– Nie, nie rozumiem, co ona w panu zobaczyła? Ani krzepy, ani rumieńca, a w dodatku siwe skronie. No, może wzrost. Ale ja wszak nie jestem niższy. A ona ani razu nie zaproponowała, że mnie sportretuje!… Cóż, chodźmy, zaprowadzę pana. Tym korytarzykiem, a potem zaraz na lewo.
Poprzedniego wieczoru, kiedy asesor kolegialny spotkał się z von Mackami, w kancelarii było pusto – godziny pracy już się skończyły. Teraz w dużym pokoju o niskim suficie znajdowały się cztery osoby: przy biurkach siedzieli staruszek w przetartych zarękawkach i młody człowiek o uduchowionym obliczu; w kącie na fotelu drzemał jakiś wąsacz; pod przeciwległymi drzwiami stała czerwonolica dziewoja.
Należało się zorientować, kto tu jest kim, i wyodrębnić osoby, które miały możliwość wsypania trucizny do imbryka.
Nudne życie
Na tym upłynął cały dzień. Oczywiście, nie na zawieraniu znajomości z kolegami (to nie zajęło nawet pięciu minut), ale na ostrożnym, od niechcenia, dowiadywaniu się, kto gdzie był i co robił w feralny wtorek szóstego września.
Okazało się, że nikt nie ma alibi.
Do obowiązków śledziennika Landrynowa należało zanoszenie do gabinetu prezesa świeżo napisanej na maszynie korespondencji; jeśli pryncypał był nieobecny, po prostu kładł ją na biurku. A zatem miał dostęp do imbryka.
W sąsiedztwie zwalistego remingtona, napełniającego jazgotem cały pokój, znajdowało się biurko młodszego kancelisty, owego młodzieńca o uduchowionej minie, nazwiskiem Taisij Zausiencew. Pędził do gabinetu za każdym razem, gdy rozlegał się dźwięk elektrycznego dzwonka. Wracał z jakimiś papierami, które odsyłał na dół, do kantoru. Czy Taisij Zausiencew mógł wsypać arszenik do imbryka, kiedy pryncypał na przykład podpisywał jakiś dokument albo rozmawiał przez aparat telefoniczny? Niewykluczone.
Wąsacz, który w chwili przybycia „praktykanta” drzemał w fotelu, okazał się nie urzędnikiem kancelarii, lecz kamerdynerem. Fiedot Fiedotowicz usługiwał poprzedniemu prezesowi i pozostał przy nowym. Miał na małym stoliku osobny dzwonek, którym wzywano go, by nakrył w gabinecie do śniadania, podał paltot lub coś w tym rodzaju. Przez resztę czasu po prostu siedział i czytał gazetę albo podrzemywał. Fandorin spostrzegł wszakże, że nawet pochrapując w najlepsze, kamerdyner co chwila jednym okiem spod rzęs obrzucał cały pokój. Kanceliści zaś, jeśli rozmowa schodziła na jakiś służbowy temat, zniżali głos i zerkali na fotel. Podejrzany? Bez dwóch zdań.
Na szczególną uwagę zasługiwała kucharka Musia – wspomniana przez Waniuchina Maria Lubakina, która przyniosła nieboszczykowi nieszczęsny imbryk. Owa krzepka młoda baba stale przebywała w kuchence, przylegającej do kancelarii. Do jej obowiązków należało gotowanie dla cierpiącego na żołądek poprzedniego prezesa jakichś specjalnych przecieranych kleików i napojów. Siergiej Leonardowicz, który nie musiał przestrzegać diety, zamierzał zrezygnować z jej usług, ale Erast Pietrowicz poprosił go, by na razie tego nie robił. Znudzona bezczynnością Musia prawie cały czas sterczała w drzwiach, gapiąc się na mężczyzn.
I wreszcie za piątego podejrzanego należało uznać naczelnika kancelarii, starszego kancelistę Łukę Lwowicza Sierdiuka, ojca artystki malarki. Ten nie robił nic poza kursowaniem z kancelarii do komnaty szefa i z powrotem. Obserwując Łukę Lwowicza, asesor kolegialny znów się zdumiał, jak dalece niekiedy imię odzwierciedla charakter właściciela. Głowa starszego kancelisty, zwężająca się ku górze i zwieńczona siwym nastroszonym czubem, istotnie do złudzenia przypominała cebulę [6]. Ciekawe, jak wyglądał ojciec tego pana, pomyślał asesor kolegialny. Czy naprawdę przypominał lwa?
Te bezsensowne myśli zaczęły ogarniać Erasta Pietrowicza wskutek potwornej monotonii tutejszej pracy i jakiejś przykurzonej nudy, którą przesycone było całe to pomieszczenie. Fałszywy sekretarz nie miał żadnego konkretnego zajęcia – przekładał papierki na biurku i z zaaferowaną miną rysował w notesie esy-floresy. Ze trzy razy był u barona, niby to w sprawach służbowych, w rzeczywistości zaś Siergiej Leonardowicz chciał się co prędzej dowiedzieć, do jakich wniosków doszedł Erast Pietrowicz. Z uwagi na brak takowych „sekretarz” był odsyłany z powrotem do kancelarii. Przerzucał puste stronice, ostrożnie nawiązywał rozmowę to z tym, to z owym. Czas wlókł się ledwie, ledwie.
Do pocieszających rezultatów dnia należało zaliczyć fakt, że na owych pięciu osobach krąg podejrzanych się zamykał. Do kancelarii zaglądali gońcy i telegrafiści, do Fiedota Fiedotowicza przyszli stangret i lokaj barona z kartką z domu, ale nikt spośród nich nie wchodził w rachubę, ponieważ ani do gabinetu, ani do kuchenki Musi żaden nie mógł się wślizgnąć.
Wyodrębniwszy osoby dramatu, Erast Pietrowicz rozpoczął analizę psychologiczną.
Starszy kancelista. Typowy Gogolowski Akakij Akakijewicz [7]. Choć jest naczelnikiem, nie budzi w podwładnych żadnego respektu. Nieśmiały. Drobiazgowy. Skąpy. Trudno sobie wyobrazić tego smętnego, cichutkiego człowieczka w roli truciciela, ale cicha woda brzegi rwie.
Remingtonista. Człowiek chorobliwie nerwowy, drażliwy, kłótliwy. Ale świetny pracownik, doskonale sobie radzi ze swoją wielką maszyną. W odróżnieniu od Sierdiuka i Zausiencewa, mówiąc, nie zniża głosu.
Kamerdyner Fiedot Fiedotowicz. Z rzadka włącza się do rozmowy, rzucając pojedyncze słowa, nie do rzeczy, ale dla pozoru. Gazetę też wertuje na pokaz – jest niepiśmienny. Kiedy przestaje udawać, że śpi, i naprawdę zasypia, końce jego wąsów zaczynają rytmicznie podrygiwać. Obaj kanceliści trochę się go boją.
Taisij Zausiencew. Wszyscy oprócz Landrynowa, nawet kucharka, nazywają go „Tasieńką”. On też zwraca się do nich po swojemu, zdrobniale: Łukuszko Lwowiczu, Fiedotiku Fiedotowiczu, Musieńko Pantielejewno. Usłużny: podał Sierdiukowi upuszczoną gumkę, remingtoniście zdmuchnął z ramienia paproszek: „Landryneczku, powalał się pan”. Landrynow syknął: „Psst!” – i młody człowiek, chichocząc, wdzięcznie odskoczył. Interesujący szczegół: między stronicami kalendarza ściennego ukrywa lusterko i od czasu do czasu się w nim przegląda.
Kucharka. Kiedy z nudów postanowiła podać kancelistom herbatę, łomotała szklankami o stół, całą swoją postawą demonstrując urażoną godność. Mamrotała pod nosem, dość głośno, że dawniej usługiwała „samemu panu”, a teraz musi się „upokarzać”. Wygląda na wyjątkowo głupią. A może przeciwnie – jest wyjątkowo mądra?
Fandorinowi, przyzwyczajonemu do całkiem innego typu aktywności, życie kancelarii wydawało się dziwne i intrygujące. Z jednej strony, jakby w ogóle nie życie, ale senna sadzawka. Wszelako pod ową porosłą rzęsą powierzchnią kryło się nie mniej emocji niż na wielkim balu, w kuluarach władzy czy na jakimś kongresie dyplomatycznym. Głębia przeżyć upokorzonej Musi była chyba równie wielka jak cierpienia cesarzowej Józefiny, gdy porzucił ją Napoleon. Gazeta Fiedota Fiedotowicza nasuwała myśl o słynnym niewidzącym oku, do którego Kutuzow przykładał lunetę w czasie bitwy pod Borodinem. Filipika, jaką wygłosił Sierdiuk na temat „pewnych osób, które nie potrafią oszczędnie gospodarować spinaczami”, była pełna prawdziwego zaangażowania. Nieuchwytne kocie spojrzenie słodkiego Tasieńki kryło w sobie zagadkę. Nienawidzący wszystkiego i wszystkich Landrynow bił na głowę antycznego mizantropa Kaligulę. A nie zapominajmy, że któryś z nich upodobnił się też do Cesare Borgii.
Z bezczynności i kontemplacji Erastowi Pietrowiczowi zebrało się na filozofowanie.
Читать дальше