– Jaką? – chciała koniecznie wiedzieć babka. – Ścigasz jakiegoś obłąkanego zabójcę?
– Szukam Eddiego DeChoocha.
– Niewiele się pomyliłam – oświadczyła babka.
– Możesz znaleźć Eddiego kiedy indziej – zdecydowała matka. – Umówiłam ci wizytę w sklepie Tiny z sukniami ślubnymi.
– Tak, i lepiej żebyś się zdecydowała szybko – dodała babka. – Jest tylko jedna suknia, w ostatniej chwili ktoś odwołał ślub. Poza tym potrzebna nam była wymówka, żeby wyjść z domu. Nie mogłyśmy już znieść galopowania i rżenia.
– Nie chcę sukni ślubnej – oznajmiłam zdecydowanie. – Chcę skromnego wesela.
Albo żadnego.
– Owszem, ale nie zawadzi obejrzeć sukni – upierała się matka,
– Sklep Tiny to super rzecz – odezwał się Księżyc.
Matka zwróciła się w jego stronę.
– Czy to nie Walter Dunphy? Mój Boże, nie widziałam cię od wieków.
– Super! – przywitał się z matką. A potem wymienił z babką Mazurową skomplikowany uścisk dłoni, którego elementów nigdy nie udałoby mi się spamiętać.
– Lepiej się pośpieszmy – ponagliła babka. – Nie możemy się spóźnić.
– Nie chcę sukni ślubnej!
– Tylko obejrzymy – uspokajała mnie matka. – To zajmie pół godzinki, a potem będziesz mogła zająć się swoimi sprawami.
– Świetnie! Pół godziny. Ani minuty dłużej. I tylko oglądamy.
Sklep Tiny znajduje się w samym sercu Burg, w bliźniaku z czerwonej cegły. Tina zajmuje małe mieszkanie na piętrze, a interes prowadzi w dolnej części domu. Druga połówka bliźniaka to nieruchomość na wynajem, też stanowiąca własność Tiny. Tina jest powszechnie znana jako wyjątkowo wredna właścicielka domu i najemcy prawie zawsze wyprowadzają się wraz z wygaśnięciem umowy. Ale ponieważ nieruchomości na wynajem są w Burg równie rzadkie jak kości dinozaurów, Tina nigdy nie ma problemu ze znalezieniem pechowych ofiar.
– Pasuje idealnie – oświadczyła Tina, cofając się o krok i mierząc mnie fachowym okiem. – Jest doskonała. Olśniewająca.
Byłam spowita w atłasową suknię do samej ziemi. Górę dopasowano za pomocą szpilek, dekolt odsłaniał odrobinę piersi, a kloszowa spódnica miała metrowej długości tren.
– Jest cudowna – zawyrokowała matka.
– Jak będę następnym razem wychodziła za mąż, to sprawię sobie taką właśnie suknię – wyznała babka. – Albo pojadę do Vegas i wezmę ślub w jednej z tych kaplic Elvisa.
– Facetka, zrób to – doradził Księżyc.
Obróciłam się nieznacznie, by lepiej widzieć swoje odbicie w potrójnym lustrze.
– Nie sądzicie, że jest zbyt… biała?
– Ależ skąd – uspokoiła mnie Tina. – Jest kremowa. To inny kolor niż biel.
Naprawdę dobrze wyglądałam w tej sukni. Jak Scariett O'Hara przygotowująca się do wielkiego przyjęcia weselnego w Tarze. Poruszyłam się nieznacznie, jakbym chciała zatańczyć.
– Podskocz, zobaczymy, czy dasz radę odstawić włoski taniec – zaproponowała babka.
– Jest ładna, ale nie chcę sukni – powiedziałam.
– Mogę taką zamówić bez żadnych zobowiązań – oświadczyła Tina.
– Bez zobowiązań – ucieszyła się babka. – Nie możesz odmówić.
– Skoro bez zobowiązań… – dodała matka.
Potrzebowałam czekolady. Mnóstwa czekolady.
– Jezu – spojrzałam na zegarek. – Jak późno. Muszę lecieć.
– Super – ucieszył się Księżyc. – Zaczniemy teraz zwalczać przestępców?
Pomyślałem sobie, że przydałby mi się pas wielozadaniowy do mojego kostiumu. Mógłbym umieścić przy nim cały mój sprzęt.
– O jakim sprzęcie mówisz?
– Nie wiem jeszcze dokładnie, ale na przykład skarpety antygrawitacyjne, żebym mógł chodzić po ścianach budynków. I sprej, który uczyniłby mnie niewidzialnym.
– Jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku? Nie boli cię? Nie masz zawrotów głowy?
– Nie, czuję się świetnie. Może jestem trochę głodny.
Padał lekki deszczyk, kiedy wyszliśmy ze sklepu Tiny.
– Totalne przeżycie – zawyrokował Księżyc. – Czułem się jak pan młody.
Co do mnie, nie byłam pewna swych uczuć. Wcieliłam się na chwilę w pannę młodą i stwierdziłam, że prezentuję się całkiem nieźle. Nie chciało mi się wierzyć, że dałam się matce namówić na te przymiarkę. Co sobie myślałam? Stuknęłam się w czoło dłonią i jęknęłam.
– Super – skomentował Księżyc.
Mniejsza z tym. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wsunęłam kompakt do odtwarzacza. Nie chciałam myśleć o weselnym fiasku, a nie ma to jak dobry metal, by oczyścić umysł z wszelkiej głębszej myśli. Skierowałam wóz w stronę domu Księżyca i nim dotarliśmy do Roebling, oboje kiwaliśmy w najlepsze głowami.
Byliśmy tak zajęci muzyczną gestykulacją i niszczeniem naszych fryzur, że prawie przegapiłam białego cadillaca. Stał przed domem ojca Carollego, obok kościoła. Ojciec Carolli jest stary jak świat i mieszka w Burg, odkąd pamiętam. Nie było więc nic dziwnego w tym, że się przyjaźnili i że deChooch przyjechał do niego po poradę.
Pomodliłam się krótko, by DeChooch był teraz w tym domu. Mogłabym go przydybać. Kościół to co innego. Sanktuarium. Gdyby matka się dowiedziała, że naruszyłam jego spokój, miałabym przechlapane.
Podeszłam do drzwi Carollego i zapukałam. Żadnej odpowiedzi.
Księżyc przedarł się przez zarośla i zajrzał w okno.
– Nikogo nie widać, facetka.
Oboje skupiliśmy uwagę na kościele. Niech to szlag. DeChooch pewnie się spowiadał. Wybacz mi, ojcze, bo załatwiłem Lorettę Ricci.
– Dobra, spróbujmy w kościele – powiedziałam.
– Może powinienem wrócić do domu i włożyć super-kostium.
– Nie wiem, czy jest odpowiedni do kościoła.
– Nie dość elegancki?
Otworzyłam drzwi i zajrzałam do ciemnego wnętrza. W słoneczne dni kościół jarzył się światłem wpadającym przez witraże. W niepogodę wydawał się ponury i pozbawiony życia. W tej chwili ogrzewał go jedynie blask kilku świec wotywnych, które płonęły przy ołtarzu Maryi Dziewicy.
Kościół sprawiał wrażenie pustego. Z konfesjonałów nie dobiegało mamrotanie. Nikt nie modlił się w ławkach. Płonęły tylko świece i czuć było woń kadzidła.
Już miałam skierować się do wyjścia, gdy usłyszałam czyjś chichot. Dobiegał z okolic ołtarza.
– Halo! – zawołałam. – Jest tu kto?
– Tylko my, kurczaczki.
Jakby głos DeChoocha.
Ruszyliśmy ostrożnie główną nawą i zajrzeliśmy za ołtarz. DeChooch i ojciec Carolli siedzieli na podłodze, tyłem do ołtarza, racząc się butelką czerwonego wina. Druga butelka, opróżniona, leżała obok.
Księżyc obdarzył ich znakiem pokoju.
– Super.
Ojciec Carolli zrewanżował się tym samym gestem i powtórzył mantrę:
– Super.
– Czego chcecie? – spytał DeChooch. – Nie widzicie, że jestem w kościele?
– Pijesz!
– To w celach leczniczych. Mam depresję,
– Musisz udać się ze mną do sądu, żeby znów wyznaczyli kaucję – oświadczyłam.
DeChooch pociągnął zdrowo z butelki i otarł usta wierzchem dłoni.
– Jestem w kościele. Nie możesz mnie aresztować w kościele. Bóg się wkurzy. A ty spłoniesz w piekle.
– To prawda – dodał Carolli.
Księżyc uśmiechnął się.
– Ci goście są zalani w trupa,
Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam kajdanki.
– Rany, bransoletki – zauważył DeChooch. – Ale się boję.
Skułam mu lewą dłoń i chciałam chwycić prawą. DeChooch wyjął z kieszeni płaszcza dziewiątkę, nakazał Carollemu złapać za wolne kółko i wypalił w łańcuszek. Obaj i mężczyźni wrzasnęli, kiedy kula rozerwała łańcuch, a siła uderzenia wstrząsnęła ich chudymi ramionami.
Читать дальше