Flora, Isabella i ja staliśmy obok Orkneya, patrząc na spoconego, niespokojnego dwulatka; robiliśmy pocieszające, optymistyczne uwagi, ale żadna z nich najwyraźniej nie znajdowała uznania.
– Biegł bardzo dobrze w silnej stawce – powiedziałem.
– Nieodpowiednia gonitwa dla niego – stwierdził opryskliwie Orkney. – Nie mam pojęcia, dlaczego Jack uparcie wystawia go w tej klasie. Całkiem oczywiste, że byli za dobrzy dla niego.
– O włos – wtrąciła rozsądnie Isabella.
– Dobra kobieto, nie masz o tym pojęcia.
Isabella jedynie się uśmiechnęła, okazując zupełnie niezwykły hart ducha.
Uderzyło mnie to, że Orkney w najmniejszym stopniu jej nie onieśmielał. Traktował ją niegrzecznie, ignorowała to, ani zażenowana, ani dotknięta. W jakiś subtelny sposób w tym związku musiała być jego równoprawnym partnerem… i obydwoje o tym wiedzieli.
Flora rzekła mężnie: – Myślę, że twój koń pobiegł znakomicie.
Wynagrodziło ją litościwe spojrzenie z wyżyn.
– Walczył do końca – wtrąciłem z podziwem. – Zdecydowanie się nie poddaje.
– Czwarty – rzucił karcąco Orkney, jakby zajęcie tego miejsca świadczyło o braku charakteru. Zastanawiałem się, czy w ogóle obchodzi go to, jak małostkowe i pozbawione wdzięku jest jego zachowanie.
Dano sygnał odprowadzenia koni, Orkney wykonał jakieś niecierpliwe gesty, które wszyscy uznali za dość specyficzne zaproszenie z powrotem do loży. Tam nareszcie zajął się odwinięciem dawno nam należnych kanapek; robił to jednak nieporadnie, w końcu przesunął talerze w stronę Isabelli, żeby ona to zrobiła. On sam nalał drinki, równie hojnie jak poprzednio, i wskazał ręką, że jeśli chcemy, możemy zasiąść przy jednym ze stolików. Wszyscy usiedliśmy i zabraliśmy się do jedzenia, uprzejmie skrywając głód.
Jako powyścigowe świętowanie ta scena mogła iść w zawody ze stypą, ale stopniowo dąsy Orkneya znikały, zaczął nawet wygłaszać komentarze świadczące o tym, że doskonale zrozumiał to, co oglądał, nawet jeśli nie przyniosło mu to radości.
– Stracił ruchliwość – stwierdził. – W lipcu, kiedy wygrał, miał lepszy krok. Znacznie bardziej płynny. To jedyny problem z dwulatkami. Człowiek myśli, że ma światowego mistrza, a on nagle zaczyna nierówno się rozwijać.
– W przyszłym roku może być lepszy – zasugerowałem. – Nie zatrzyma go pan? Może być tego wart.
Orkney przecząco pokręcił głową. – W przyszłym tygodniu idzie na aukcję. Chciałem, żeby dzisiaj wygrał, to by wywindowało cenę. Jack o tym wiedział. – W głosie wyraźnie brzmiała uraza. – Larry Trent wziąłby go w dzierżawę. Myślał podobnie jak pan, że jak skończy rosnąć, to się poprawi, aleja nie zamierzam ryzykować. Sprzedawać i kupować roczniaki, to moje preferencje. Co roku puszczać inne konie… to znacznie ciekawsze.
– Nie zdąży się pan do nich przyzwyczaić – zauważyłem delikatnie.
– To prawda – przyznał. – Jak człowiek się robi sentymentalny, zaczyna wyrzucać pieniądze.
Przypomniałem sobie uczucia, jakimi ojciec darzył swoich końskich partnerów od stipli; przez lata traktował je przyjaźnie, interpretując każdy skurcz i ruch, a już szczególnie uwielbiał tego konia, który go zabił. Wyrzucone pieniądze, niewątpliwie, ale za to niekończące się przyjemności, których Orkney nigdy nie zazna.
– Ten głupi dżokej za późno go wypuścił – stwierdził Orkney, ale bez niepotrzebnej zajadłości. – Breezy Palm do końca zyskiwał. Widzieliście sami. Gdyby wcześniej się do niego zabrał…
– Trudno powiedzieć… – przeciągałem zgłoski.
– Powiedziałem mu, żeby nie ocknął się za późno. Mówiłem.
– Powiedziałeś mu, żeby nie bił konia – wtrąciła spokojnie Isabella. – Nie mogłeś się spodziewać, że zrobi obie rzeczy naraz.
Jednak Orkney mógł się tego spodziewać. Podczas jedzenia kanapek, sera i truskawkowych ciasteczek nie przestawał rozbierać i analizować całej gonitwy, krok po kroku, na ogół z dezaprobatą. Zgodził się z moim twierdzeniem, że koń przejawił wspaniałego ducha rywalizacji. Nie zgodził się natomiast z obroną dżokeja przez Florę. Zaczynałem być poważnie znużony tym całym przedstawieniem i zastanawiałem się, jak szybko będziemy mogli wyjść.
W progu ponownie pojawiła się kelnerka z pytaniem, czy jeszcze czegoś potrzeba, a Orkney orzekł: tak, jeszcze jedną butelkę dżinu.
– Ale ma to być Seagram’s – podkreślił. Kelnerka skinęła głową i oddaliła się, a on zwrócił się do mnie: – Zamawiam Seagram’s, bo muszą go specjalnie sprowadzać. Jeśli się nie sprecyzuje, to podają swoją markę dżinu. Biorą nieprzyzwoite ceny… ale nie zamierzam im ułatwiać życia.
Zauważyłem, że twarze Flory i Isabelli wyrażały dokładnie taką samą zbolałą rezygnację. Orkney tymczasem wsiadł na swojego konika i przez następnych dziesięć minut uskarżał się na usługi gastronomiczne na torze. Pojawienie się pełnej butelki bynajmniej mu nie przerwało, ale w końcu chyba przypomniał sobie, czym ja się zajmuję, i podzielił się z nami najwyraźniej świeżo wymyśloną ideą.
– Miejscowi, tacy jak pan, powinni dostarczać tu alkohole, nie te wielkie konglomeraty. Gdyby wystarczająco dużo osób skarżyło się w dyrekcji toru, to nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy wrócić do dawnych metod. A pan?
– Warto by spróbować – powiedziałem bez zbytniego zaangażowania.
– Powinien pan zaproponować swoje usługi jako alternatywę – nalegał. – Trochę postraszyć tych cholernych monopolistów.
– Należałoby o tym pomyśleć – wymamrotałem, nie mając najmniejszego zamiaru tego robić, a on wygłosił mi niemożliwie długi wykład na temat tego, co ja osobiście powinienem zrobić dla najemców lóż w Martineau Park, nie mówiąc już o innych torach, gdzie ta sama firma zapewnia dostawy i obsługę kulinarną, i jak powinienem postąpić wobec innych firm, które podzieliły między siebie wszystkie tory wyścigowe w kraju.
– Orkney… – zaczęła nieśmiało Flora, kiedy umilkła jego tyrada. – Wydaje mi się, że na kilku torach już zrezygnowano z usług wielkich konglomeratów i zawarto umowy z lokalnymi dostawcami, więc może… nigdy nie wiadomo.
Orkney popatrzył na nią ze zdumieniem, wywołanym nie tyle treścią jej wypowiedzi, co faktem, że ona w ogóle o tym wie.
– Floro, jesteś tego pewna?
– Owszem… jestem.
– No widzi pan – zwrócił się do mnie. – Na co pan czeka?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dostarczać trunki – powiedziałem. – Ale co zjedzeniem? Musi pan przyznać, że to jedzenie jest dobre. W tym oni są najlepsi.
– Jedzenie… tak, ich jedzenie jest dobre – przyznał niechętnie.
Zjedliśmy wszystko co do okruszka, a mógłbym zjeść jeszcze dużo więcej. Orkney powrócił do tematu Breezy Palm i po dwóch kolejnych drinkach wyczerpał nawet cierpliwość umęczonej Isabelli.
– Orkney, jeśli chcesz, żebym cię odwiozła do domu, to już musimy iść. Może nie zauważyłeś, że ostatnia gonitwa skończyła się przed dziesięcioma minutami.
– Naprawdę? – Spojrzał na zegarek i nagle jakby się obudził. Wstał i pozbierał swoje papiery. – No i dobrze. Floro, zadzwonię do Jacka… No a… – Usiłował przypomnieć sobie moje nazwisko, bo już wszyscy wstaliśmy z miejsc. – Pana miło mi było poznać… hm… Tony. – Dwukrotnie kiwnął głową, zamiast podać mi rękę. – Ilekroć będzie pan tu z Florą, chętnie pana zobaczę.
– Dziękuję, Orkney – powiedziałem.
Isabella pochyliła się, żeby pocałować powietrze centymetr od policzka Flory, popatrzyła niepewnie na mój temblak i podobnie jak Orkney upewniła się, że nie da się uścisnąć mi dłoni, więc nie przejmowała się specjalnie pożegnaniami.
Читать дальше