– Czy mogę to zatrzymać?
Potwierdził szybkim skinieniem głowy. – Na razie tak. Powiedziałem, że okazał pan pomoc, a teraz dla pana to może być pomocne. Otrzymałem zgodę głównego inspektora, który prowadzi dochodzenie w sprawie morderstwa w „Silver Moondance”. – Wyjął z kieszeni kartkę papieru, którą następnie mi podsunął. – Proszę tu podpisać. W ten sposób będzie to oficjalne.
Podpisałem i oddałem mu papier.
– Ja też mam coś dla pana. – Przyniosłem mu oryginał złodziejskiego spisu.
Zdawało się, że jego ciało wyraźnie się nadyma, kiedy dotarło do niego, co mianowicie dostał. Oczy mu nagle zaświeciły.
– Gdzie pan to znalazł?
Powiedziałem mu o porządkach, które robił Brian.
– To ogromnie ważne – oznajmił z satysfakcją. Przyznałem mu rację.
– Zwłaszcza gdyby się okazało, że to pismo Paula Younga – podsunąłem.
Zaczął wpatrywać się we mnie jeszcze intensywniej, o ile to w ogóle było możliwe.
– Pamięta pan, jak niezdarnie trzymał pióro, kiedy zapisywał swoje nazwisko i adres? Pisał takimi urywanymi ruchami z góry na dół. Wydaje mi się, że ten spis wygląda podobnie… choć oczywiście tylko rzuciłem okiem na jego nazwisko i adres.
Sierżant Ridger, który przyglądał mi się długo i starannie, popatrzył teraz na listę złodziei i dokonywał w myślach porównań. Powiedział niemal bez tchu:
– Chyba ma pan rację. Myślę, że to ta sama ręka. Główny inspektor będzie bardzo zadowolony.
– A poza tym nic? – spytałem. – Nie możecie go znaleźć? Wahał się krótko. – Niewątpliwie, występują pewne trudności – oświadczył.
To znaczy, że nie mają żadnych śladów, uznałem.
– A jego samochód? – spytałem.
– Jaki samochód?
– No… przecież nie przyszedł wtedy do „Silver Moondance” piechotą, prawda? To dość oddalone miejsce. Ale kiedy wyszliśmy z pudłami napojów, na parkingu nie stał żaden inny samochód. Więc… musiał chyba zaparkować od tyłu, koło aut personelu. Przy tym wejściu do hallu, gdzie był gabinet Larry’ego Trenta i piwnica win. A to oznacza, że Paul Young musiał już kiedyś być w „Silver Moondance”… bo w przeciwnym razie zaparkowałby od frontu. Rozumie pan, o co mi chodzi. Sierżant Ridger przyglądał mi się długo i badawczo.
– Skąd pan wie, że personel parkował na zapleczu?
– Widziałem samochody przez okno hallu, kiedy poszedłem po butelki wina. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że muszą to być auta personelu… barmana, zastępcy zastępcy, kelnerek, personelu kuchennego i tak dalej. Oni wszyscy jakoś musieli się dostać do pracy, a na parkingu od frontu było pusto.
Pokiwał głową, przypominając sobie tamten dzień.
– Paul Young został tam jeszcze po naszym wyjściu – mówiłem. – Więc może pomocnik albo kelnerka… czy ktoś inny pamięta, jakim samochodem odjechał. Choć to pewnie słaba poszlaka.
Ridger starannie wkładał złożoną listę do notesu, a potem zapisał jedno czy dwa zdania na nowej stronie. – Oczywiście nie prowadzę tego śledztwa – odezwał się w końcu – i spodziewam się, że ten kierunek dochodzenia został już dokładnie przebadany, ale… dowiem się.
Nie pytałem już, czy poinformuje mnie o wynikach, a on nie zrobił na ten temat najmniejszej nawet aluzji. Jednak wychodząc, nie sprawiał wrażenia, że już się więcej nie zobaczymy. Byłby zainteresowany tym, co może mi przyjść do głowy w związku z butelką wina, którą mi przyniósł, oświadczył. Jeśli dojdę do jakichś nowych wniosków, to niewątpliwie zechcę je przekazać.
– Naturalnie – potwierdziłem.
Skinął głową, zamknął notes, schował go do kieszeni i oddalił się przepisowo, a ja zaniosłem butelkę St Estephe do kantorka. Schowałem ją jednak do torby, tej samej, w której Ridger ją przyniósł, żeby nie stała na widoku.
Usiadłem przy biurku, pogrążając się jeszcze głębiej w rodzaj letargu. Czekała jeszcze duża lista zamówień, trzeba ją przygotować do późniejszego rozwiezienia furgonetką, ale nie miałem ochoty się do tego zabierać. Wszystkie dostawy będą opóźnione o jeden dzień. Lampki i szampan na uroczystość osiągnięcia pełnoletności w czwartek… może w czwartek nie będę się czuł tak doszczętnie wyczerpany i kompletnie obolały.
W sklepie rozległy się kobiece głosy. Wstałem powoli i wyszedłem, próbując przywołać uśmiech na usta. Kiedy zobaczyłem, kto jest w sklepie, uśmiech pojawił się bez trudu.
Stała tam Flora, niewysoka, pulchna i zatroskana, tymi swoimi dobrymi oczami wpatrywała się w moją twarz. Obok niej wysoka i wytworna kobieta, którą widziałem przelotnie u boku Gerarda w dniu wypadku z furgonem. Jego żona Tina.
– Tony, skarbie – wykrzyknęła Flora, idąc mi na spotkanie. – Jesteś pewien, że powinieneś tu być? Nie wyglądasz dobrze, mój drogi. Naprawdę powinni cię zatrzymać w szpitalu, to niedobrze, że cię wypuścili.
Pocałowałem ją w policzek. – Nie zgodziłbym się zostać. – Spojrzałem na panią McGregor: – Jak się czuje Gerard?
– O Boże! – wykrzyknęła Flora. – Powinnam was przedstawić… Tino, to jest Tony Beach…
Tina McGregor uśmiechnęła się, co było szlachetne z jej strony, zważywszy, że kłopoty jej męża powstały z mojej winy. W odpowiedzi na moje pytanie wyjaśniła, że Gerardowi rano usunięto kulki, ale zostanie w szpitalu jeszcze jedną noc, żeby dojść do siebie.
– Chciałby się z panem zobaczyć. Dziś wieczorem, jeśli pan może.
– Pójdę do niego.
– Tony, skarbie – wtrąciła Flora – tak bardzo chciałam cię poprosić, ale teraz widzę, jak strasznie jesteś blady, i chyba nie… To na pewno byłoby zbyt wiele.
– Co byłoby zbyt wiele? – spytałem.
– Byłeś tak strasznie uprzejmy, robiąc ze mną obchód stajni, a Jack nadal jest w szpitalu, ciągle nie chcą go wypuścić do domu i on z każdym dniem coraz bardziej się złości…
– Chcesz, żebym po wizycie u Gerarda poszedł do szpitala do Jacka? – domyśliłem się.
– Ależ nie! – wykrzyknęła zaskoczona. – Choć oczywiście bardzo by się ucieszył. Nie… zastanawiałam się tylko… ale to głupio z mojej strony… naprawdę… czy nie pojechałbyś ze mną na wyścigi? – Ostatnie słowa wypowiedziała bardzo szybko i zdawała się trochę zażenowana swoim zachowaniem.
– Na wyścigi…
– Tak. Wiem, że to wygórowane żądanie… ale jutro… biega jeden nasz koń, którego właściciel jest bardzo nieprzyjemny. Jack nalega, żebym koniecznie pojechała, a prawdę mówiąc, przy tym właścicielu czuję się taka zmieszana i głupia. Wiem, że to idiotyczne, ale tak dobrze sobie poradziłeś z tym strasznym Howardem, więc pomyślałam, że może dzień na wyścigach sprawiłby ci przyjemność i że cię poproszę… tyle że to było przed telefonem Tiny, która mi powiedziała o wczorajszym wieczorze… teraz zresztą widzę, że dla ciebie to wcale nie byłaby przyjemność.
Dzień na wyścigach… a dlaczego nie? Może dobrze mi zrobi jeden dzień wolnego. A na pewno nie zaszkodzi.
– Gdzie? – zapytałem.
– Martineau.
Martineau Park, na północny wschód od Oksfordu, duży, popularny i niezbyt odległy tor. Jeśli w ogóle kiedykolwiek jeździłem na wyścigi, to albo do Martineau Park, albo do Newbury, bo do każdego z tych miejsc mogłem dojechać w czterdzieści minut i przy uprzejmej zgodzie pani Palissey połączyć to z godzinami otwarcia sklepu.
– Dobrze, pojadę.
– Ale Tony, skarbie… jesteś tego pewien?
– Absolutnie. Chętnie to zrobię.
Widać było, że Flora poczuła wyraźną ulgę. Powiedziała, że następnego dnia przyjedzie po mnie o pierwszej i na pewno odwiezie mnie z powrotem na szóstą. Koń startuje w najważniejszej gonitwie dnia o trzeciej trzydzieści, a właściciel zawsze potem chce rozmawiać godzinami, analizując każdy krok i jego konsekwencje.
Читать дальше