Był już wieczór, kiedy znalazłem się w dyskotece. Impreza dopiero się rozkręcała, a więc goście jeszcze się wzajemnie słyszeli. Powoli zapełniały się miejsca przy barze. Ci dzielni ludzie przygotowywali się na najgorsze: głuchotę, arytmię i problemy z erekcją. W lokalu zanosiło się na wielką balangę – ostoję każdego cywilizowanego miasta. Otaczały mnie dziesiątki przytłumionych świateł, stoliki małe, duże i największe, wszystkie dyskretnie zamaskowane, a pod sufitem prawdziwa garmażerka – lampki ciepłe, zimne, duże, większe, płaskie, wypukłe, wklęsłe i pofałdowane, ruchome i tak sztywne jak kasa fiskalna za barem. Pracownicy dyskoteki szykowali się na wypompowanie gotówki nawet z dwutlenku węgla. Miękkie fotele i krzesła zachęcały do figlowania z czym popadnie, włącznie z pluszowym pokryciem. W takim miejscu i o tej porze bankierzy przestawali liczyć pieniądze, urzędnicy tracili rozum, a ambitne dziewczyny hartowały swoje ciała na rurach.
Barman „Tomasini” nosił na piersi identyfikator z imieniem i nazwiskiem. Był wysoki, szczupły i co chwila potrząsał długimi kręconymi włosami. Wchodził w uderzenie, to pewne. Na moje oko jeszcze nic nie łyknął, ale na pewno już o tym myślał. Wycierał szklanki i rozmawiał z drugim barmanem, otyłym rudzielcem z twarzą usianą piegami. Koło mnie usiadły dwie panienki z obwarzankami w miejscu ust. Dalej widać było już tylko różową gardziel. Piękno polegało tu na faszerowaniu ust botoksem, bez opamiętania. Mimo tej obsesji dziewczyny przyjemnie się zachowywały. Rzadko widywałem tak zmyślne reakcje: nóżka na nóżkę – raz, perliste ha, ha, ha – dwa, oczka rozbiegane jak Chińczycy po pracy – trzy. Skinąłem na „Tomasiniego”, żeby podszedł. Łypnął na mnie czujnie i zanim się spostrzegłem, zapytał:
– Coś podać?
– Chciałem porozmawiać – odparłem tak samo inteligentnie.
– O czym? – Chyba się nawet nie zdenerwował.
– O zaginionej dziewczynie, Nanie Radwan…
– Pan z policji?
– Pomagamy sobie – wyjaśniłem enigmatycznie. – Pamięta pan kogoś, kto mógł się nią zainteresować? Kogokolwiek… Kobietę, mężczyznę… Cokolwiek wie pan w tej sprawie, proszę o tym opowiedzieć.
„Tomasini” znieruchomiał nad barem, co miało oznaczać, że intensywnie myśli. Słaby był z niego aktor, ale się starał. Panienki z boku udawały, że nic nie słyszą i nic nie widzą. Nadal przybierały różne ciekawe pozy, co szybko zaczęło zwracać uwagę niektórych samotnych mężczyzn. Czekałem cierpliwie na odpowiedź „Tomasiniego” i obserwowałem w lustrze salę.
– Nikt nie zwrócił pana uwagi? – przypomniałem się, bo gość zaczynał medytować.
– Był tu taki jeden – odezwał się w końcu. – Klient siedział przy barze i filował na salę. Za spokojny jak na moje oko. Nosił biały podkoszulek, a na ramieniu miał wytatuowaną jakąś chińską literę. No i kilka razy zamawiał colę z lodem. Z nikim nie gadał, olewał nasze dziewczyny, ale czuło się, że coś jest z nim nie tak. Wtedy myślałem, że się nałykał i dochodzi do siebie. Tutaj to normalka…
– Co to za litera? Mógłby ją pan narysować? – zachęciłem go do ambitniejszej pracy. – A może jego?
„Tomasini” sięgnął po serwetkę i szybko zaczął coś szkicować. Po chwili podał mi narysowaną literę. Rembrandt to nie był, ale na moje potrzeby wystarczyło. Barman przyglądał mi się w milczeniu. Mimo że nie wyglądał na lalucha, na wszelki wypadek podciągnąłem mocniej spodnie.
– Dobra robota – pochwaliłem go. – A on? Jak wyglądał?
– Przystojny. Typ latynosa… Czarny, z krótkimi włosami, ładnie pachniał… Bardzo charakterystyczny. Na oko miał ze trzy dychy.
– Opowiadał pan o nim policji? – Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić, co u konkurencji.
– Nie pytali o to – odpowiedział z krzywym uśmiechem. Najwyraźniej nie darzył sympatią przedstawicieli tego zawodu. – Teraz dopiero sobie o nim przypomniałem.
– Gdyby pan wpadł na coś jeszcze, proszę zadzwonić. – Podałem mu wizytówkę. – Ta dziewczyna może jeszcze żyć…
Wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę samochodu. Był październikowy wieczór, a powietrze pachniało mokrymi liśćmi. Warszawa odpoczywała po nietypowym o tej porze roku ciepłym dniu. Zadzwoniłem do Walewskiego.
– Za ile będzie pan w biurze? – zapytałem.
– Już jadę – odparł rezolutnie jak zawsze.
– W porządku. Czekam na pana – otworzyłem przed nim serce i uruchomiłem silnik.
Była najwyższa pora, abym odezwał się do Susan. Kiedy usłyszałem w telefonie jej głos, pedał gazu mojego subaru przywarował jak dobrze wyszkolony pies. Z radia sączyły się nastrojowe dźwięki, co sprawiało, że gotów byłem oddać tej dziewczynie ziemię po dziadkach… Trzymaj się, chłopie, ona nie jest tego warta! To tylko twoja sekretarka! W ten sposób próbowałem się bronić, ale to chyba była ta magiczna godzina, w której mężczyźni przegrywają.
– Zjemy razem kolację? – To pytanie miało mnie zaprowadzić wprost pod jej drzwi.
– Już śpię, ale zawsze jutro mogę – odpowiedziała, a ja nie miałem pojęcia czy się zgodziła.
– Dziś o dwudziestej trzydzieści w Trattorii Toscana, tak? – zagrałem ostro po bandzie. Nie ma to, jak udać głupiego, gdy robi się naprawdę gorąco.
– W innym czasie, bo dziś nie jestem możliwa – odpowiedziała z właściwą sobie jasnością. Naprawdę miała talent do robienia błędów językowych. Czułem, że ktoś wchodził mi w paradę. Ani się obejrzałem, a moja droga Susan znalazła sobie amanta, który nie liczył się z uczuciami innych ludzi. Nie wybrała mnie, lecz obcego, a to bolało.
– Kto to jest? – Sam zdziwiłem się swoją szczerością. Teraz miała mnie na widelcu.
– Praca nie może nam przeszkodzić prywatnie, szefie. Dobranoc na jutro – pożegnała mnie słodkim głosem, w którym czaił się amerykański chłód i wyrachowanie. No, niech ja się tylko dowiem, kto za tym stoi, pomyślałem z wściekłością. W szachy na pewno o nią grać nie będę. Wydarzy się coś lepszego – facet nigdy już nie zainteresuje się żadną sekretarką.
Walewski czekał już w biurze. Wymięty i nieświeży sprawiał wrażenie kota po deszczu. Siedział w fotelu i słuchał radia – tak po prostu. Rozparłem się i ja, po czym odbyła się między nami typowa rozmowa detektywów.
– Co pan ustalił z barmanem? – zapytałem, sięgając po coca-colę, która leżała ukryta w szufladzie mojego biurka.
– Już piłem – odpowiedział Walewski.
– Z mojej butelki? – przestraszyłem się nie na żarty, bo stan jamy ustnej mojego współpracownika oceniałem nie najlepiej.
– Na mieście – uspokoił mnie. – A barman nic nie pamięta… Kompletnie nic.
– Nawet za drobną opłatą? – I w ten oto sposób rodziła się korupcja, zapełniały więzienia.
– Za nic – pokiwał głową Walewski. – Gość nic nie pamięta. Dobry barman, ale marny świadek.
– Ten mój za to trochę powiedział – pocieszyłem emerytowanego inspektora. – Narysował tatuaż faceta i w dodatku dobrze go zapamiętał. Warto by było sporządzić portret pamięciowy i dać do mediów.
– Zajmę się tym jutro – Walewski wiedział, jak zasłużyć na podwyżkę. Nie wiedział jednak, że kiedy wypowiadał te słowa, stało się coś strasznego.
Kiedy po kolejnym tygodniu niewoli Toni pozwolił jej wyjść na pierwszy spacer, odzyskała nadzieję na oswobodzenie. Wyprowadzono ją długim korytarzem z wieloma drzwiami i wypuszczono do ogrodu opasanego przez wysoki na pięć metrów mur. Wszędzie znajdowały się zwiędnięte kwiaty, trawa, krzewy bez liści, w sadzawce pulsowało źródełko, a wokół stały leżaki. Na stoliku znajdowały się owoce i soki. Nanie wydawało się przez chwilę, że to żart i zaraz wszystko zniknie.
Читать дальше