Otworzyłem usta i zaraz je zamknąłem, ale kiedy minął drobny szok, powoli i niezdecydowanie pokręciłem głową.
– Nie wiem. Byli brutalni… ale w pewnym momencie, kiedy ten większy wyjął broń z furgonetki i wycelował we mnie, wyraźnie się zawahał. Gdyby uczestniczył już w morderstwie Zaraca… czy nie zabiłby mnie od razu?
Gerard zastanawiał się chwilę.
– Trudno powiedzieć. Zarac umarł z dala od Chińczyka z daniami na wynos. Wahanie mógł spowodować znacznie bardziej publiczny charakter podwórka. Jednak ludzie, którzy na złodziejską wyprawę zabierają broń, musieli choćby przez chwilę myśleć o zabiciu, nie zapominaj o tym.
Nie zapomnę, pomyślałem.
– Dlaczego zostałeś detektywem? – spytałem z ciekawością.
– Nie mów „detektywem”. Tina tego nie lubi.
– A więc konsultantem dochodzeniowym.
– Zostałem porwany z college’u w czasach, gdy praca detektywa mojemu niedojrzałemu umysłowi jawiła się w całym swym splendorze. – Znowu lekko krzywy autodrwiący uśmieszek. – Kończyłem kurs księgowości i chodziłem do szkoły biznesu, ale nie marzyłem o tym, by te nauki stosować w życiu. Prawdę mówiąc, te perspektywy raczej mnie odstraszały. Pewnego dnia wspomniałem w rozmowie z jednym z moich wujów, że chętnie poszedłbym pracować w policji, tylko że wywołałoby to masowe ataki serca w rodzinie. Był przy tym jego przyjaciel, który zapytał, dlaczego nie wstąpię do policji gospodarczej… oczywiście nawet nie wiedziałem, o czym on mówi, ale skierował mnie do agencji i chyba coś im szepnął. Zaproponowali mi próbną pracę przez rok i zaczęli mnie uczyć, jak się prowadzi poszukiwania… To była inna agencja, nie Deglet’s. Ale Deglet’s nas przejął, a ja byłem już częścią umeblowania i wyposażenia.
– Żałowałeś kiedyś?
Odparł zamyślony: – Bardzo modne jest tłumaczenie wszelkich przestępstw wpływem środowiska i wychowania, stałe obarczanie winą kogoś innego, nigdy danego winowajcy. Że niby nikt się nie rodzi zły i tak dalej. Gdyby nie nędzne mieszkanie, brutalny ojciec, bezrobocie, kapitalizm i tak dalej, i tak dalej… Pewnie słyszałeś to wielokrotnie. I spotykasz złoczyńcę z dobrego domu, który ma normalnych rodziców, pracę i nie może się powstrzymać od sięgnięcia do kasy. Widziałem bardzo, bardzo wielu takich. To właśnie ich śledzę. Czasami można wskazać na szczególny zbieg okoliczności, który sprzyjał ich złodziejstwu, szpiegostwu czy zdradzie zaufania, ale przekonuję się, że tak wielu z nich po prostu czuje potrzebę bycia nieuczciwym. Często nie z czystej konieczności, tylko dlatego, że to ich ekscytuje. I bez względu na to, jak na nich patrzysz, czy jak na biedne ofiary społeczeństwa, czy grabieżczych najeźdźców, niszczą wszystkich na swojej drodze. – Zmienił pozycję na poduszkach. Byłem wychowany w szacunku dla tego najbardziej staroświeckiego pojęcia, jakim jest fair play. Nawet obecny znużony świat potrafi przyznać, że wojna nie jest tak całkiem sprawiedliwa… a ja próbuję przywrócić fair play. Osiągam zwycięstwa w skromnym zakresie, a co minutę rodzi się następny oszust komputerowy… O co ty mnie pytałeś?
– Już mi odpowiedziałeś.
Przesunął koniuszkiem języka po wargach, jakby czuł, że są wysuszone. – Możesz mi podać wodę?
Podałem mu szklankę i odstawiłem ją na miejsce, gdy skończył pić.
Bądź wdzięczny za wszelkie łajdactwo, pomyślałem. Zależy od niego praca milionów, w tym i Gerarda. Policjanci, prawnicy, inspektorzy podatkowi, strażnicy więzienni, urzędnicy sądowi, ochroniarze, ślusarze, producenci alarmów antywłamaniowych… Co by z sobą poczęli jak świat długi i szeroki, gdyby nie różne twarze Kaina.
– Gerard…
– Słucham?
– Od czego się zaczynają i na czym się kończą moje obowiązki konsultanta?
– O co ci chodzi?
– No… w „Silver Moondance” nie było całej cysterny szkockiej. Szkocka whisky Rannoch nadal musi gdzieś być… może udaje Laphroaig, ale raczej paraduje jako Bell’s.
Gerard dostrzegł uśmieszek w kącikach moich ust i znowu zachichotał boleśnie.
– Myślisz, że mógłbyś ją znaleźć, gdybyś pił w każdym lokalu stąd do John o’Groats?
– Tylko w hrabstwach Berk i Oksford i nie dalej jak Watford. Na początek, powiedzmy, pięćdziesiąt tysięcy miejsc… Trochę kluczenia chwiejnym krokiem…
– Uspokój się. Śmiech sprawia mi ból.
– No i ta wizja marskości wątroby.
– Skoro ci zależy.
– To był tylko żart.
– Wiem. Ale… tak byłoby najlepiej.
– No cóż, mogę pić szkocką przy każdej okazji, jeśli nawet nie w każdym barze. Ale tak jej raczej nie znajdę.
– Nigdy nie wiadomo. Jakiś obskurny pub na bocznych uliczkach Reading…
Pokręciłem głową. – Raczej coś w stylu „Silver Moondance”, pełno dymu, hałasu, tańców i olbrzymi przerób.
Gerard zamyślił się. – Zależy, ile Kenneth Charter jest gotów wydać. Jak mówisz, to bardzo mało prawdopodobna droga… ale powiem mu o tym. Czasami takie kroki się opłacają, widziałem już sytuacje, w których sprawdzały się ewentualności przy szansie jeden do pięćdziesięciu tysięcy.
Nie spodziewałem się, że potraktuje mnie poważnie, toteż moja następna kwestia wydawała się teraz całkiem nieistotna. Mimo wszystko powiedziałem to, co zamierzałem powiedzieć:
– Namówiłem sierżanta Ridgera, żeby zwrócił mi jedną z butelek wina zarekwirowanych w „Silver Moondance”. Etykieta może okazać się pouczająca. Wiem, że na pozór nie ma to związku z cysternami Kennetha Chartera, ale… jeśli dowiemy się czegoś więcej o winie, może to nas zaprowadzić z powrotem do szkockiej.
Popatrzył na odbitkę leżącą na kołdrze.
– Chcesz powiedzieć, do Paula Younga?
– No, chyba tak.
– Informacja o etykietkach na Winie zdecydowanie wchodzi w zakres konsultacji. Zbytnie zbliżanie się do Paula Younga na pewno nie.
Henri Tavel swoją soczystą francuszczyną prosił, żebym przekazał najlepsze pozdrowienia mojej drogiej matce. Obiecałem, że to zrobię.
Oświadczył, że jest zachwycony, słysząc mój głos po tak wielu miesiącach, i po raz kolejny wyrażał niezmierny żal z powodu śmierci mojej tak kochanej Emmy.
Podziękowałem mu.
Powiedział, że cieszyłbym się ze zbiorów – obfity plon niewielkich wspaniałych winogron, bardzo pachnących; wszyscy w Bordeaux porównują to z rokiem 1970.
Pogratulowałem mu.
Spytał, czy znalazłbym czas na złożenie wizyty. Cała jego rodzina i moi liczni przyjaciele powitaliby mnie z radością, powiedział.
Wyraziłem ubolewanie, że w chwili obecnej nie pozwalają mi na to zajęcia w sklepie.
Zrozumiał. C’est la vie. Ma nadzieję, że będzie mógł mi pomóc, bo widocznie dzwonię w jakiejś sprawie.
Wdzięczny za tę zachętę opowiedziałem mu o zamienionym winie i o istnieniu rozmaitych etykietek.
– Niestety – odparł. – Na nieszczęście, zdarza się to bardzo często. Bardzo niepokojący problem.
– Jeśli opiszę ci jedną etykietkę, będziesz mógł mi powiedzieć, czy jest oryginalna? – spytałem.
– Naturalnie. Jutro to masz, kochany Tony.
Dzwoniłem z kantorka za sklepem, przede mną stała butelka St Estèphe.
– Na etykietce jest zamek z okolic St Estèphe, miejscowości, którą znasz tak dobrze.
– Dom moich dziadków. Tam mogę zapytać każdego.
– No więc ta etykietka jest rzekomo z Château Caillot. – Przeliterowałem mu nazwę. – Coś ci to mówi?
– Nic. Nie zapominaj, że w tej części Haut Médoc musi być około dwustu niewielkich châteaux. Nie znam wszystkich, ale się dowiem.
Читать дальше