synowie” otrzyma kontrakt południowo-wschodni… Nie, powiem inaczej. Jeżeli pan w ciągu tygodnia znajdzie zabójcę i dowodnie przedstawi całe tło przestępstwa, będę miał honor wręczyć panu sumę w wysokości jednego procenta wartości kontraktu.
Twarz Fandorina pozostała nieruchoma i Siergiej Leonardowicz pośpieszył dodać:
– Jeden procent od trzydziestu ośmiu milionów to trzysta osiemdziesiąt tysięcy. Sądzę, że jeszcze żaden detektyw nie otrzymał takiej sumy. Przy tym zaś mówimy nie o łapówce, lecz o wynagrodzeniu za pracę.
Odpowiedzią na tak niebywałą hojność było ciężkie westchnienie. W oczach urzędnika do specjalnych poruczeń pojawił się smutek.
– Ma pan jakieś wątpliwości? – Baron z urazą wzruszył ramionami. – Słowo von Macka to granit. Zresztą mogę panu dać pisemne…
Tu prezesowi kompanii po raz pierwszy przerwano.
– Nic już nie mów, Sierioża – powiedziała Lidia Filaretowna. – Wszystko zepsujesz. Erast Pietrowicz nie przyjmie pieniędzy, choćbyś zaproponował nie wiem ile.
Urzędnik z zainteresowaniem spojrzał na matronę. Bardzo możliwe, że prawdziwą głową przedsiębiorstwa jest nie stalowy Siergiej Leonardowicz, lecz jego mądra mama.
– Zatem odmawiasz pan? – słabym głosem zapytał prezes.
– Nie, przyjmuję tę sprawę. Tylko zaznaczam: nie interesuje mnie pański kontrakt i nie obiecuję, że uporam się z tym w tydzień. Niemniej zabójca trzech ludzi musi zostać wykryty i aresztowany.
Płacz na schodach
Biura kompanii „Von Mack i Synowie” mieściły się w niepozornym wolno stojącym domu, położonym w dogodnej, choć niezbyt reprezentacyjnej okolicy placu Kałanczewskiego, gdzie zbiegały się trzy najważniejsze magistrale kolejowe: Nikołajewska, Riazańska i Jarosławska.
Dom, wyglądający na dworcowy hotelik średniej klasy, stał przy brudnej ulicy z poszczerbionymi kocimi łbami, powietrze było tu przesiąknięte ciężką wonią mazutu i parowozowego swędu. Natomiast we wnętrzu panowały czystość i porządek, co prawda, przy kompletnym braku jakichkolwiek elementów dekoracyjnych: ani obrazów na ścianach, ani geranium na parapetach.
Cały parter stanowił jedną wielką salę z trzema dziesiątkami biurek, nad każdym z nich sterczała tabliczka z nazwą takiego czy innego kolejowego odcinka. Urzędnicy ślęczeli nad papierami, pisali coś w biurowych księgach i jeśli nawet zerkali na Fandorina, to bez szczególnej ciekawości. Jak widać, wszyscy tutaj przywykli do praktykantów w studenckich mundurach.
Читать дальше