– Przyjaźniliście się?
– To chyba za mocne słowo. – Kowalski zeznawał spokojnie i nie zdradzał większego zdenerwowania. – Po prostu byliśmy dobrymi kolegami. Po skończeniu studiów zaczepiłem się w spółdzielni „Pomoc Budowlanym”. Dość szybko awansowałem. Kiedy Zygmunt skończył „polibudę”, ściągnąłem go do siebie. Postarałem się, aby dostał jak najlepsze warunki pracy, a także namówiłem go na ciekawą robotę – ulepszenie płynu do smarowania form przy betonowaniu.
– To wiksil jest wynalazkiem Stojanowskiego?
– Oczywiście, że nie. Takie płyny są znane na świecie od dobrych pięćdziesięciu lat, chociaż w Polsce zaczęto je stosować na większą skalę dopiero po wojnie. Natomiast jego zasługą jest pewien pomysł racjonalizatorski – dodawanie do wiksilu sproszkowanego kwarcu. A właściwie nie kwarcu, lecz całej mieszanki różnych składników.
– Wiem. Zeosilu. Takiego białego proszku. Słysząc słowo zeosil podporucznik przypomniał sobie przygodę starszego kolegi i z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Tak, zeosilu. – Inżynier nie mógł ukryć zdziwienia, że oficerowie milicji tak dobrze orientują się w tajnikach produkcji przemysłu budowlanego.
– Później – powiedział Ciesielski – wasze dobre stosunki podobno bardzo się popsuły. Od przyjaźni doszło do jawnej wrogości. Czy to prawda?
– Prawda – niechętnie przyznał Kowalski.
– Może pan powie coś więcej na ten temat?
– Stojanowski zrobił mi świństwo.
– Jakie?
– To ja go wciągnąłem do spółdzielni i przy każdej sposobności pchałem w górę. Kiedy zostałem wiceprezesem, postarałem się o awansowanie Zygmunta na głównego technologa. W zamian za to doczekałem się jawnej niewdzięczności. Stojanowski zaczął kopać pode mną dołki. Widocznie chciał zająć moje stanowisko. Zaczęły się najrozmaitsze intrygi wokół mojej osoby. Buntowano: nie tylko personel biurowy, ale nawet robotników. Takie rozgrywki były poniżej mojej godności i po prostu pewnego dnia plunąłem na wszystko i odszedłem ze spółdzielni. Przeniosłem się na Tamkę do biura projektowego. Mam tam i lepszy zarobek i miłą koleżeńską atmosferę w miejscu pracy. Od tamtej pory nie miałem nic i wspólnego z panem Stojanowskim.
– A z panią Stojanowską?
Inżynier zaczerwienił się. Było to widoczne nawet mimo opalenizny.
– Pani Stojanowskiej nie widziałem od dnia jej ślubu.
– Ejże?
Kowalski zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– Przypominam sobie – powiedział z ociąganiem – że i panią Stojanowską spotkałem potem raz przypadkowo na Krakowskim Przedmieściu. Weszliśmy na kilka minut do kawiarni. Zdaje się, że ten lokal nazywa się „Telimena”. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Koziej.
– Cieszę się, panie Kowalski – zauważył ironicznie porucznik – że pamięć panu wraca. Proszę nie tylko o mówienie prawdy, ale i o nie przemilczanie niczego. My już i tak dużo wiemy. Przypominam, że to sprawa o morderstwo, panie inżynierze.
– Ja nie zabiłem Stojanowskiego.
– Nie stawiam panu takiego zarzutu. Ale tym bardziej wymagam mówienia prawdy.
Kowalski milczał przez długą chwilę.
– Przecież wiecie – powiedział wreszcie. – Irena była moją dziewczyną. Byłem nią bardzo zainteresowany.
– Chciał się pan z nią żenić?
– No… nie. Mam żonę i dwoje dorastających dzieci. – Kowalski zmieszał się wyraźnie.
– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. – A co na to Stojanowski?
– Wszyscy w zakładzie wiedzieli o naszym układzie. Irena zresztą wcale się z tym nie kryła. Przeciwnie, imponowało takiej prostej dziewczynie, że zajął się nią człowiek zasiadający w zarządzie spółdzielni. Na pewno liczyła, że dzięki temu zrobi karierę w zakładzie. Nie omyliłaby się zresztą. Nie była głupia i mogłem ją powoli przesuwać w górę, aż do kierownika produkcji.
– Bez wykształcenia technicznego?
Kowalski roześmiał się z tej uwagi jak z trafnego żartu. – Widać, że pan porucznik nie zna stosunków w spółdzielczości pracy. Tam zdarzają się nawet prezesi z niepełnym podstawowym. Dopiero ostatnio stawia się większe wymagania.
– A wracając do Ireny – przerwał porucznik.
– Wszystko było dobrze między nami, dopóki tej dziewczyny nie zauważył Stojanowski. W naszej spółdzielni nie brakowało kobiet. Młodych i przystojnych. A także chętnych do nawiązania bliższej znajomości z wyższym personelem technicznym. Zresztą Zygmuntowi jako mężczyźnie nie można było nic zarzucić. Mógł się i bez zajmowania eksponowanego stanowiska spodobać niejednej dziewczynie. Ale on, drań, wystartował prosto do Ireny, chociaż wiedział, że to moja sprawa.
– Dlaczego więc Irena wybrała jego zamiast pana? Przecież siłą jej nie porwał.
– Dlaczego? Dobre sobie! Wiedział, że ja nie mogę się z nią ożenić i dlatego zagrał na tej nucie. I wygrał.
– Pan wielokrotnie odgrażał się Stojanowskiemu. – Porucznik strzelił na ślepo.
– Odgrażałem się – spokojnie przyznał Kowalski. – Byłem wściekły na niego i na nią. Niewdzięcznica. Mało to forsy w nią władowałem? Wtedy, kiedy ją poznałem w zakładzie, była zwykłą dziwą z Targówka. Z dwiema lewymi nogami. Ani się ruszać, ani gęby otworzyć, już nie mówiąc o zachowaniu się w lokalu czy prawidłowym trzymaniu widelca i noża. Ja ją pierwszy zaprowadziłem do Bristolu, do Grandu, do „Kamieniołomów”. Dosłownie oszlifowałem tę dziewczynę. Słyszałem, że teraz zrobiła się z niej urocza kobieta. A komu to zawdzięcza?
– Chyba przede wszystkim własnej urodzie – odpowiedział Ciesielski.
– Uroda to diament bez oprawy. Ja jej dałem tę oprawę. A Zygmunt przyszedł na gotowe i sprzątnął mi dziewczynę sprzed nosa. Miałem być z tego zadowolony? Odgrażałem się mu nieraz. Mówiłem, że mu kości poprzetrącam. Robiłem wszystko, żeby mu w spółdzielni życie „obrzydzić. Przyznaję się nawet do tego, że napuściłem na niego robotników. Ale nigdy, w największej złości, nie groziłem, że go zabiję. Zresztą naprawdę to nawet palcem go nie tknąłem. Wkrótce drogi nasze się rozeszły, bo on znalazł pracę przy budowie Trasy Łazienkowskiej, a ja przeniosłem się do biura projektów. Od tamtej pory nie przypominam sobie, żebym go przypadkiem spotkał na ulicy.
– A Irenę Stojanowską?
– Kiedy już ochłonąłem z pierwszego gniewu, żal mi się zrobiło dziewczyny. Zatelefonowałem do niej i poprosiłem o spotkanie. Trochę się droczyła, w końcu jednak umówiliśmy się w tej „Telimenie”. Przyszła, ale nic z tego nie wyszło.
– Dlaczego?
– Odegrała przede mną rolę zakochanej w mężusiu żoneczki. Cały czas szczebiotała „Zygmuś to… Zygmuś tamto…”. Diabli mnie brali, jak się zgrywa.
– Może rzeczywiście była w nim wtedy zakochana?
– Coś pan! – Inżynier z oburzeniem spojrzał na obu oficerów. Jak mogli nawet przez moment przypuszczać, że ktoś mając do wyboru jakiegoś tam Stojanowskiego i pana Henryka Kowalskiego wybierze tego pierwszego!
– Nie chciała się ze mną widywać – dodał inżynier – i w końcu machnąłem na nią ręką. Nie będziesz ty, to będzie inna, pomyślałem. Całe szczęście, że tego towaru w Polsce nie brakuje.
– A następne pana spotkania z Ireną?
Inżynier zawahał się, ale w końcu uznał, że tym dwóm młodym ludziom, którzy tyle wiedzą, nie uda się zmydlić oczu i postanowił mówić prawdę.
– Ktoś ze znajomych powiedział mi, że Stojanowska jest kelnerką w kawiarni w „Grand Hotelu”. Postanowiłem się przekonać, czy to prawda i przy okazji tam zaszedłem. Naturalnie, nie sam. Z pewną przystojną panią, żeby widziała, że nie umarłem z rozpaczy po niej.
Читать дальше