»Jestem pewien, że ten profesor to człowiek, który uratował mi życie. Włączyłem program przypadkiem i on tam był. To naprawdę niezwykłe«- powiedział Matthew, kiedy zadzwoniliśmy do niego wczoraj wieczorem.
»Telegraph«skontaktował się z profesorem Jackmanem późnym wieczorem. Potwierdził, że to on był ratownikiem. Kiedy upewnił się, że Matthew jest już przytomny, a karetka jest w drodze, odszedł, gdyż, wedle jego słów:»Sprawa była zamknięta, jeśli chodzi o mnie«. Powiedział, że miło mu słyszeć, iż Matthew w pełni wrócił do sił”.
***
Oczywiście, aż mnie skręciło, ale mogło być gorzej. Cieszyłem się, że wygłosiłem już ostatni wykład w tym semestrze, bo artykuł stanowiłby doskonały pretekst dla moich studentów, żeby urządzić jakąś hecę.
Zaplanowałem sobie weekend tak, żeby nie rzucać się w oczy. Jedyną okazją towarzyską było przyjęcie, które wydawała w porze lunchu w niedzielę księgarnia Waterstone’s, żeby nagłośnić nowy zbiorek wierszy Teda Hughesa, nagrodzonego poety, który miał podpisywać swoje książki. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z Hughesem, ale podobały mi się jego utwory i tematyka, którą się zajmował, więc chciałem tam być. Gdyby udało mi się wyrwać stamtąd odpowiednio wcześniej, miałem nadzieję, że jeszcze tego samego popołudnia zdążę dojechać do Hampshire, do wsi Chawton, żeby rzucić okiem na dom, gdzie kiedyś mieszkała Jane Austen. Przekształcono go w muzeum, więc miałem obowiązek jak najszybciej go odwiedzić i wyżebrać eksponaty.
Weekend był jedną z tych cennych, by nie rzec osobliwych, przerw w angielskim lecie, kiedy to zapowiadacze pogody niecierpliwią się, żeby oznajmić perspektywę upału nie do zniesienia. Cały naród przymierza wtedy ubiegłoroczne szorty i odkurza słomkowe kapelusze. Przed pubami i kawiarniami pojawiają się stoły i krzesła. Wzrasta fenomenalnie sprzedaż olejków do opalania, kremów przeciwko owadom, jasnego piwa i sałaty.
I, czego nie wiedziałem, moja żona coraz bardziej niecierpliwi się, żeby mnie zamordować.
W niedzielny poranek musiałem odwalić jakąś papierkową robotę, toteż spędziłem parę godzin na uniwersytecie, dopóki słońce nie sprawiło, że dalsza praca okazała się niemożliwa. Potem wróciłem do Bath, na przyjęcie z autografami, które zepsuł mi niespodziewany incydent. Kiedy przyjechałem, niedługo po dwunastej, ścisk wokół stołu na parterze, gdzie Ted Hughes zaczął już podpisywanie, wystawiał piękne świadectwo gustom literackim mieszkańców Bath, chociaż niektórzy obniżyli tonację, włażąc na stołki, żeby zobaczyć wielkiego człowieka. Rozglądałem się za kimś znajomym i dostrzegłem grupkę pokrewnych mi dusz z uniwersytetu. Wkrótce pogrążyliśmy się w dyskusji o nurtach poezji nowoczesnej.
Nie znałem wielkiej kobiety, która odepchnęła łokciem jednego z moich towarzyszy i zwróciła się do mnie po imieniu, chociaż jej głos był mi znajomy. Przedstawiła się jako Molly Abershaw, reporterka, dzwoniła do mnie późnym wieczorem w czwartek. Łagodnie mówiąc, byłem wkurzony. Przypomniałem jej, że prasie nie mam nic więcej do powiedzenia.
Pani Abershaw miała najwyraźniej czas, żeby opracować plan bitwy, podczas gdy ja zachowywałem się przewidywalnie. Gdy to wspominam, myślę, że zareagowałem przesadnie. Powiedziała z uśmiechem, że nie jest tutaj po to, żeby uzyskać ode mnie wypowiedź, po prostu chce mi kogoś przedstawić. Potem sięgnęła za siebie i wypchnęła w moją stronę chłopca, którego wyciągnąłem z jazu. Biedny dzieciak wyglądał na kompletnie oszołomionego. Pani Abershaw próbowała nakłonić go do jakichś wyrazów wdzięczności, ale zanim otworzył usta, powiedziałem, że to całkiem niepotrzebne.
Można sobie wyobrazić zdumienie ludzi, z którymi byłem. Nic nie wiedzieli o mojej przygodzie w jazie. Ale Molly Abershaw jeszcze nie skończyła. Powiedziała, że przyszła też matka chłopca, żeby się ze mną spotkać. Teraz już nie byłem w stanie zachować się uprzejmie wobec kogokolwiek. Kiedy błysnął flesz i zdałem sobie sprawę, że mnie osaczono, zareagowałem szybko. Chwyciłem fotoreportera, z całą pewnością nasłanego przez gazetę, i zażądałem, żeby wyjął kliszę i mi ją oddał. Nieszczęśnik zesztywniał ze strachu, a nie jestem przyzwyczajony do takiego zachowania ze strony ludzi, z którymi obcuję. Zażądałem rolki z filmem i dostałem ją.
Takich skandali trudno się spodziewać na przyjęciach literackich.
Natychmiast po skandalu w Waterstone’s opuściłem przyjęcie. Podczas jazdy do Chawton zmusiłem się do myślenia o innych sprawach. Domek, w którym Jane Austen spędziła ostatnie osiem lat życia, stoi po tej stronie Alton, tuż przy A31. Towarzystwo Jane Austen urządziło w nim muzeum. Nie było to miejsce, które bardzo chciałbym odwiedzić, ale komitetowi kierującemu wspaniale się udało wpłynąć na koncentrację mojego umysłu. Spisałem pewną liczbę przedmiotów – rękopisów, portretów rodzinnych i innych pamiątek – które uznałem za warte wypożyczenia, gdyby mi się udało. Na mojej liście nie było pukla włosów Jane, niedawno zabarwionego na kasztanowo, ani mikrofotografii fragmentów jej skóry, które przywarły do cebulek. Odrzuciłem większość swoich profesorskich skrupułów, były jednak pewne granice, nawet jeśli się miało trzydzieści metrów ścian do wypełnienia. Zanim odjechałem, powiedziałem kustoszowi, co mnie interesuje, i wybadałem, czy jest skłonny wypożyczyć eksponaty. Okazało się, że powinienem rozmawiać z zarządem Towarzystwa. Jak zwykle, pojawiły się komplikacje w związku z ubezpieczeniem.
Najgorszy upał już minął, kiedy ruszałem do domu, ale jazda i tak była nieprzyjemna, bo słońce pod ostrym kątem raziło przez przednią szybę. Zatrzymałem się na piwo i sałatę w Marlborough i dotarłem do Bath przed dziewiątą. Tu czekała mnie kolejna przykrość.
Bezmózgi rytm muzyki dyskotekowej dotarł do mnie, zanim jeszcze zobaczyłem sznur wielkich samochodów na podjeździe. Rozpoznałem czerwonego porsche i szarego, zabytkowego bentleya: bristolska kompania Geraldine. W powietrzu unosił się zapach węgla drzewnego i kebabu. Niebo i ziemia w porównaniu z Jane Austen.
Drzwi frontowe były otwarte, na progu siedział brodaty człowiek, którego nigdy nie widziałem. Wystukiwał palcami rytmy disco na pamiątkowej tacce z 1935 roku, która należała do mnie. Był to okaz kolekcjonerski i zazwyczaj stał na walijskim kredensie.
– Cześć – powitał mnie mężczyzna, nie podnosząc wzroku. – Co przyniosłeś?
– Nic. Mieszkam tutaj.
Teraz brodacz uniósł głowę, żeby na mnie popatrzeć spod zmrużonych powiek.
– Znaczy się z Geny? Niezła sztuka, facet. Chcesz wejść?
Zrobiłem krok nad jego nogami, przeszedłem przez dom i znalazłem Geraldine. Tańczyła na patio, przytulona do pośrednika handlu nieruchomościami, Rogera, który nosił koszulę w prążki, czerwone szelki i nigdy nie przepuszczał takich balang. Gerry pomachała do mnie. Muzyka była ogłuszająca, ściszyłem ją.
– Za wcześnie przyjechałeś, żeby dostać coś do jedzenia! – zawołała, nie przestając kołysać biodrami. – Musi się podgrzewać jeszcze jakieś pół godziny. Masz czas, żeby się przebrać w coś bardziej relaksującego.
Ona sama relaksowała się w szmaragdowym kombinezonie. Była bosa.
Stwierdzenie, że nie byłem w rozrywkowym nastroju, stanowiłoby eufemizm.
– Na litość boską, Gerry, powinnaś mi powiedzieć, że planujesz coś takiego.
– Nie miałam szansy, kochanie. Wyleciałeś z gniazdka bardzo wcześnie rano. Nic nie szkodzi. Zorganizowałam ci dziewczynę.
Читать дальше