– W dawnych dobrych czasach – powiedziała mi później Flora – można było do loży przynosić własne jedzenie i napoje, ale teraz jest to niemożliwe, a niektóre rzeczy są niewiarygodnie drogie, co Orkneya tak denerwuje, że zamawia absolutne minimum. Naprawdę nie jest aż tak skąpy, jak się wydaje, ma po prostu taki sposób bycia… kiedyś nam powiedział, że za alkohole płaci się w loży takie ceny jak w barze, cokolwiek to znaczy, i że to go strasznie złości.
– Tyle się płaci? Jesteś pewna?
– Skarbie, czy to bardzo źle?
– Sądząc po cenach w barach na wyścigach, oznacza to ponad sto pięćdziesiąt procent zysku na butelce szkockiej.
Flora policzyła w myślach. – Więc w loży Orkney musi zapłacić za butelkę ponad dwukrotnie więcej niż u ciebie w sklepie?
– Owszem, dużo więcej niż dwukrotnie.
– No cóż, nie miałam pojęcia, że trunki w loży kosztują aż tyle.
– Za funta można więc ledwie zwilżyć szkło.
– Żartujesz ze mnie.
– Niezupełnie.
– To nic dziwnego, że Orkneya złości tak wysoka cena, zwłaszcza że kiedyś mógł przynosić swój alkohol.
– Mhm – potwierdziłem w zadumie. – Dzierżawcy lokali mają duże zyski, oczywiście, ale żeby tutaj butelkę liczyć na miarki…
– Na miarki?
– Trzydzieści trzy miarki na butelkę. Taka jest pojedyncza miara alkoholu we wszystkich barach, nie tylko na wyścigach. Dwa centylitry. Jeden duży łyk albo dwa małe.
Flora nie mogła w to uwierzyć. – No tak, ja nieczęsto kupuję drinki w barze. Zwykle robi to Jack.
Z tej perspektywy Orkney Swayle wydawał się niesłychanie rozrzutny, hojność dobrze ukryta za oschłością manier. W ciągu popołudnia zorientowałem się, że nie starał się świadomie być niegrzeczny, płynęło to raczej z bezmyślnego zwyczaju, tego typu zachowanie można wynieść z domu rodzinnego, w którym panowała daleko posunięta rezerwa. Zdawało się, że Orkney nie zdaje sobie sprawy z tego, jak oddziaływuje na otoczenie i byłby pewnie zaskoczony wiadomością, że przyprawia Florę o drgawki.
Obniżał poziom dżinu w butelce, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Zna się pan na koniach? – spytał.
Już zaczynałem mówić „nie bardzo”, ale Flora nie życzyła sobie tego rodzaju skromnych zaprzeczeń z mojej strony, chciała zrobić na Orkneyu wrażenie.
– Oczywiście, że się zna. Jego matka prowadzi polowania, ojciec był pułkownikiem i wspaniałym jeźdźcem amatorem, dziadek też był pułkownikiem i prawie wygrał Wielką Narodową.
W oczach Orkneya pojawił się na moment leciutki błysk; pomyślałem z zaskoczeniem, że może jednak w głębi duszy nie jest tak zupełnie pozbawiony poczucia humoru.
– Nieźle, Floro, to nienaganne referencje.
Zamilkła, niepewna, czy Orkney z niej kpi, nos jej się zaczerwienił i z nieszczęśliwą miną wpatrywała się w kieliszek.
– Breezy Palm – zaczął Orkney, zupełnie na nią nie zważając – jest potomkiem Desert Palm po Breezy City i Draughty Coty, który był przyrodnim bratem Goldenburgha. A jego potomek wygrał oczywiście Arc de Triomphe.
Zamilkł, jakby oczekiwał komentarzy, więc rzuciłem: Jakże interesujący rodowód”, co zdawało się obejmować większość ewentualności, również moją całkowitą nieznajomość wszystkich wymienionych koni.
Skinął głową zamyślony. – Oczywiście amerykańska krew. Draughty City to potomek Chicago Lake z matki od Michigana. Dobre, mocne i wytrzymałe konie. Naturalnie nigdy nie widziałem Draughty City, ale rozmawiałem z ludźmi, którzy widzieli go na torze. Trudno o lepszą mieszankę niż amerykańska i brytyjska krew. Zawsze to mówię.
– Na pewno ma pan rację – powiedziałem.
Orkney jeszcze przez dłuższy czas perorował na temat przodków Breezy Palm, ja wtrącałem od czasu do czasu odpowiednie komentarze, a Flora, którą widziałem jedynie kątem oka, powoli zaczynała się rozluźniać.
Jednak dokonane przez nią postępy wzięły w łeb w jednej chwili, bo właśnie wróciła z toalety dama, która nie była żoną Orkneya. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli przy Orkneyu Flora czuje się niezdarna, to przy tej pani uczucie to potęguje się w dwójnasób.
Kobieta była mniej więcej o dziesięć centymetrów wyższa od Flory, o tyleż szczuplejsza i jakieś sześć lat młodsza. Miała też uderzająco duże szare oczy, długą smukłą szyję i świetlisty makijaż; ubrana była niemal tak samo jak Flora, ale znacznie bardziej szykownie: kostium, dobre buty, filcowy kapelusz założony pod bardzo twarzowym kątem. Elegancka, dojrzała, wyrafinowana uwodzicielka.
Wyglądem nie mogły konkurować. Przy niej Flora wydawała się przysadzista i zdawała sobie z tego sprawę. Objąłem ją i przytuliłem; przez jedną przerażającą sekundę miałem wrażenie, że to wywoła łzy.
– Flora, oczywiście znacie się z Isabellą – odezwał się Orkney. – Isabello, moja droga, to jest eskorta Flory… ee… jak pan się właściwie nazywa?
Powiedziałem mu. Powtórzył to Isabelli. Isabellą i ja wymieniliśmy uśmiechy powitalne średniej serdeczności, a Orkney powrócił do tematu amerykańskich przodków.
Gonitwy zaczynały się i kończyły: pierwsza, druga, trzecia. Za każdym razem wszyscy schodzili na dół obejrzeć konie na paradnym padoku, potem wracali do loży obejrzeć gonitwę. Orkney grał ostro, korzystając z bukmacherów przy torze. Isabellą wymachiwała garściami zakładów w systemie Tote. Flora stwierdziła, że nie będzie sobie zawracała głowy obstawianiem, woli się upewnić, czy z Breezy Palm wszystko w porządku.
Poszedłem z nią. Koniuszy (nie wazeliniarz Howard, ale dynamiczny facet o przenikliwych, niespokojnych oczach) powiedział tajemniczo, że koń jest w takiej formie, w jakiej zwykł być, i że pani Hawthorn nie powinna się niepokoić, bo wszystko jest w porządku.
Pani Hawthorn nie posłuchała naturalnie tej dobrej rady i nie przestawała się martwić.
– Skarbie, dlaczego nie powiedziałeś Orkneyowi, co się naprawdę stało z twoją ręką? – spytała.
– Nie jestem z tego szczególnie dumny – wyjaśniłem prozaicznie. – Nie chcę o tym mówić. Tak jak Orkney o sobie.
Flora, wieczna gaduła, głęboko westchnęła. – Bardzo to dziwne, skarbie. Nie ma się przecież czego wstydzić.
Wjechaliśmy windą i wróciliśmy do loży; Flora pożądliwie spoglądała na ciągle nierozpakowane jedzenie i zapytała, czy jadłem lunch.
– Nie – odpowiedziałem – a ty?
– Powinnam była pamiętać, ale zapomniałam – westchnęła. I opowiedziała mi o nienawistnym stosunku Orkneya do wyścigowych restauracji.
Orkney nie zaprosił żadnych innych gości. Oczekiwał, że obydwoje z Florą na każdą kolejną gonitwę wrócimy do loży, ale nie powiedział tego. Mówiąc najdelikatniej, dość trudny gospodarz.
Kiedy czekaliśmy na balkonie widokowym na rozpoczęcie trzeciej gonitwy, a konie dopiero zmierzały na punkt startu, zapytał Florę, czy Jack znalazł dzierżawcę na jego klacz. Zapomniał sam o to zapytać, kiedy dzwonił do szpitala.
– Na pewno zrobi to, jak tylko wróci do domu – rzekła pojednawczo Flora. A potem zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem: – Orkney jest właścicielem jednego z koni dzierżawionych przez Larry’ego Trenta.
– Moja niezła klaczka po Fringe’u. Trzylatka z dobrze sklepioną klatką, co oczywiście wzięła po matce.
– Musiałem ją widzieć w stajni Jacka – próbowałem sobie przypomnieć. Dokładnie mówiąc, cztery wieczory pod rząd.
– Naprawdę? – Orkney wykazał zainteresowanie. – Ciemna kasztanka, biała gwiazdka, łagodny wzrok.
– Pamiętam. Dobre kości. Ładne proste pęciny. Ma wyraźne zagojone blizny na karku. Wyglądało na drut kolczasty.
Читать дальше