– A ja myślę, że nie o to chodzi. Landrynow nie miał pieniędzy na drogą truciznę. Zrozumiałem to wczoraj wieczorem, badając kulę, którą do mnie s-strzelano. – Erast Pietrowicz wyjął z kieszeni chustkę, a z niej lekko spłaszczony kawałek ołowiu. – Kulista, z jednostrzałowego niegwintowanego pistoletu. Taką broń można kupić na pchlim targu za półtora rubla. Najtańsza trucizna, najtańszy pistolet – jakieś niesolidne to wszystko. Czyżby Mosołow nie mógł lepiej wyposażyć swego szpiega? I sprawa stała się jasna: zabójca jest człowiekiem ubogim, o bardzo skromnych środkach, ale bardzo silnych namiętnościach.
W tym momencie Erast Pietrowicz zrobił jeszcze kilka kroków w stronę Landrynowa, jak gdyby po to, by efektownym gestem wskazać zbrodniarza palcem. W rzeczywistości zaś uważnie obserwował remingtonistę, pewien, że ten lada chwila się zdradzi, i to w sposób niebudzący żadnych wątpliwości.
Landrynowowi drżały wargi, dygotały ramiona, ale nie ze strachu – z wściekłości. Takiemu pasjonatowi nie na długo starczy opanowania. Zaraz skoczy, już zgrzyta zębami.
Asesor kolegialny umyślnie odwrócił się do obwinionego plecami, by ułatwić mu atak. Teraz dzieliło ich tylko biurko młodszego kancelisty.
– A dlaczego on do pana strzelał? – Waniuchin wciąż nie chciał uznać swej porażki.
– Ja wiem! – odpowiedziała za Fandorina Mawra. – Z powodu portretu. I z powodu chusteczki…
– Jakiej chusteczki? – nie zrozumiał śledczy.
Ale tu nastąpiło wreszcie wydarzenie, na które liczył wyznawca „szkoły psychologicznej”.
Landrynow z rykiem wypadł ze swego kąta, wyciągając z kieszeni otwartą brzytwę.
Asesor kolegialny miał się na baczności i błyskawicznie się odwrócił. Okazało się jednak, że naukę psychologii opanował niedoskonale.
Erast Pietrowicz był pewien, że morderca rzuci się na niego, swego oskarżyciela, ale ten przemknął obok biurka Tasieńki i runął na Mawrę.
– To ty! To twoja wina! – zachrypiał, zamierzając się brzytwą. – To ty mnie zgubiłaś!
Dziewczyna szarpnęła się do tyłu i tylko to ocaliło ją od niechybnej śmierci – ostrze brzytwy przecięło powietrze o milimetry od jej gardła.
Nieszczęsna przywarła do ściany, a łotr chwycił ją za włosy, odginając w tył jej kędzierzawą główkę.
Wszyscy stali jak sparaliżowani.
Erast Pietrowicz zrozumiał, że nie zdąży. W razie potrzeby potrafił się poruszać z wręcz niewiarygodną szybkością, ale drogę zagradzało mu masywne biurko Łuki Lwowicza, zastawione kałamarzami, kubkami pełnymi ołówków, stosami dokumentów, teczkami i mnóstwem innych biurowych drobiazgów.
– Skoro nie ja – to żaden inny! – krzyknął przeraźliwie Landrynow, znów unosząc swą broń.
Ręka asesora kolegialnego jakby sama z siebie chwyciła z biurka kałamarz i cisnęła nim bez zamachu, z dołu w górę, ale mimo to silnie.
Szklany sześcian uderzył mordercę w tył głowy, oblewając mu kark i plecy fioletowymi bryzgami. Landrynow obejrzał się zaskoczony – i dostał prosto w czoło drugim kałamarzem, z czerwonym atramentem, którym pedantyczny Sierdiuk zwykł podkreślać najważniejsze punkty w raportach.
Drugi cios był silniejszy. Remingtonista zachwiał się, zakrył dłonią oślepione oczy. Spomiędzy palców jak krew ściekał mu szkarłatny atrament.
Po następnej sekundzie policjanci, którzy zdążyli już oprzytomnieć, wykręcali mordercy ręce, a ten wył, wyrywał się i nawet próbował gryźć. Ryczącego, wijącego się, wynieśli z pokoju na rękach. Policjantom pomagali śledczy i żurnalista.
Kiedy zamieszanie ucichło, Erast Pietrowicz rozejrzał się dokoła.
Siergiej Leonardowicz stał nadal w tym samym miejscu. Wcale nie wyglądał na zadowolonego, że uwolniono go od podejrzenia. Minę miał skonsternowaną i nieszczęśliwą. Żal mu kontraktu, domyślił się Fandorin.
Musia i Fiedot Fiedotowicz krzątali się wokół Sierdiuka – poili go wodą, wachlowali ręcznikiem.
Tasieńka zniknął, jakby go nigdy nie było.
W kącie, wstrząsana czkawką, szlochała biedna Mawra.
– Już dobrze, dobrze, już po wszystkim – zaczął ją uspokajać asesor kolegialny.
Delikatnie pogładził dziewczynę po głowie – czkawka ustala. Wziął za rękę – ucichło łkanie.
– Pojedzie pani do Paryża, zostanie sławną malarką. Wszystko będzie dobrze – mówił cicho.
Kiwnęła głową, patrząc na niego z dołu w górę. Twarz miała całą w drobnych bryzgach atramentu, czerwonych i fioletowych. Jakby jadła czarne jagody i ubrudziła się sokiem, pomyślał Fandorin.
– Pojadę. Tylko… Proszę mi coś obiecać… – szepnęła. – Obiecuje pan?
– Oczywiście, że tak. Nie trzeba płakać.
– Pozwoli mi pan dokończyć portret? Tutaj pan więcej nie przyjdzie, wiem. Ale może… Może mogłabym go dokończyć u pana?
Oczy jej mocno błyszczały, ale chyba nie tylko od nieobeschłych łez.
– Może istotnie u mnie będzie wygodniej – czerwieniąc się lekko, powiedział Erast Pietrowicz.
Erast Pietrowicz grzecznie stłumił ziewnięcie – nozdrza pięknie rzeźbionego nosa drgnęły, toczony podbródek lekko wyciągnął się w dół, ale wargi nie rozwarły się nawet na moment, a spojrzenie spokojnych błękitnych oczu pozostało życzliwie roztargnione. Sztuka dyskretnego ziewania była jednym z absolute musts człowieka światowego, piastującego przy tym godność urzędnika do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze. Obowiązkowa obecność na balach i rautach była jednym z cięższych obowiązków służby Erasta Pietrowicza – poza tym niezbyt absorbującej i niekiedy nawet atrakcyjnej.
Radca dworu pochwycił na sobie wymowne spojrzenie Peggy Niemczinowej i jął ze skupioną miną kontemplować kryształowy żyrandol, rozjarzony drżącym gazowym światłem. Wzrok pięknej panny, która w tym sezonie zrobiła prawdziwą furorę i już otrzymała trzy propozycje małżeństwa (odrzucone z racji niedostatecznych perspektyw), oznaczał: czemu nie miałby pan zatańczyć ze mną kadryla? Chodzi o to, że Fandorin miał nieostrożność zaprosić śliczną debiutantkę do walca i natychmiast tego pożałował: tańczyła jak mechaniczna lalka, a na domiar złego okazała się wyjątkowo głupiutka. Widząc, że mademoiselle Niemczinowa jakby przypadkiem ruszyła wzdłuż ściany, wyraźnie zamierzając przejść do stanowczych działań, Erast Pietrowicz udaremnił ten niebezpieczny manewr – przesunął się w kąt sali, gdzie zgromadził się sam kwiat nietańczących. Był tu i książę Dołgoruki we własnej osobie, i dostojni sędziwi radcy stanu we wstęgach orderowych z mieniącej się mory, i zażywni generałowie w złotych epoletach.
Wśród tych ostatnich znajdował się także oberpolicmajster Baranow, który z wyrozumiałym uśmiechem słuchał gestykulującego z ożywieniem jegomościa w źle skrojonym fraku i przekrzywionej białej muszce. Był to znany moskiewski dziwak i ekscentryk, hrabia Chrucki, który słynął jako wyjątkowy mruk i nigdy nie chodził na bale. Opowiadano o nim, że długo podróżował po krajach Wschodu i spędził kilka lat w jakimś górskim klasztorze, zgłębiając tajemnice bytu. Podobno nawet je zgłębił i groził, że napisze o tym książkę, która przewróci do góry nogami całą zachodnią cywilizację, ale ciągle nie mógł się do niej zabrać, wciąż zaabsorbowany czymś nowym: to organizacją zbiórki na budowę w Moskwie buddyjskiej świątyni, to wykładami na uniwersytecie na temat wschodniego mistycyzmu, to idiotycznym projektem, który rozśmieszył całe miasto, zbudowania kolei żelaznej do Oceanu Spokojnego. Zimą nawet w największe mrozy Chrucki codziennie zażywał kąpieli w śniegu na dziedzińcu swojej na pół zrujnowanej arbackiej siedziby, w którym to celu stróż utrzymywał w gotowości specjalną sypką zaspę – przechodnie zaś gapili się na szalonego hrabiego przez stare żelazne ogrodzenie.
Читать дальше