– Dopiero co wrócił po długiej nieobecności – odpowiedział śledczemu Siergiej Leonardowicz i Zosim Prokofjewicz natychmiast stracił całe zainteresowanie nowo przybyłym, nawet nie spytał o jego nazwisko.
– Zatem do rzeczy, uprzejmie prosim, powiedział Zosim – niezbyt dowcipnie zażartował Waniuchin (sądząc po lekkim grymasie, jaki wykrzywił beznamiętne oblicze prezesa, powiedzonko to zabrzmiało już nie pierwszy raz). – Pański ojczulek, a pani małżonek – tu śledczy z przesadnym szacunkiem skłonił się niemłodej damie – poczuł się źle w nocy z szóstego na siódmy i godzinę później był już, jak to mówią, na łonie Abrahama.
Dwaj młodzi ludzie wymienili oburzone spojrzenia, dotknięci tonem śledczego, jeden nawet zrobił gwałtowny ruch, ale Siergiej Leonardowicz lekko zmarszczył czoło i młodsi bracia natychmiast wzięli się w garść. Najwyraźniej w rodzinie von Macków bardzo przestrzegano subordynacji.
– Zaledwie pół godziny później w swoim skromnym mieszkanku oddał Bogu ducha w strasznych konwulsjach sekretarz zmarłego, niejaki Nikołaj Stern. W konwulsjach, jako że nad tym mało znaczącym osobnikiem lekarze nie skakali i nikt nie łagodził jego mąk kamforą czy innymi najnowszymi środkami. – Śledczy zawiesił głos i powiódł ironicznym spojrzeniem po członkach jednej z najbogatszych rodzin imperium. – A teraz przenieśmy się myślą do biur szacownego przedsiębiorstwa panów, to jest do miejsca, w którym się właśnie znajdujemy. Albowiem trzeci akt tragedii rozegrał się tutaj. Przed świtem odźwierny usłyszał krzyki, dobiegające z korytarza, gdzie mył podłogę nocny sprzątacz Krupiennikow. Nieszczęśnik ten, zanim wyzionął ducha, odbył z odźwiernym krótką rozmowę. Jeśli można to nazwać rozmową. Krupiennikow krzyknął: „Pali na wnątrzu! Nie wytrzymam!”. Odźwierny zapytał: „Zjadłeś coś nieświeżego?”. „Nicem nie jadł – Zosim Prokofjewicz w wyraźną przyjemnością przytaczał prostą gwarę sprzątacza – jenom popił pańskiej pachniącej herbatki z imbryka”. I minutę później dusza Krupiennikowa dołączyła do owych dwóch, które odleciały wcześniej.
Ponieważ wszystkie te fakty były już Fandorinowi znane (po rozmowie z generałem-gubernatorem zdążył krótko zapoznać się ze sprawą), młody człowiek nie tyle słuchał, ile się przypatrywał.
Przede wszystkim interesował asesora kolegialnego najstarszy syn zmarłego przedsiębiorcy, spadkobierca całego interesu. Był to dość przystojny, jeszcze młody brunet o regularnych, ale jakichś bardzo zimnych rysach twarzy. Swą początkową opinię o „rybich” oczach Erast Pietrowicz nieco zmodyfikował. We wzroku młodszych braci istotnie migotało białawe lśnienie bałtyckiego śledzia, ale oczy Siergieja Leonardowicza błyszczały nie rybią łuską, lecz stalą. Sądząc z tego błysku, przedsiębiorstwo otrutego magnata znalazło się w silnych rękach.
Dwaj młodsi von Mackowie nie wyróżniali się niczym szczególnym, ot, młodzieńcy, ale wdowa spodobała się Erastowi Pietrowiczowi: czuło się, że ta kobieta potrafi i mężnie cierpieć, i po kobiecemu współczuć. Szlachetna twarz.
Wiele o rodzinie von Macków mówił też wygląd gabinetu.
Stąd rozciągała się na tysiące kilometrów stalowa pajęczyna, w której pulsowała krew olbrzymiego mocarstwa; tu mieścił się mózg, kierujący pracą dziesiątków tysięcy ludzi; jeden Bóg wie, ile milionów rubli, franków i marek wystukały kostki liczydeł, leżących na tym stole – a tymczasem umeblowanie było bardzo proste, wręcz ascetyczne. Znajdowało się tu tylko to, co niezbędne (szafa ogniotrwała, półki na dokumenty, stół, kilka foteli i krzeseł; mapy; najnowszy aparat Bella), i nic poza tym (ani obrazów, ani rzeźb, ani dywanów). Tak ostentacyjne podkreślanie spartańskiego stylu oznaczało: my nie marnujemy pieniędzy na głupstwa, u nas każda kopiejka musi pracować. Idea dla rosyjskiej przedsiębiorczości egzotyczna, niemal nie do pomyślenia.
Co jednak miało oznaczać dziwne przyjęcie, jakie spotkało tu urzędnika do specjalnych poruczeń?
W tym momencie Erast Pietrowicz musiał się znów skupić na relacji śledczego, ponieważ Waniuchin zaczął omawiać wyniki badań laboratoryjnych, które najwyraźniej dopiero co otrzymał.
– Zatem, uprzejmie prosim, powiedział Zosim, przejdźmy do imbryka, z którego sprzątacz tak nieszczęśliwie napił się pańskiej herbatki. Moskiewska policja przy całej swojej niezdarności jednak przekazała imbryk do laboratorium. Na nasze szczęście Krupiennikow był opieszały i jeszcze nie zdążył umyć naczynia.
Słowom tym towarzyszyło tak złe spojrzenie, skierowane na starszego von Macka, że Fandorin cały się sprężył i też popatrzył na barona. Temu drgnął kącik ust i był to jedyny wyraz jego uczuć.
– Dlaczego wciąż pan mówi ogródkami? – nie wytrzymał najmłodszy z braci, z czarnym puchem nad górną wargą. – Co wykazało badanie czajnika?
Waniuchin popatrzył na młodzieńca z wyniosłym niezadowoleniem.
– Proszę się nie zapominać, młody człowieku! Urodzić się w rodzinie bogaczy to jeszcze nie zasługa. Rozmawiasz pan z rzeczywistym radcą stanu, odznaczonym Gwiazdą Orderu Świętego Włodzimierza! To u was w Moskwie modlą się do złotego cielca, a ja nie jestem jego fanatykiem, jestem śledczymi Przybyłem tu nie na wasze skinienie, ale dla zbadania sprawy potrójnego zabójstwa! I schwytam zbrodniarza, kimkolwiek by był, tego możesz pan być pewien!
Było widać, że Zosim Prokofjewicz już dawno chciał to wszystko powiedzieć: i o swojej randze, i o orderze, i o tym, że jest przede wszystkim śledczym. Zapewne właśnie po to wystawiał na próbę cierpliwość von Macków, by mieć pretekst do pokazania bogaczom, gdzie jest ich miejsce i kto tu rządzi.
– Wołodia nie chciał pana obrazić, ekscelencjo – odezwała się łagodnie dama. – Proszę, niech pan kontynuuje.
Waniuchin posapał jeszcze trochę i podjął wciąż tym samym jadowitym tonem, popatrując głównie na Siergieja Leonardowicza:
– W herbacie z miętą znaleziono arszenik. Truciciel obszedł się bez arystokratycznych cykut i cyjanków. Nawiasem mówiąc, postąpił całkiem niegłupio. Wszak arszenik, w odróżnieniu od trucizn bardziej wyszukanych, można dostać w każdej aptece, a niekiedy nawet w sklepach żelaznych. Nadzwyczaj chodliwy towar – jak wiadomo, szczurów i myszy jest w tym mieście więcej niż dwunogich mieszkańców. To tak na marginesie. Teraz przejdę do faktów.
Śledczy poszeleścił papierami, przeglądając notatki.
Fakt numer jeden: nieboszczyk baron zawsze wieczorem pijał herbatę z miętą, o jednej i tej samej porze.
– Leon cierpiał na żołądek, mięta łagodziła bóle – powiedziała ze smutkiem wdowa.
– I zbrodniarz dobrze o tym wiedział – podchwycił Waniuchin. – Fakt numer dwa: punktualnie o wpół do ósmej pokojówka biurowa Maria Lubakina podała do gabinetu imbryk. Potwierdzają to kanceliści, których tego dnia zatrzymano po godzinach. Około dziewiątej wszyscy wyszli, w gabinecie zostali tylko prezes i sekretarz. Wedle świadectwa odźwiernego obaj opuścili budynek prawie jednocześnie, wpół do jedenastej. Baron w karecie, sekretarz Stern oczywiście na własnych nogach. Sądząc z pozostawionych na stole filiżanek, pryncypał raczył poczęstować biednego Sterna herbatą. Nie daj nam, Panie Boże, takiej łaskawości.
Tu nie wytrzymał nawet zimnokrwisty Siergiej Leonardowicz.
– Proszę, aby pan zmienił ton, jest obraźliwy – powiedział głucho, ze spuszczonymi oczyma. – Ojciec nie był człowiekiem wyniosłym i traktował swoich podwładnych z szacunkiem. Skoro do gabinetu podano herbatę, jest rzeczą naturalną, że ojciec zaproponował ją sekretarzowi.
Читать дальше