– Ależ ja się chciałem tylko dowiedzieć…
– Tak, ale ja nie wiem i nic nie powiem – przerwał minister. – Mogę dać funt, no, trzy funty jabłek czy gruszek, ale nic więcej.
– Nie po jałmużnę przyszedłem – odpowiedział Maciuś wyniośle i wyszedł.
Biedny król-tułacz. Już nie ma ochoty zwracać się do innych ministrów. Mija tydzień i dwa. A im dłużej się zastanawia, tym wyraźniej widzi, że tylko takie drogi zostały:
Albo ukazać się nagle wśród tłumu i krzyknąć: „Do broni!”. Uzbroić ludność, aresztować zagranicznych posłów, okopać miasto – i raz jeszcze szczęścia spróbować.
Albo iść do pałacu i oznajmić: „Jestem Maciuś Pierwszy”. Niech wyślą na wyspę bezludną.
Albo być nadal chłopcem na posyłki – i czekać.
Była czwarta droga: udać się do smutnego króla. Ale tego Maciuś nie zrobi.
„Zaczekam – postanowił wreszcie. – Przecież coś stać się musi”.
A tymczasem służy. Rano otwiera i zamiata sklep, chodzi z koszykiem na targ, w piecu napali, kartofle obierze, paczki odnosi.
– Weź, Janek, pięćdziesiąt serdelków i dziesięć funtów kiełbasy, zanieś do restauracji na ulicę Nową. Dawniej nazywała się ulicą Maciusia Reformatora.
– Wiem – mówi Maciuś.
Idzie, niesie koszyk. Ale na ulicy jakiś ruch niezwykły. Jakieś niby wojsko, niby policja – kręcą się, zatrzymują przechodniów: i dorosłych, i dzieci.
Patrzy Maciuś – na murze nowe ogłoszenie. Dużymi literami: „Pięć milionów nagrody”.
Nareszcie!
5 000 000 nagrody
Były król Maciuś Pierwszy zbiegł w drodze na bezludną wyspę. Kto pochwyci Maciusia albo wskaże, gdzie się ukrywa, ten otrzyma powyższą nagrodę.
Uprasza się, aby każdy miał przy sobie metrykę, szczególnie chłopcy w wieku Maciusia. Uprzedza się rodziców, że chłopcy bez dokumentów będą aresztowani. Więc żeby się potem nie gniewali.
„Pięć milionów – kręci Maciuś głową – nie wiedziałem wcale, że królowie tyle są warci. Ileż to serdelków można by dostać za jednego króla”.
Ucieszył się Maciuś, że wreszcie zmieni się coś w jego życiu. Wracać nie ma po co. Już za bardzo mu dokuczali: a co za jeden, a skąd, z jakiej szkoły, dlaczego tak pilnie czyta gazety, co z nich rozumie, dlaczego nosi fotografię królowej? Od razu się domyślą.
– Skąd idziesz? – zatrzymał go patrol.
– Od rzeźnika.
– Masz legitymację?
– Mam.
– Pokaż.
Maciuś z niewinną miną pokazuje kiełbasę.
– Głupiś. To kiełbasa. Pokaż jakiś dokument.
– Mój pan takiej wędliny nie robi.
– Niech idzie: co z głupim gadać.
Przeszedł dwie ulice – znów to samo.
– Paszport, matrykuła, legitymacja.
– Dajcie, panowie, spokój: śpieszę się. Restaurator czeka.
Ale widzi, że to nie żarty. Więc już ostrożniej, bocznymi ulicami kieruje się za miasto.
– Stój.
Maciuś ani drgnął: idzie.
– Stój, bo strzelam.
Maciuś idzie dalej. Strzela żołnierz w powietrze – Maciuś nic.
– Ach, ty kundlu jeden, żarty stroisz z policji?
Maciuś pokazuje na migi, że głuchy.
– Puścić go chyba? Głuchy jak pień. Nawet strzału nie słyszał.
– A mnie co obchodzi? Kazali aresztować, to aresztować. Nikogo nie przyprowadzimy – mogą nawymyślać. A może, jucha, udaje. Może to kradzione?
Widzi Maciuś, że źle. Trzeba uciekać. I musi mieć trochę prowizji, bo trzeba parę dni się ukrywać z dala od ludzi.
Idą noga za nogą. Żołnierze mówią:
– Powariowali z dobrego bytu. Uciekł Maciuś z bezludnej wyspy, to tu go szukają. Aby ludzi dręczyć.
Jeszcze dwóch chłopców zagarnęli w drodze. Ci proszą, lamentują – żołnierze bardziej źli. Idą. Trzej chłopcy na przedzie, policjanci z tyłu; a obok koszyka Maciusia cztery psy się wloką. Bo rzemieślnicy bardzo zubożeli, dla siebie niewiele mają włożyć do garnka, więc psy wygnali. I dużo głodnych psów się plątało po podmiejskich ulicach.
Aż tu Maciuś wyjmuje z koszyka wianek serdelków, zarzucił na szyję, przewiązał w pasie, w każdą rękę po jednej kiełbasie – kosz kopnął w stronę – i w nogi.
Trzymaj-łapaj!
Teraz Maciuś na przodzie, za nim psy w podskokach, za psami żołnierz. Bo drugi przy chłopakach został.
Rzucił żołnierz karabin – już prawie dogania, Maciuś buch za siebie kiełbasę. Zakotłowała się psiarnia. Żołnierz na nią. I zarył nosem w ziemię, a psy dawaj na niego. Maciuś przeskoczył parkan, jakieś jedno i drugie podwórze. Patrzy: ogród, w nim pełno dzieciaków. Małe, większe, chłopcy, dziewczęta. W głębi ogrodu dom; a tu furtka otwarta; a z boku domek parterowy, a za nim krzaki.
Nagle rozległ się dzwonek. Dzieci biegną do domu. Szkoła jakaś chyba.
I ot, siedzi Maciuś w krzakach i rozgląda się, gdzie by ukryć zapasy.
– To jest dom sierot, a nie szkoła. W szkole tylko uczą, a my tu mieszkamy. Jemy, śpimy – wszystko. Mojego tatusia zabili na wojnie, twojego pewnie także. Żeby się tu dostać, trzeba złożyć podanie. Zanim przyjmą tu dziecko, to bardzo długo trwa. Ale ja ci radzę: zostań, i już. Nikt nie zauważy. Dawniej co innego: wszyscy mieliśmy jednakowe ubrania: ale po wojnie wszystko się zmieniło. Każdy robi, co chce.
– Ale dzieci przecież poznają, że nowy – mówi Maciuś.
– To nic. Starszym rozda się serdelki, żeby nic nie mówiły, a malcy będą się bali. Muszą się nas słuchać, bo jak nie – w zęby – i cała parada. Zresztą, jak chcesz, możesz siedzieć w krzakach tymczasem. Ja się naradzę ze skautami.
– Są u was skauci? – ucieszył się Maciuś.
– Jacy tam skauci. Papierosy palą i nie mają pasa ze skautowskim nożem. Tylko się tak nazywają. Mówię ci: nie ma żadnego porządku. Co kto chce, to robi. Powiedziałbym ci coś, ale nie wygadasz? Więc mamy tu tajny związek Zielonego Sztandaru. Patronem naszym jest – tylko pamiętaj, bo to tajemnica – patronem naszym jest Maciuś. Chcemy wykraść Maciusia z bezludnej wyspy. Tylko pamiętaj: gdybyś komu choć słówko powiedział, to już wiesz, co będzie. To jest nasz najtajniejszy związek.
Rozległ się dzwonek.
– Posiedź trochę, bo muszę iść na lekcję. Sprawdzają przed pierwszą lekcją, potem można już nie być. Bywaj, za godzinę. Masz tu kawałek chleba.
Zjadł Maciuś chleb, dwa serdelki, siedzi w krzakach i myśli, co robić. A tu nagle wali do ogrodu policja.
„Będą szukali”.
Wcale nie. Sprowadzili z więzienia może stu chłopców aresztowanych na różnych ulicach. Rodzice się zbuntowali, poszli przed więzienie, awanturę zrobili, że ha!
– Nie chcemy, żeby dzieci razem ze złodziejami siedziały.
Więc przeprowadzono chłopców z więzienia tu, do domu sierot.
Wybiegł jakiś gruby pan, rękami macha, złości się, krzyczy:
– Dlaczego nie uprzedzono? Gdzie ja ich podzieję? Ani miseczek, ani kubków nie mam dla nich. Gdzie oni będą spali?
– My nic nie wiemy – mówią dozorcy więzienni. – Kazali, więc kazali, i już.
I poszli.
A tu dzieci z domu wybiegły do ogródka. Już teraz nikt nic nie wie. Wyniesiono dwa stoły, zaczęto na arkuszach spisywać, jak kto się nazywa i gdzie mieszka.
– Ja jestem synem adwokata.
– Mój tatuś jest żandarmem.
– Moja mamusia aktorką.
– Mój tatuś posłem zagranicznym.
Nagle zajeżdża samochód.
– O, tatuś przyjechał.
Zagraniczny poseł zaczyna krzyczeć na grubego pana.
– Jakim prawem? – powiada. – Co to za porządki?
A tu znów policja sprowadza ze czterdziestu nowych.
Читать дальше