– Gdzie?
– W „Aidzie”. Taka kawiarnia na Placu Teatralnym. Ona tam ostatnio pracowała. Kiedyś poszedłem, bo chciałem pożyczyć pół kafla. Ale nie dała – stwierdził Franek z żalem – seciaka odpaliła. Ten facet siedział przy stoliku i słyszałem, jak mówił po polsku.
– Dobrze czy tak jak cudzoziemcy, którzy się nauczyli naszego języka?
– Nie, to Polak – kategorycznie stwierdził młody Urbaniak.
– Jak wyglądał?
– Niewysoki. Chyba niewiele wyższy od Ireny. Mnie to ledwie do ramienia. – Franek miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. – Szatyn, ale trochę wyłysiały. A na lewej ręce miał kotwicę.
– Nad nadgarstkiem?
– Tak. Niebieską. Widziałem dokładnie, bo siedział bez marynarki, we wdzianku z krótkim rękawem. Forsiasty facet. Kazał Irenie podać francuski koniak.
– Ile mógł mieć lat?
– Pan kapitan wie. – Franek na szelki wypadek, nie wiedząc z jaką milicyjną szarżą rozmawia, tytułował Ciesielskiego kapitanem. – W kiciu nikt nie młodnieje.
Porucznik uśmiechnął się. Niebieska kotwica na lewym nadgarstku, takim znakiem tatuowali się w więzieniu ci, którzy otrzymali wysoki wyrok, co najmniej pięć lat. Ale to nigdy nie było pewnym dowodem. Byle łobuz z powszechniaka mógł sobie coś podobnego zafundować, aby imponować koleżkom. Słowa Franka wyjaśniały jednak ważną rzecz. Jeżeli rysopis nieznajomego został podany prawdziwie, ten człowiek nie mógł być zabójcą Stojanowskiego. Pani Bolecka kategorycznie twierdziła, że morderca był wzrostu wyższego niż przeciętny.
– No cóż – powiedział Ciesielski – nie będę was dłużej zatrzymywać. Przecież chcecie się modlić. Tylko pamiętajcie moje słowa – żadnej rozróby.
– Spokojna głowa, panie kapitanie – obaj Urbaniakowie natychmiast zniknęli za drzwiami kościoła.
Poszli również i obaj milicjanci. Nabożeństwo żałobne właśnie dobiegało końca. Dość spora świątynia pełna była łudzi. Z przodu siedzieli w pełnej żałobie starzy Stojanowscy wraz z synową. W drugim rzędzie, godnie, jak przystało na członków rodziny, zasiedli Urbaniakowie. Dalej wiele starszych osób. Na pewno przyjaciele seniora Stojanowskiego lub jego żony, a może dalsi krewni? Nie zabrakło i dewotek, które nie opuszczają żadnej tego typu uroczystości. Koledzy zmarłego stali pod filarami. Jak to zwykle bywa na tego rodzaju pogrzebach, prawdziwy smutek panował w sercach ludzi z pierwszego rzędu krzeseł. Inni przyszli trochę z ciekawości, trochę z obowiązku, bo „tak wypada”. Trumna umieszczona na wysokim katafalku tonęła w kwiatach.
– Jak dobrze umierać we wrześniu – szepnęła jakaś paniusia stojąca tuż koło oficerów milicji. – Przynajmniej nieboszczykowi nikt kwiatów nie żałuje. Nie to, co w styczniu czy w lutym.
Egzekwia zostały odprawione, grabarze zdejmowali wiązanki i wieńce, wynosili je przez boczne drzwi na cmentarz. Po chwili zdjęli trumnę i tą samą drogą wynieśli ją z kościoła. Teraz podeszli koledzy zmarłego i wzięli ciężar na swoje barki. Przygotowany wózek zapełniono wieńcami. Kondukt ruszył w ostatnią drogę zmarłego. Pochód rozciągnął się w wąskiej uliczce pomiędzy pomnikami.
– Tak się złożyło, że obaj oficerowie znaleźli się koło pana Malinowskiego, który szedł wraz z magazynierem Wiśniewskim.
– Idę – powiedział główny księgowy – i tak sobie myślę, czy też w tym tłumie jest ten, kto to zrobił?
– Na pewno – potwierdził magazynier. – Zabójca zawsze przychodzi na pogrzeb.
– A inżynier Henryk Kowalski jest także tutaj? Pan Malinowski rozejrzał się wokoło.
– Widziałem go w kościele. Ale tutaj nie widzę.
– Idzie z tyłu, za nami. Tam, w tej grupce – to mówiąc Wiśniewski pokazał kilku ludzi znajdujących się o cztery rzędy za nimi.
– Który to?
– Ten wysoki z jasną czupryną.
Ciesielski ukradkiem obserwował Kowalskiego. Wysoki, szczupły, w niebieskich dżinsach. Zupełnie jak ten, którego opisywała pani Bolecka.
Nad otwartym grobem ksiądz szybko wyśpiewał odpowiednie modlitwy i jeszcze szybciej zdjął białą komżę. Prawie biegiem podążył z powrotem w stronę kościoła, gdzie czekał na niego następny nieboszczyk.
W imieniu Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego żegnał Zygmunta Stojanowskiego jeden z kolegów inżynierów. Padały zwykłe w takich wypadkach frazesy. Nawet ten o „śmierci na posterunku”. Przemówienie miało jedną zaletę. Nie było długie.
Następnie grabarze zręcznie spuścili trumnę na pasach na dno mogiły. Jeden wziął na szpadel szczyptę ziemi i podał stojącym nad grobem rodzicom zmarłego, żeby – jak każe tradycja – rzucili pierwsi piasek na trumnę. Za przykładem Stojanowskich poszli i przyjaciele Zygmunta. Z głuchym łoskotem grudy ziemi padały na drewniane wieko trumny.
Teraz jeden z grabarzy wskoczył do dołu. Inni podawali mu cegły i cement. Z dużą wprawą, bardzo szybko zostało zamurowane ostatnie miejsce spoczynku człowieka, któremu przed tygodniem zdawało się, że ma całą przyszłość przed sobą.
Po zamurowaniu krypty grabarze łopatami zsunęli na nią żółty powązkowski piach, uformowali mogiłę. Jeden z nich zatknął w głowach grobu metalową tabliczkę zdjętą przedtem z trumny. Inni układali wieńce; barwne kwiaty wkrótce zakryły całą mogiłę.
Do państwa Stojanowskich podchodzili teraz znajomi i przyjaciele. Składali im kondolencje. Pierwsi byli naturalnie obaj panowie Urbaniakowie, którzy – oficerowie milicji musieli to przyznać – zachowywali się bez zarzutu. Kondolencje złożył również Henryk Kowalski, zaraz potem skierował się w stronę piątej bramy Cmentarza Powązkowskiego, najbliższego wyjścia na ulicę.
Obaj milicjanci podążyli za nim. Szedł sam, nie domyślając się, że jest pod obserwacją. Po wyjściu na ulicę Powązkowską Kowalski podszedł do zaparkowanego tutaj wartburga. Oficerowie zbliżyli się i porucznik Ciesielski zaproponował: – Może by pan nas podrzucił do miasta?
Kowalski spojrzał na nieznajomych nieco zdziwiony. Ale musiał ich zauważyć w grupie żałobników, bo odpowiedział grzecznie: – Proszę bardzo. Zaraz otworzę drzwi. A dokąd panów podwieźć? Bo ja jadę na Tamkę.
– Do Pałacu Mostowskich.
Po twarzy inżyniera przebiegł cień, ale szybko się opanował. – Rozumiem. Jestem aresztowany?
– Broń Boże – odpowiedział porucznik Ciesielski. – Po prostu chcieliśmy z panem porozmawiać, a uważamy, że lepiej będzie nie wzbudzać ciekawości przysyłaniem panu wezwania do biura lub do domu. A sam pan rozumie, że prowadząc dochodzenie w sprawie o morderstwo nie mogliśmy pominąć i pańskiej osoby.
Henryk Kowalski nie uczynił żadnej uwagi. Otworzył przednie lewe drzwi auta, następnie zwolnił zamek prawych tylnych, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Obaj oficerowie zajęli miejsca z tyłu wozu. Samochód szybko przebył niezbyt wielką odległość dzielącą cmentarz od Stołecznej Komendy MO.
Tym razem porucznik Andrzej Ciesielski postanowił przesłuchać inżyniera Henryka Kowalskiego zgodnie ze wszystkimi wymogami prawa. Z uprzedzeniem o obowiązku mówienia prawdy, o tym, że fałszywe zeznania są surowo karane, a także z pisaniem protokołu. Przy maszynie zasiadł podporucznik Antoni Szymanek. Kiedy ustalono personalia świadka,] padło pytanie:
– Jak długo znał pan Zygmunta Stojanowskiego?
– Poznałem go jeszcze na Politechnice. Byłem wprawdzie starszy od niego i skończyłem studia trzy lata przed nim, ale razem wiosłowaliśmy w AZS-ie. Nawet w jednej osadzie w wyścigu ósemek Politechnika – Uniwersytet Do tej pory mam gdzieś dyplom za wygranie tego tradycyjnego biegu.
Читать дальше