– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. Ten „Don Juan dla ubogich” zaczynał go naprawdę bawić. – Rozmawiał pan z nią?
– Nie. Tyle co z kelnerką. Zamówiłem kawę, wino i tort. Ale widziałem – Irenie było nieprzyjemnie, że nas musi obsługiwać.
– A później?
– To już naprawdę było zupełnie przypadkowo – zastrzegł się Kowalski. – Byłem na konferencji w pewnym przedsiębiorstwie przy Placu Teatralnym i przechodząc zobaczyłem nowo otwartą kawiarnię „Aida”, a w niej Irenę. Wtedy wstąpiłem na kawę.
– Jak dawno to było?
– Chyba ze dwa tygodnie temu. W biurze, w moim kalendarzu, mam zapisany dokładny termin. Jeżeli pana ciekawi, będę mógł to podać z dokładnością co do godziny.
– Rozmawiał pan ze Stojanowska?
– Rozmawiałem. Powiedziała mi, że się rozwodzi z Zygmuntem, ale on uparł się i nie chce dać zgody. Miała jednak nadzieję, że to załatwi. Mówiła także, że ma bogatego narzeczonego, z którym w najbliższym czasie wyjeżdża na parę tygodni za granicę.
– Mówiła dokąd?
– Tak. Na Riwierę Francuską. Zdziwiłem się, bo przecież to bardzo drogie wczasy. Trzeba mieć sporo dewiz. Ale ona opowiadała, że jej narzeczony robi jakieś wielkie interesy na Wybrzeżu. Wspominała, że ma piękny zielony samochód. Rzeczywiście, w czasie naszej rozmowy jakiś młody człowiek zajechał takim oplem rekordem pod kawiarnię. Irena zaraz do niego pobiegła. Zapłaciłem za kawę i wyszedłem z lokalu. To było nasze ostatnie spotkanie.
– Jak wyglądał ten człowiek?
– Tak na oko, miał chyba około trzydziestki. Ale twarz dość zniszczona. Niewysoki, szczupły. Włosy ciemne, a czoło wybitnie podwyższone, dochodzące prawie do czubka głowy. Nos lekko załamany. Oczy ciemne. W ogóle facet trochę wymoczkowaty. Nie wiem, co Irena w nim widzi? Chyba te pieniądze, o których wspomniała.
– Czy Stojanowska mówiła, kiedy wyjeżdża? Precyzowała termin wyjazdu?
– Nie. Powiedziała mi jedynie, że „w najbliższym czasie”. Byłem zdziwiony tą demonstracyjną jej nieobecnością na dzisiejszym pogrzebie. Darli ze sobą koty, rozwodzili się, ale elementarna przyzwoitość nakazywała jednak wziąć udział w tej uroczystości. Bądź co bądź formalnie byli jeszcze małżeństwem. Przecież na pewno nie wyjechała za granicę!
– Tak pan sądzi? – Ciesielski nie zdradzał, że wie o wyjeździe Ireny do Austrii.
– Jestem tego pewien. Nie dalej jak wczoraj widziałem, tego jej wymoczka w barku w „Bristolu”. Siedział tam z jakąś dość przystojną dziwą. Zaś zielony opel stał zaparkowany na ulicy Karowej. Od razu poznałem zarówno jego, jak i ten wóz. Nawiasem mówiąc, samochód jest znacznie ciekawszy niż jego właściciel.
– Czy pan zauważył rejestrację wozu?
– Tak. Zastanowiło mnie, że facet jeździ szwedzkim samochodem. Ale ponieważ jest z Wybrzeża, mógł go kupić od jakiegoś Szweda, któremu właśnie zabrakło forsy na szampana czy na tamtejsze mewki. Podobno zdarzają się okazje, że można nabyć doskonały wózek za psie pieniądze. Wprawdzie przy przerejestrowywaniu trzeba zapłacić spore cło, ale to i tak się zwykle opłaca.
– Nie będziemy jednak rozmawiali o samochodach – przerwał porucznik – a o morderstwie. Stojanowski nie zginął w wypadku ulicznym, lecz pozbawiono go życia uderzeniem w tył głowy. Komuś z jakichś powodów zależało na tym, żeby tego człowieka usunąć z grona żyjących. Co pan może powiedzieć na ten temat?
– Tyle tylko, że nie ja go zabiłem.
– A kto to zrobił i dlaczego?
– Czy ja wiem? Zygmunt był człowiekiem trudnym we współpracy. Można powiedzieć, że jak rzadko kto miał wybitny talent do robienia sobie wrogów.
– Dlaczego?
– Był bardzo wymagający. Poza tym pedant. Nigdy nie szedł na najmniejsze kompromisy. Nie wyobraża pan sobie, poruczniku, ilu on ludzi wyrzucił ze spółdzielni. I to przy tym braku rąk do pracy, przy bardzo napiętych planach. Niech tam robotnik coś spartolił, zrobił sobie „bumelkę”, spóźnił się kilka razy albo został złapany w czasie pracy pod budką z piwem, od razu musiał iść za bramę. Nie raz i nie dwa tłumaczyłem Stojanowskiemu, że główny technolog w spółdzielni powinien być trochę dyplomatą i umieć w odpowiednim momencie przymykać jedno oko. Inaczej nigdy planu nie wykona. Nic nie pomagało. Zygmunt twardo odpowiadał, że on w pracy nie będzie tolerował brakorobów i bumelantów. Przecież swoją najdroższą potrafił wyrzucić z roboty, bo ją złapał, że zamiast pilnować mieszalnika właśnie spoglądała w lusterko i malowała sobie oczy. A zrobił to już wtedy, kiedy – jak to się mówi – „byli po słowie” i termin wyznaczyli. Nawet miałem nadzieję, że Irena wycofa się z tej afery. Ale ona należy do twardych zawodniczek. Kiedy trzeba, umie obrazę schować w kieszeń… Zygmunt był bardzo nie lubiany przez załogę, chociaż o dobrych pracowników umiał się wykłócić i dawał ludziom zarobić.
– A konkretnie, czy zdarzyło się coś drastycznego?
– Tak. Z majstrem Walentowskim. To było po ślubie Zygmunta. Doszło do jakiegoś błahego zatargu pomiędzy majstrem a inżynierem. Walentowski, dobry pracownik, ale o ostrym języku, nie spełnił jakiegoś polecenia Zygmunta, zasłaniając się zresztą moim zarządzeniem. W złości odszczeknął inżynierowi, żeby obaj szwagrowie między sobą rzecz uzgodnili, a dopiero później mieli pretensje do ludzi. Zygmunt natychmiast zdjął majstra z roboty i zażądał wylania go z pracy. To nie było sprawiedliwe i Walentowski odgrażał się inżynierowi.
– Tak jak i pan – zakonkludował porucznik.
– Tak samo – przyznał Kowalski – ale moje pogróżki, o tym każdy wiedział, były czekiem bez pokrycia. Co innego groźby Walentowskiego. Ludzie z Bródna i Annopola nie rzucają takich słów na wiatr. Wiem także, że rodzina Ireny również odgrażała się inżynierowi, że zadziera nosa i nie chce ich znać. Oni mogli w ten sposób po prostu pomóc Irenie w otrzymaniu upragnionego rozwodu. Niech się pan spyta dzielnicowego, jaką opinią cieszą się Urbaniakowie na Targówku.
– Zygmunt Stojanowski został zamordowany we wtorek czternastego września około godziny siódmej wieczorem. Co pan w tym dniu robił?
– Nie prowadzę pamiętnika – odpowiedział inżynier. – Radziłbym jednak przypomnieć sobie.
– Byłem w pracy jak zwykle.
– Do której?
– Chyba do prawie piątej, bo wykańczałem projekt.
– A później?
– O szóstej umówiłem się z jedną panią w kawiarni.
– Z kim i gdzie?
– W „Nowym Świecie”. Wolałbym przemilczeć nazwisko tej pani. To koleżanka z pracy. Mieliśmy zjeść kolację i iść do niej. Ale ona tylko zajrzała do kawiarni i wyjaśniła, że jakaś jej kuzynka niespodziewanie przyjechała do Warszawy. Nici wyszły z naszego spotkania, więc poszedłem do kina.
– Do którego? Każde słowo muszę z pana wyciągać.
– Do „Skarpy”. Na drugą część „Ojca Chrzestnego”.
– Sam?
– Tak, sam.
– Nie zauważył pan w kinie kogoś znajomego?
– Nie.
– A może służba, bileterzy tam pana znają.
– Nie. Prawie nigdy nie chodzę do tego kina. Wtedy, poszedłem, bo było najbliżej.
– Jednym słowem, nie ma pan alibi. Może chociaż bilet panu został?
– Wyrzuciłem po wyjściu z kina.
– Tym gorzej dla pana.
– Gdybym się spodziewał podejrzenia mnie o morderstwo, poszedłbym do kina w towarzystwie dwóch świadków i notariusza. Jeszcze raz powtarzam panu, że ja nie zabiłem Zygmunta.
– A ja jeszcze raz stwierdzam, że nigdy nie postawiłem panu takiego zarzutu. Jest pan przesłuchiwany w charakterze świadka. Skoro jednak nie ma pan żadnego alibi, pańskie położenie mocno się pogarsza.
Читать дальше