– Hej, facetka! – zawołał. – Chyba mnie postrzelili. Oglądałem telewizję i usłyszałem jakiś hałas, więc się odwróciłem i zobaczyłem tę niesamowitą twarz za oknem. To była okropna stara kobieta, miała okropne oczy. Było ciemno, ale widziałem ją przez szybę. Zaraz potem wyciągnęła spluwę i strzeliła do mnie. Rozwaliła okno Dougiego i wszystko. Prawo powinno tego zabraniać, facetka.
Księżyc mieszkał dwie przecznice od szpitala, ale minął go i przyjechał do mnie. Dlaczego ja? – zadawałam sobie pytanie. A potem zorientowałam się, że gadam jak moja matka, więc trzepnęłam się w myślach po głowie.
Wpakowaliśmy Księżyca z powrotem do jego wozu. Joe zawiózł go do szpitala, ja jechałam za nimi półciężarówką Joego. Dwie godziny później medyczne i policyjne formalności były załatwione, a Księżyc miał na czole wielki bandaż. Kula drasnęła go nad okiem i odbiła się rykoszetem od ściany w pokoju.
Staliśmy w mieszkaniu Dougiego i badaliśmy dziurę w szybie.
– Powinienem był włożyć superkostium – oświadczył Księżyc. – To by ich zaskoczyło, facetka.
Popatrzyliśmy na siebie z Joem. Zaskoczyło. Tak, pewnie.
– Myślisz, że będzie tu bezpieczny? – spytałam.
– Trudno powiedzieć, co jest dla niego bezpieczne – odparł Joe.
– Amen – spuentował Księżyc. – Bezpieczeństwo unosi się na skrzydłach motyla.
– Nie wiem, do cholery, co to znaczy – przyznał Joe.
– To znaczy, że bezpieczeństwo jest ulotne, facet – wyjaśnił Księżyc.
Joe odciągnął mnie na bok.
– Może powinniśmy posłać go na odwyk.
– Słyszałem to, facet. Kiepski pomysł. Ci ludzie na odwyku są walnięci. Istny dołek. Wszystko ćpuny.
– Jezu, nie chcielibyśmy zamykać cię z bandą ćpunów – przyznał Joe.
Księżyc przytaknął.
– Absolutnie, człowieku.
– Mógłby chyba zostać u mnie kilka dni – powiedziałam i w tej samej chwili tego pożałowałam. Nie miałam pojęcia, co się ze mną tego dnia dzieje. Jakby usta nie miały połączenia z mózgiem.
– Rany, zrobisz to dla Księżyca? To jest coś – przyznał Księżyc i objął mnie serdecznie. – Nie będziesz żałować. Ekstrasublokator ze mnie.
Joe nie wyglądał na równie szczęśliwego jak Księżyc. Miał plany na ten wieczór. Ta uwaga przy stole, że jestem mu winna superseks! Niewykluczone, że się ze mną tylko drażnił. Ale może i nie. Z mężczyznami nigdy nie wiadomo. Może najlepiej było przyjąć pod swój dach Księżyca. Spojrzałam na Joego i wzruszyłam ramionami, co miało oznaczać: Hej, co dziewczyna ma zrobić?
– Dobra – zgodził się Joe. – Zamykamy dom i zjeżdżamy. Ty bierzesz Księżyca, ja Boba.
Stanęliśmy na korytarzu przed moimi drzwiami. Księżyc trzymał niewielką torbę, podejrzewałam, że ma tam ubranie na zmianę i zapas różnorodnych narkotyków.
– W porządku, wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – uprzedziłam. – Jesteś u mnie mile widziany, ale nie ma mowy o narkotykach.
– Super – powiedział.
– Masz jakieś prochy w torbie?
– Hej, a niby jak wyglądam?
– Jak facet od marihuany.
– No tak, ale to dlatego, że mnie znasz.
– Wysyp wszystko z torby na podłogę.
Księżyc opróżnił torbę. Schowałam do niej z powrotem jego ubranie, a resztę skonfiskowałam. Fifki, bibułkę i cały asortyment zakazanych środków. Potem weszliśmy do mieszkania. Zawartość plastikowych torebek wylądowała w klozecie, sprzęt w koszu na śmieci.
– Żadnych narkotyków, dopóki tu mieszkasz – oznajmiłam.
– Hej, to ekstra – powiedział Księżyc. – Księżyc tak naprawdę nie potrzebuje prochów. Księżyc to użytkownik rekreacyjny.
Aha.
Dałam mu poduszkę i kołdrę, a sama poszłam do łóżka. O czwartej rano zbudził mnie telewizor grający w salonie. Poczłapałam tam w T-shircie i flanelowych bokserkach i popatrzyłam zmrużonymi oczami na Księżyca.
– Co się dzieje? Nie możesz spać?
– Zwykle śpię jak kamień. Ale nie znam otoczenia. Chyba za dużo tutaj wszystkiego. Czuję się kiepsko. Wiesz, o czym mówię? Niespokojny tu jestem.
– Tak. Coś mi się widzi, że potrzebujesz skręta.
– W celach zdrowotnych. W Kalifornii można dostać trawkę na receptę.
– Zapomnij o tym.
Wróciłam do sypialni, zamknęłam drzwi na klucz i przykryłam głowę poduszką.
Kiedy wstałam, była siódma, a Księżyc spał na podłodze. W telewizji leciały sobotnie kreskówki. Włączyłam ekspres do kawy, dałam Reksowi świeżej wody i trochę karmy, a potem wsadziłam do mojego nowego testera kronikę chleba. Kawowy aromat postawił Księżyca na nogi.
– Cześć – powiedział. – Co na śniadanie?
– Tost i kawa.
– Twoja babka zrobiłaby mi naleśniki.
– Mojej babki tu nie ma.
– Próbujesz uprzykrzyć mi życie, człowieku. Sama pewnie wzięłaś pączki, a dla mnie zostały tosty. Mówię o swoich prawach. – Nie wydzierał się co prawda, ale nie mówił też cicho. – Jestem istotą ludzką i mam swoje prawa.
– O jakich prawach mówisz? O prawie do naleśników? O prawie do pączków?
– Nie pamiętam.
Jezu.
Opadł na kanapę.
– To mieszkanie jest przygnębiające. Działa mi na nerwy. Jak ty tu możesz wytrzymać?
– Chcesz kawy czy czegoś innego?
– Tak! Chcę kawy, i to zaraz. – Jego głos wzniósł się o oktawę. Księżyc zdecydowanie wrzeszczał. – Nie będę czekał bez końca na kawę!
Postawiłam z hukiem kubek na szafce, nalałam kawy i przysunęłam mu. Potem zadzwoniłam do Morellego.
– Potrzebuję prochów – oznajmiłam. – Musisz mi dostarczyć prochów.
– Chodzi o antybiotyki?
– Nie. Chodzi o marihuanę. Wywaliłam wczoraj wszystkie jego prochy do ubikacji i teraz go nienawidzę. Kompletnie mu odbiło.
– Myślałem, że mamy go otrzeźwić.
– Nie warto. Wolę go, jak jest na haju.
– Nie ruszaj się stamtąd – powiedział tylko Morelli i odłożył słuchawkę.
– To lipna kawa, facetka – oświadczył Księżyc. – Potrzebuję brazylijskiej.
– Świetnie! Chodźmy po brazylijską.
Chwyciłam torbę i klucze i wypchnęłam Księżyca za drzwi.
– Hej, człowieku, muszę włożyć buty.
Przewróciłam oczami i westchnęłam głośno, podczas gdy Księżyc wskoczył z powrotem do mieszkania po buty. Wspaniale. Nie byłam na głodzie, a też mi odbiło. Jak przed okresem.
Przesiadywanie w kawiarni i popijanie brazylijskiej kawy nie było przewidziane w moim porannym rozkładzie dnia, wybrałam więc McDonalda, który oferował kawę brazylijską o smaku waniliowym i, co istotne, naleśniki. Nie miały może rozmiarów placków, jakie smażyła babka, ale nie były źle, a ich zdobycie nie nastręczało szczególnych trudności.
Niebo zaciągnęło się chmurami, zapowiadając deszcz. Żadna niespodzianka. Deszcz to w Jersey rzecz obowiązkowa. Uporczywa szara mżawka, która sprawia, że mamy najgorsze w kraju fryzury i mentalność leniuchów wysiadujących godzinami przed telewizorem. W szkole uczyli nas, że jak w kwietniu burze – to w maju piękne róże. Ulewy powodują także gigantyczne karambole na trasie wyjazdowej z miasta i spuchnięte, zasmarkane zatoki nosowe. Skutkiem tego mamy często powód, by kupować nowe wozy, i jesteśmy, jak Ameryka długa i szeroka, znani z charakterystycznej, nosowej odmiany angielskiego.
– Jak twoja głowa? – spytałam Księżyca w drodze powrotnej.
– Pełna dobrej kawy. Moja głowa jest błoga, facetka.
– Nie, nie, chodziło mi o twoje szwy.
Księżyc pomacał się po opatrunku.
Читать дальше