– Dała do „Czasu Południa” ogłoszenie o sprzedaży domu.
– Hornsztyk zawsze może stwierdzić, że o tym nie wiedział.
– W dziale ogłoszeń to Aleksandra Hornsztyk została odnotowana jako oferentka. Dahan, król drobnych ogłoszeń, który w razie potrzeby potrafi sobie przypomnieć używany wózek dziecinny sprzedany trzy lata temu, pamięta, że dzień lub dwa po morderstwie zadzwonił do redakcji mężczyzna, który przedstawił się jako właściciel i polecił zdjąć ogłoszenie.
– Policja wie o tym?
– Jeszcze nie. A może tak. Nie wiem.
Archimedes uśmiechnął się. Lizzi nie mogła się opanować, pochyliła się w jego stronę i pocałowała go w usta. Tak bardzo chciała go dotknąć, przytulić. Lekko odwrócił głowę i spojrzał na nią z ukosa, jak zmęczony dorosły patrzy na tańczącą dziewczynkę.
Znów zaczęła robić notatki.
– Moje najcenniejsze znaczki trzymam w sejfie w londyńskim banku. Między nimi „oko byka”, wyemitowane w Brazylii sto czterdzieści lat temu i poszukiwane przez wszystkich zawodowych kolekcjonerów. Zdecydowałem się je spieniężyć. Poleciałem do Londynu i sprzedałem ten znaczek za sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Po powrocie do Izraela poszedłem w piątek do „Savoyu” na spotkanie z Aleks. Powiedziałem jej o „oku byka” i zaproponowałem pożyczkę w wysokości stu tysięcy dolarów. Warunki mieliśmy omówić w niedzielę. Aleks była uszczęśliwiona. Opowiedziała mi, że zdecydowała się już opuścić męża, sprzedać dom i rozpocząć nowe życie u boku swojego architekta. „Tonę w gównie po uszy” – oznajmiła. Też miała powiedzonka! „Ostatni człowiek, którego mogłabym poprosić o pomoc albo o radę, to ten dureń, z którym żyję. Koniec! Nie pojutrze, tylko jutro!” Zapytałem, czy ten młody architekt zdaje sobie sprawę, że będzie biedna. Odparła, że nie wie jeszcze, co go czeka. Dokuczałem jej, śmialiśmy się, atmosfera była radosna. Ja się rozstałem ze stu tysiącami dolarów, ona zamierzała pozbyć się majątku o wartości ponad ćwierć miliona i zniszczyć życie rodzinne. Piliśmy toma collinsa, pływaliśmy i pękaliśmy ze śmiechu. Uwierzyłabyś?
– Mogę dać do druku to, co mi opowiedziałeś?
– Tak, Lizzi Badihi.
– Dlaczego?
– Aleksandrze już nic nie wróci życia. Chcę odzyskać pieniądze, które jej pożyczyłem. Mam kłopoty z prawem i będę potrzebował każdego grosza. Chcę, żeby po śmierci oddała mi to, co pożyczyła za życia. Ktoś w końcu ma te pieniądze. Z twojego wywiadu z Archimedesem Lewim, podejrzanym o zamordowanie inżynier Aleksandry Hornsztyk, ten ktoś – i nie obchodzi mnie, czy jest to Hornsztyk, kibuc Sade Oznaja, Jackie, Bruchim czy ktoś podobny – dowie się, że nie zamierzam ustąpić. Pieniądze są moje i chcę je mieć z powrotem.
Jego głos zabrzmiał tak bezwzględnie, że Lizzi się przestraszyła. Zrozumiała teraz, dlaczego Klara i Jakow się go boją. Nagle odkryła cechę jego charakteru, której nie znała. Ale czy w ogóle go znała?
– Klara dała mi butelkę wina, którą dla mnie zostawiłeś.
– To dobrze.
Grymas zniknął i przelotny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
– Trzymaj jaw suchym miejscu. Gdzie ją postawiłaś?
– W kuchni, obok octu i oliwy.
Archimedes roześmiał się, przytulił ją mocno i pocałował w czubek głowy.
– Lizzi, Lizzi, będę za tobą tęsknił.
– Wyjeżdżasz gdzieś?
– Mam nadzieję, że wygrzebię się z tego wszystkiego cały i zdrowy. Biedniejszy, ale cały i zdrowy. Na pewno skażą mnie na więzienie. Lecz kiedy w grę nie wchodzą kolosalne oszustwa, można wyjść po zapłaceniu grzywny. Tak przynajmniej powiedział mi adwokat.
– Mam nadzieję, że mój artykuł ci nie zaszkodzi.
– Tak czy owak, trafi to kiedyś do wiadomości publicznej, czemu więc nie miałabyś napisać tego artykułu? Przecież nie możemy dopuścić, żeby przyszedł Cement i zebrał, co zasiałaś. Nie pisz tylko o sfałszowanym znaczku. To mi na pewno zaszkodzi. Jesteś samochodem?
– Tak.
– Chodź.
Poszli, objęci, w kierunku bramy. Po raz pierwszy Lizzi cieszyła się z rozmiarów swojego ciała. Wzrostem prawie dorównywała Archimedesowi. Dotykali się ramionami, ręce splótłszy na biodrach. Pasowali do siebie. W milczeniu napawali się swoją bliskością. Nagle Archimedes zatrzymał się, nie rozluźniając uścisku, i zaczął nasłuchiwać. Lizzi stała wraz z nim wpatrzona w gwiazdy migoczące na zimnym nocnym niebie, także się przysłuchiwała chlupotowi fal i odległym klaksonom samochodów. Archimedes Lewi nie lubiłby krowy z wielkimi kopytami – pomyślała, kiedy znowu ruszyli. A nie mam wątpliwości, że mnie lubi. Śmieszę go, ale mnie lubi. Drewniany mostek stękał i skrzypiał pod ich stopami. W dole chlupotała czarna woda. Być może drżenie pali wypłoszyło jakąś wielką rybę z kryjówki albo zaniepokojony żółw wypłynął na powierzchnię. W pobliżu nie było widać żadnego policjanta. Lizzi zastanawiała się, czy zapomnieli wystawić straż na pomoście, czy też jest ona tak doskonała, że nie można jej zauważyć. Archimedes wyjął z kieszeni pęk kluczy, żeby otworzyć bramę, ale Lizzi zdążyła już przez nią przeskoczyć. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że się śmieje.
– Nawet jeżeli pójdę do więzienia, będę wiedział, że czeka tu na mnie pewna dziewczyna, butelka pinot chardonnay i znaczek z królową Wiktorią o nominale pół pensa.
Lizzi wróciła do Beer Szewy, pojechała do redakcji, wystukała wywiad z Archimedesem Lewim, filatelistą podejrzanym o zamordowanie Aleksandry Hornsztyk, żony sędziego okręgowego, i wysłała tekst do Tel Awiwu. Była druga nad ranem. Numer już został zamknięty i przekazany do druku, wywiad się jutro nie ukaże. Należy się tylko modlić, żeby właśnie jutro Adulam nie zdobył wyłączności na jakąś szczególną informację.
Pojechała do domu, zaryglowała drzwi, wyłączyła telefon i poszła spać. O jedenastej miała się odbyć konferencja prasowa działaczy Ligi Ochrony Przyrody. Lizzi nastawiła budzik na dziewiątą. Noc była burzliwa. Drzwi prowadzące z kuchni na balkon skrzypiały tak okropnie, że musiała wyjść z ciepłego łóżka, żeby je zamknąć. Wiatr wzmógł się i okna w mieszkaniu drżały, stukając o futrynę. Lizzi wstała po raz drugi i pobiegła boso, żeby je szczelniej zatrzasnąć. Zawodzenia i szumy wiatru wdzierały się do jej snów. Kiedy w końcu zadzwonił budzik, leżała chwilę w łóżku jak człowiek, który przepłynął morze i dotarł wreszcie do spokojnej plaży, a teraz nie ma sił, żeby się poruszyć.
Ukroiła sobie kromkę chleba, posmarowała ją masłem i miodem, zrobiła mocną kawę. Wszystko to postawiła na nocnym stoliku i zziębnięta weszła z powrotem pod koc. Nie włączyła telefonu i zastanawiała się, czy nie pozwolić sobie na dzień choroby. Odkąd zaczęła pracować, nie opuściła jeszcze ani jednej konferencji prasowej. Należała do ich krajobrazu na równi z sokiem pomarańczowym i wafelkami. Miała wielką ochotę zostać w łóżku. Niech Cement idzie sobie na konferencję działaczy Ligi Ochrony Przyrody!
Dzieła Willego Achinoama i jego towarzyszy znikły z holu Domu Kultury. Ich miejsce zajęły wiszące na ścianach olbrzymie fotografie, dokumentujące wyjazd grupy młodzieży do Polski, sfinansowany częściowo przez Ministerstwo Edukacji, a częściowo przez Urząd Miejski Beer Szewy.
Tuż przy wejściu ustawiono stoiska miejscowych artystów amatorów. Przy prostych drewnianych stołach, zapewne wypożyczonych z sąsiedniej szkoły, siedzieli złotnicy, wydmuchiwacz szkła, snycerz i hafciarka. Lizzi pomyślała przez chwilę, że gdyby jej matka nie była tak zajęta gotowaniem obiadów i opieką nad wnukami, ją także można by posadzić w holu Domu Kultury. W skromnym dobytku Lizzi znajdowały się trzy gobeliny, wydobywane na światło dzienne wyłącznie podczas rzadkich wizyt matki.
Читать дальше