Ze stałych uczestników spotkań towarzyskich byli: książę Halicki, oszałamiająco przystojny w biało-złotym polskim kontuszu, znany Corneliusowi jeszcze z Niemieckiej Słobody pastor Gregorius; twórca carskiego teatru, żółty jak cytryna z powodu chorej wątroby; wiecznie uśmiechnięty, przypominający sytego kota kamerher Lichaczow; generał strzelców, książę Dołgoruki, towarzysz broni Artamona Siergiejewicza; uczony Chorwat o nazwisku nie do wymówienia (same „zch” i „tsch”) i jeszcze kilka innych osób.
Najważniejszym gościem był jednak przewielebny Taisjusz, metropolita antiochijski. Ten wielce uczony Grek, niegdyś doktor teologii z Padwy i katolicki wikary, przeszedł na prawosławie i osiągnął najwyższe godności cerkiewne. Wszyscy wiedzieli, że car darzy go wielkim szacunkiem, a w sprawach wiary jest mu posłuszny jeszcze bardziej niż przedtem obalonemu patriarsze Nikonowi.
Metropolitę w pałacu carskim Cornelius widywał często, a u Matfiejewa także nie po raz pierwszy. Tyle że u dworu Taisjusz prezentował się godnie i okazale w złotym ornacie i mitrze, gęsto zdobionej perłami i diamentami, i z biskupim pastorałem, do Artamona Siergiejewicza zaś przybył po prostu w miękkiej wełnianej riasie i nie zachowywał się ani trochę sztywno, lecz miło i przystępnie. Można z nim było wymieniać poglądy na każdy temat, rozmawiać i o polityce, i o pogańskich bogach świata starożytnego, ale metropolita ożywiał się najbardziej, gdy pogawędka schodziła na książki. Jego brązowe oczy roziskrzały się wówczas gorączkowym niemal blaskiem, ręce mimowolnie zaczynały mierzwić jedwabistą siwą brodę, a na policzki występował plamisty, starczy rumieniec.
Jednakże Cornelius miał z przewielebnym pewną rozmowę, od czasu której zaczął wątpić, czy metropolita jest w istocie taki świątobliwy i prostoduszny. Kiedyś na carskim dworze duchowny podszedł do sprawdzającego warty von Dorna, uprzejmie go pozdrowił i wdał się z kapitanem w pogawędkę – wypytywał, jakiej ten jest wiary i jak sobie radzi bez spowiedzi i komunii. Kiedy Cornelius odrzekł, że bardzo mu ich brakuje i musi się ograniczać jedynie do modlitwy, Taisjusz, rozejrzawszy się wokół, zniżył głos do szeptu. „Chrześcijanin nie może się obyć bez spowiedzi, to grzech – powiedział. – Mój synu, przyjdź się wyspowiadać do mnie. Ja, chociaż przyjąłem prawosławie, katolickiej wiary się nie wyrzekłem, jako że Pan nasz, Zbawiciel, jest jeden, nieważne, czy modlimy się do niego po łacinie, czy w języku cerkiewnosłowiańskim. Stolica Apostolska nie pozbawiła mnie święceń kapłańskich, nie ekskomunikowała, mogę nadal spowiadać i odpuszczać grzechy. Przyjdziesz?”. Pokusa, by ulżyć sobie na duszy, była wielka, ale i wątpliwości nie mniejsze. Jak to możliwe – być jednocześnie i katolikiem, i prawosławnym? Von Dorn podziękował za propozycję i obiecał przyjść. Ale nie zrobił tego, a Grek, choć widzieli się potem wiele razy, nie nalegał.
Metropolicie zawsze towarzyszył mnich, czarnobrody, milczący, o strasznej, kościstej twarzy. Chyba nie Rosjanin, też pewnie Grek lub Lewantyńczyk. Zwano go Josifem. Mówiono o nim, że jest niezwykle pobożny, nosi pod habitem żelazne łańcuchy i na wszelkie sposoby umartwia ciało – nocą, żeby uchronić się od grzesznych myśli, piłuje sobie zęby pilnikiem; jedynie dzięki takim niewysłowionym cierpieniom zwalcza pokusę. Łańcuchów Cornelius nie widział, ale zęby, niemal trójkątnego kształtu, zauważył i poczuł wielki podziw i szacunek dla mnicha. Widać było, że Josif to naprawdę człek świątobliwy.
Nowych gości przybyło dziś dwóch. Jednego, uczonego medyka i aptekarza, Adama Walsera, przyprowadził podwładny bojara z Aptekarskiego Prikazu, diak Gołosow. Herr Walser spodobał się Corneliusowi – był cichy, siwiutki, o łagodnym uśmiechu i poczciwych niebieskich oczach, które z ciekawością spoglądały na świat zza wielkich okularów w cynowej oprawie. W sieni czekała na aptekarza ochrona – dwóch krzepkich osiłków, uzbrojonych w dębowe pałki, z mikowymi latarniami na długich kijach. Z tej przezorności można było wnioskować, że Walser nie jest w Moskwie człowiekiem nowym i dobrze wie, jak ostrożnym należy być w nocy. Kto wychodził z domu po ciemku, w pojedynkę, w dodatku bez żadnego światła, w tym zbójeckim mieście nie mógł ujść daleko – albo padał ofiarą nocnych złodziejaszków, albo stróżów ulicznych, którzy widząc samotnego człowieka, nie zdołali opanować pokusy rabunku. Aptekarz, speszony nieco wspaniałością przestronnego salonu, poprosił grzecznie, by pozwolono mu obejrzeć bibliotekę gospodarza, i długo nie wystawiał stamtąd nosa.
Za to drugi z nowych gości, diak Poselskiego Prikazu, Afanasij Lebiediew, który właśnie powrócił z Europy, od razu przykuł uwagę wszystkich – zaczął opowiadać najświeższe nowiny o francuskim królu Ludwiku i jego metresach. Cały oświecony świat, jak się okazało, rozprawiał obecnie o ekscytującej sprawie: otóż pozycja pięknej markizy Montespan wyraźnie się zachwiała. Najpikantniejsze w całej historii było to, że serce najjaśniejszego pana odebrała jego olśniewającej faworycie bynajmniej nie jakaś młoda piękność, lecz podstarzała wychowawczyni dzieci, które markiza urodziła ze związku z Królem Słońce. Owa madame Maintenon, opowiadał diak, jest bardzo pobożna, skromna, ma czterdzieści lat i urzekła wersalskiego monarchę nie kobiecymi wdziękami, lecz zaletami swego umysłu i niezwykłą obyczajnością.
– To znaczy, że król Ludwik wyczerpał już wszystkie siły w łóżkowych bataliach i nie pragnie więcej namiętnych uniesień, lecz świętego spokoju – rzucił rozbawiony Wasilij Wasiljewicz. – Jest teraz jak kogut, który nie depcze kur, tylko pieje. Nadaje się jedynie na rosół.
Uwaga okazała się nie tylko dowcipna, lecz i wysoce dyplomatyczna – pośród gości nie było zwolenników francuskiej monarchii, więc żart został przyjęty zgodnym śmiechem. Potem mówiono jeszcze o wielu różnych sprawach, ale von Dorn cały czas gryzł się tym, jak rozbawił Saszeńkę frywolny koncept księcia. Pocieszenie stanowiła tylko jedna rzecz: Halicki, podobnie jak większość Moskowitów, zęby miał brzydkie – gdy się śmiał, widać było, że są żółte i krzywe. Pochwyciwszy spojrzenie Aleksandry Artamonowny, kapitan uśmiechnął się szeroko – niech porówna i oceni. Saszeńka odpowiedziała uśmiechem, ale von Dorn nie był pewien, czy dostrzegła, jakie jego zęby są równe i białe.
Kiedy rozległ się brzęk srebrnych półmisków, na których słudzy jęli wnosić potrawy, z biblioteki wychynął Adam Walser. Wciągnął w nozdrza zapach pieczystego, korzennych przypraw, wędzonego białego łososia i nagle zmienił się na twarzy. Zamrugał z przestrachem, a jego różowe policzki pobladły. Corneliusa zadziwiła ta metamorfoza i powiódł wzrokiem w stronę, w którą spoglądał Herr Walser. Okazało się, że patrzy na metropolitę antiochijskiego, a Grek również zatrzymał spojrzenie na cichym człowieku, najwyraźniej niezadowolony z jego widoku.
Jednakże Taisjusz zaraz odwrócił wzrok od medyka i przywołał do siebie Corneliusa. Kiedy ten zbliżył się i skłonił z szacunkiem, przewielebny szepnął:
– Kapitanie, wezwij do mnie brata Josifa.
Von Dorn wyszedł do sieni po czarnobrodego mnicha, a gdy razem wracali do komnaty, zderzyli się niemal z Herr Walserem, wciąż jeszcze pobladłym.
– Już nas opuszczacie, panie? – zdziwił się Cornelius. – Przecież uroczystość dopiero się zaczyna.
– Zapomniałem… o pewnej ważnej sprawie. I źle się czuję – słabym głosem wymamrotał aptekarz, ze strachem spoglądając na smagłego brata Josifa.
Читать дальше