– To jego portfel. Masz jego portfel!
– Tak. Był w jego sypialni.
– No to go tam, do cholery, odłóż.
– Trudno będzie. Ma w nim trzydzieści funciaków.
– Zrobisz, jak ci każę, do cholery. Znasz rozkazy tak samo dobrze jak ja. Nic nie kraść, nic nie niszczyć. Mówiłem ci.
– To w takim razie możesz dostać połowę.
– Daj mi to. Odłożę go na miejsce. Nie ufam ci. Powiedział to chyba sanitariusz.
– To głupota, żeby nie wziąć tego, co można.
– Chcesz mieć gliniarzy na karku? Nie szukali go ostatnim razem i tym razem też nie będą go szukać, ale jak zobaczą, że jego dom został przeszukany, to zaczną. Rusz tą swoją cholerną głową.
– Jeszcze go nie znaleźliśmy.
– Kwestia czasu. Gdzieś tu jest. Musi być.
– Nie wróci, jeśli nas tutaj zobaczy.
– Tu masz rację. Powiem ci, co zrobimy: wyłączymy światła i poczekamy na niego. Tak go złapiemy.
– Przecież sam zostawił wszystkie światła zapalone. Nie wejdzie do środka, jak będą zgaszone.
– Najlepiej będzie, jak jeden z nas zaczeka w kuchni, a dwóch pozostałych w ogrodzie. Wtedy, nim się ruszy, dorwiemy go z obu stron, kiedy będzie wchodził do domu.
– Tak.
Nagle snucie tych planów przerwało pojawienie się nowego, kobiecego, dopytującego się głosu:
– Panie Britten? Panie Britten, jest pan tam?
Usłyszałem, że pchnęła drzwi wejściowe i weszła do dużego pokoju. Głos mojej sąsiadki.
Tak, pani Morris, jestem tutaj, pomyślałem. Ale trzeba by kogoś więcej, niż mnie i niskiej, puszystej starszej pani, żeby pozbyć się moich niechcianych gości.
– Kim panowie są? – spytała.
– Jego przyjaciółmi. Wpadliśmy go odwiedzić.
– On wyjechał – powiedziała ostro.
– Nie, już wrócił. Jego samochód stoi za rogiem. I właśnie z nami pije, widzi pani? Whisky.
– To w takim razie, gdzie on jest? Panie Britten? – zawołała.
– To na nic się nie zda, proszę pani. Wyszedł. Właśnie na niego czekamy.
– Wydaje mi się, że nie powinniście tu siedzieć. – Odważna kobieta, poczciwa pani Morris.
– Jesteśmy jego przyjaciółmi, prawda?
– Nie wyglądacie na jego przyjaciół – odparła.
– To pani zna jego przyjaciół, tak?
W jej głosie pojawiła się pewna nerwowość, ale rezolutność jeszcze jej nie opuściła.
– Uważam, że powinniście zaczekać przed domem. Zapadła chwila ciszy, a po chwili sanitariusz zadał pytanie:
– Jak pani myśli, gdzie on może być? Wszędzie go szukaliśmy. Modliłem się, żeby tylko nie wiedziała o tej kryjówce. Żeby tylko o niej nie pomyślała.
– Mógł pójść do pubu – powiedziała. – Może tam pójdziecie? Do Foxa.
– Tak, może to dobry pomysł.
– Nie wiem, ale drogę mogę wam pokazać…
Nieustraszona pani Morris. Usłyszałem, że wszyscy wychodzą i zamykają za sobą drzwi wejściowe. Dobiegł mnie wyraźny odgłos zatrzaskującego się zamka. W domu nagle zapadła cisza.
Leżałem cicho, czekając, aż włączy się silnik ich samochodu.
Nic się nie stało.
Pomyślałem, że ciągle tam są. Na zewnątrz. Koło mojego domu. Czekają.
Na kominku tykał zegar.
Ostrożnie otworzyłem klapę i usiadłem, z ulgą rozprostowując kolana, plecy i szyję.
Światło w mojej sypialni było ciągle zapalone, jego smugę widziałem w szparze pod drzwiami szafy. Nie otworzyłem drzwi. Gdyby zobaczyli, że chociażby jakiś cień drgnął w domu, wiedzieliby na pewno, że jestem w środku.
Pomyślałem, że mam zdecydowanie zbyt wiele praktyki w spędzaniu czasu w niepewności w małych, ciemnych pomieszczeniach.
Usłyszałem trzask zamka w drzwiach wejściowych.
Człowiek zna odgłosy swojego domu tak dobrze, że nie potrzeba wzroku, aby wiedzieć, co się dzieje. Usłyszałem dobrze mi znany szczęk zawiasów i chrzęst buta na płytkach w przedpokoju. Potem dobiegły mnie stłumione odgłosy z dużego pokoju, szepty i skrzypienie drzwi od kuchni. Wrócili tak, aby nie sprowadzić ponownie pani Morris.
Siedziałem sztywno, zastanawiając się, czy schować się do ciasnej kryjówki, ryzykując, że mnie usłyszą, czy pozostać z głową i ramionami wystającymi nad poziom podłogi i ryzykować na ewentualność, gdyby ponownie chcieli przeszukać moją szafę z ubraniami. Usłyszeliby mnie, gdybym zakaszlał, kichnął albo zawadził łokciem o dyktę wślizgując się do bezpieczniejszej kryjówki. Siedziałem więc nieruchomo, wysilając słuch i zastanawiając się desperacko, jak długo będą czekać.
Równe oddychanie sprawiało mi trudności, a kontrolowanie bicia serca było zupełnie niemożliwe. Narażone na długie znoszenie straszliwego napięcia nerwy źle to znosiły.
Od czasu do czasu słyszałem, jak się ruszają i szepczą, ale już nie rozumiałem, co mówią. Doszedłem do wniosku, że oni też się ukrywają, czekają schowani, aż przyjdę do domu. Jak się nad tym zastanowić, było to prawie śmieszne: oni chowali się za meblami, kiedy ja byłem w domu.
Gdyby mnie znaleźli, nie byłoby już tak zabawnie. Sytuacja byłaby nie do zniesienia.
Wziąłem głęboki, niepewny oddech, podobny do wielu poprzednich.
Ktoś zaczął ostrożnie wchodzić na górę. Słysząc dobrze znane mi skrzypienie starych stopni, poczułem, jak przez moje ciało przebiegają dreszcze. Musiałem zaryzykować ruszenie się. Przycisnąłem łokcie do ciała, zgiąłem kolana i schowałem się ponownie pod podłogę. Klapa z impetem opadła na moją głowę i pomyślałem z niepokojem, że musieli to usłyszeć. Ale nikt nie przybiegł, krzycząc triumfalnie, i ten okropny stan zawieszenia trwał nadal.
Czułem bóle i skurcze w zgiętych kończynach, ale nie mogłem nic zrobić, chyba że zdecydowałbym się poddać.
Jeden z nich spędził sporo czasu w mojej sypialni. Słyszałem jego kroki na parkiecie i ciche uderzenia zamykanych szuflad. Domyśliłem się, że szuka już nie mnie, ale tego, co posiadam. Świadomość tego nie sprawiła, żebym poczuł się chociaż odrobinę bezpieczniejszy, czując jego bliskość.
Strach wydawał się nie mieć końca; jednak wszystko ma swój kres. Usłyszałem, że znowu szepczą w dużym pokoju i zamykają drzwi od kuchni. Człowiek będący na piętrze ponownie zszedł na dół. Znowu szepty: różne. Przez chwilę cisza. Potem jeden czy dwa kroki w przedpokoju i odgłos zatrzaskującego się zamka drzwi wejściowych.
Czekałem, myśląc, że wyszedł tylko jeden z nich.
Usłyszałem zapalany silnik ich samochodu. Odjechał.
Cały czas leżałem nieruchomo, nie dowierzając, że już po wszystkim, że to nie jakiś wybieg, ale niezmącona cisza przedłużała się, więc w końcu uniosłem klapę i wygramoliłem się na dywan leżący na podłodze w sypialni, czując drgawki i mrówki w całym ciele.
Światła nadal były włączone, ale czarny kwadrat okna już zszarzał. Minęła cała noc. Świtało.
Wrzuciłem trochę rzeczy do jednej z walizek i wyjechałem z domu dziesięć minut później.
Na zamku Yale w drzwiach wejściowych nie było widać żadnych śladów włamania, więc doszedłem do wniosku, że pewnie go otworzyli kartą kredytową, tak jak ja to kiedyś zrobiłem, kiedy zatrzasnąłem drzwi, a klucze zostały w środku. Mój samochód czekał nietknięty w miejscu, gdzie go zostawiłem, a na wpół opróżniony kieliszek Scotcha ciągle stał na stole w dużym pokoju.
Czując się wyraźnie rozstrojony, umyłem się, ogoliłem i zjadłem śniadanie w hotelu Checquers, a potem udałem się na policję.
– Znowu u nas? – spytali.
Słuchali, robili notatki, zadawali pytania.
– Czy wie pan, kim oni są?
Читать дальше