– Dzień dobry, Susan – odparłem dość chłodno i wszedłem do swojego gabinetu. Niech wie, że nikt nie będzie mnie bezkarnie kopał w libido.
– Kawa jest do wypicia – usłyszałem nagle głos Susan i przed moim nosem pojawiła się parująca filiżanka.
– Dziękuję – skinąłem głową, ale na sekretarkę nawet nie spojrzałem. Błądziłem wzrokiem po okolicznych budynkach. W świecie tylu wspaniałych uciech trwoniłem czas na głupie gierki.
– Szefie, niech się martwi nie on – Susan nie rezygnowała, przymilała się, to pewne. Tym razem w jej polszczyźnie pojawił się „ten trzeci”.
– Jaki on? – zapytałem podchwytliwie.
– Tak, szef, on to być – wyjaśniła mi bezbłędnie.
– Chcesz powiedzieć, że jakiś gość jest szefem? – nie ustępowałem. Moja złośliwość sięgnęła zenitu. Plącz się, niewdzięczna suko, plącz. Gadaj te swoje bzdury i niech ci się wydaje, że wszyscy cię rozumieją.
– Czy szef jest nerwowy? – Zatrzymała się za mną tak blisko, że mógłbym jej zrobić EKG.
– Nerwowy? Co masz na myśli, Susan? – wyszeptałem, aby poczuła grozę sytuacji.
– Nerwowy, to znaczy podniecać się, budzić nerwowy w sobie – wyjaśniła mi to jeszcze lepiej.
– Podniecenie to dobre słowo – wycedziłem. Jej zapach wgryzał się w mój nos, a feromony stały się prawie widzialne. – Dlaczego nie chciałaś się ze mną umówić?
– Praca jest dla mnie dobra, a ty, szefie, wszystko psuć – odparła cicho i poczułem, że wychodzi z mojego gabinetu.
– Ja wszystko psuję – stwierdziłem z wyrzutem. – Ja? Przecież zaproponowałem ci kolację i okazałem zainteresowanie. Ciekawe masz poglądy, Susan. Równie dobrze mogłem sobie wynająć sekretarkę z domu zakonnego. Siedziałaby teraz w habicie i uwijała się jak mrówka. Jestem ci cholernie wdzięczny, dziewczyno, za spokój ducha. Masz rację, bierz się do roboty, pokaż, że na siebie zarabiasz…
– Szef będzie szczęściem dla pieniędzy – uspokoiła mnie po raz kolejny. Co za rozsądek. W Ministerstwie Finansów dostałaby za to podwyżkę. Według Susan miałem uszczęśliwiać pieniądze. A kto mnie pogłaszcze?
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Usiadłem przy biurku i wyjąłem z szuflady butelkę coca-coli. Pociągnąłem duży łyk i zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Niestety, wtedy właśnie zadzwonił telefon. Walewski jak zwykle przynosił dobre wieści. Barman „Tomasini”, z którym niedawno rozmawiałem, został znaleziony dziś rano martwy w swoim samochodzie. Morderca udusił go cienkim drutem. Najpierw uderzył go w tył głowy metalową rurką, następnie zarzucił na szyję cienki drut i udusił. To była czysta robota, bo policja nie znalazła żadnych śladów. Portret pamięciowy mężczyzny z tatuażem miałem więc z głowy.
– Co robimy? – zapytałem prowokująco. – Zwijamy interes czy możemy gościa namierzyć?
– Możemy – odpowiedział Walewski. – Dogadam się z chłopakami z policji i znajdą go…
– Chciał pan powiedzieć, że nie zarobimy na chleb – przywołałem dziada do porządku. Chyba zaczęło mu się wydawać, że nadal pracuje na państwowej posadzie, a forsa na płacenie rachunków spada z nieba.
– To znaczy znajdziemy go pierwsi – poprawił się nieborak.
– Nadal czegoś nie łapię. – Chciałem się upewnić, że jedziemy w tym samym kierunku. – W telefonie barmana znajdziecie numery dzwoniących osób i zidentyfikujecie je, tak?
– Tak zrobimy – potwierdził, ale nie było to spontaniczne.
– My, czyli pan i policja, tak? – naciskałem, bo sprawa zaczynała stawać się publiczna, a mój milion euro rozsypywał się po kieszeniach podatników.
– Nie ma innego wyjścia. Sami tego nie sprawdzimy – zaczął mnie przekonywać, że w przyszłości będę jadał na obiad obierki. Niby dobry fachowiec, a czasami każdą dziurą wyłaził z niego zwykły komuch.
– Panie Walewski, czy ja panu źle płacę? – zapytałem głosem żałobnika.
– Nie narzekam – odparł bez wahania.
– No to proszę działać tak, żebyśmy byli bogaci – wyjaśniłem mu zasady działania mojej agencji. – Oczywiście powiedział pan policji o portrecie pamięciowym, prawda?
– Tak, wczoraj…
– A nie można było dogadać się prywatnie z rysownikiem? – przerwałem mu z irytacją.
– Nikt na to nie pójdzie. To łamanie prawa – wyjaśnił mi bardzo spokojnie. – Mogę spróbować dotrzeć do chłopaków z telefonów i dowiedzieć się prywatnie, kto dzwonił do barmana…
– No, teraz czuję, że stać nas na schabowego i kompot – zażartowałem, ale wcale nie było mi do śmiechu. Walewski czasami był wyjątkowo niekumaty albo tylko udawał głupka. – A możemy namierzyć komórki przez satelitę i zlokalizować te osoby?
– Prywatnie?
– A chciałby pan powiedzieć o tym w telewizji? – odparowałem równie głupim pytaniem. – Jasne, że prywatnie.
– Nie dam rady. – Przynajmniej dowiedziałem się, że mamy przed sobą mur i dalej ani rusz.
– Dobra. Niech pan zdobędzie te telefony, a ja coś wymyślę – pocieszyłem go, bo ze zdenerwowania mógłby sięgnąć po narkotyki. – Niech się pan śpieszy, żeby nas nie wyprzedzili – dorzuciłem i rozłączyłem się.
Dopiero teraz zobaczyłem, że Susan stoi w drzwiach i czeka aż skończę. Ciekawe zachowanie, nie ma co, pomyślałem. Jeszcze tydzień i będzie mnie podsłuchiwać całkiem oficjalnie, żmija. Niewinny uśmiech, odrzucanie blond loków do tyłu i wdzięczne ding-dong bioderkiem tym razem też mnie ruszyły, ale na szczęście nie powaliły. Twardniałem, a to mogło oznaczać, że córka amerykańskiego policjanta wkrótce zacznie jeść mi z ręki.
– Ja bym zrobiła konwersację z ojcem – odezwała się jakby nigdy nic. – On może wiedzieć dużo dla szefa.
O boska samico, narażasz mnie na stres i nic z tym nie robisz. Każesz mi rozmawiać z milionerem Stefanem Radwanem w chwili skrajnego podniecenia. Jeśli w Stanach ludzie są aż tak uprzejmi, to nie dziwię się, że pytają o zdrowie nawet własny sedes. Zero uczuć, sto procent interesu i krajobraz składający się z uszu psychoanalityków. Patrzyłem na jej kształtne usteczka, na równe białe ząbki i ledwie dyszałem z miłości, a ona trąbiła swoje. To dopiero był mobbing, prawdziwa zaraza, z którą trzeba walczyć.
– Dziękuję. Możesz odejść – odprawiłem ją chłodno. Grzech minął mnie o włos. Susan popatrzyła na mnie z zainteresowaniem, zmarszczyła lekko czoło, ale się nie odezwała. Wyszła. Nawet na nią nie spojrzałem. W ten sposób zadałem cios, z którego żyły kolorowe magazyny dla pań.
Pół godziny później jechałem Alejami Jerozolimskimi do Podkowy Leśnej. Stefan Radwan wziął sobie wolny dzień i zaprosił mnie do siebie do domu. Opisał mi go dwoma słowami: „bardzo charakterystyczny”. Pewnie chciał uchronić mnie przed zawałem. Dochodziła godzina dwunasta, ale korek na szosie przypominał ten z godziny siedemnastej. Lud napierał, łypał ślepiami na prawo i lewo, wywalał gable za okna, jakby mu w środku brakowało miejsca i rozwalał się za kierownicami jak na fotelu u dentysty. Jednym słowem – kaszana. W tym dobrym nastroju dojechałem na miejsce i odnalazłem dom pana Radwana. Rzeczywiście był „charakterystyczny”, jeśli mamy na myśli ponad sześćset metrów szyb, betonu i drewna. Okna wyglądały tak, jakby zaprojektował je ktoś po długiej hibernacji – były nieforemne i przypominały olbrzymie znaki interpunkcyjne, drzwi nawiązywały do przemysłu ciężkiego – rządziło żelazo, a elewacja mogła człowiekowi pomieszać w głowie. Do tego dochodziło mniej więcej pięć tysięcy metrów działki, na której ogrodnik ćwiczył właśnie czyszczenie chodnika szczoteczką do zębów. Było tam tyle zakrętów, klombów, krzaków i drzew, co w Parku Jurajskim . W takim miejscu uczciwy podatnik robił się mały jak kostka Rubika. Tyle dobrego, że właściciele nie poszczuli mnie psami. Może dlatego, że od kiedy założyłem własną firmę, nosiłem gustowne krawaty.
Читать дальше