• Пожаловаться

Paweł Huelle: Mercedes-Benz

Здесь есть возможность читать онлайн «Paweł Huelle: Mercedes-Benz» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию). В некоторых случаях присутствует краткое содержание. категория: Современная проза / на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале. Библиотека «Либ Кат» — LibCat.ru создана для любителей полистать хорошую книжку и предлагает широкий выбор жанров:

любовные романы фантастика и фэнтези приключения детективы и триллеры эротика документальные научные юмористические анекдоты о бизнесе проза детские сказки о религиии новинки православные старинные про компьютеры программирование на английском домоводство поэзия

Выбрав категорию по душе Вы сможете найти действительно стоящие книги и насладиться погружением в мир воображения, прочувствовать переживания героев или узнать для себя что-то новое, совершить внутреннее открытие. Подробная информация для ознакомления по текущему запросу представлена ниже:

Paweł Huelle Mercedes-Benz

Mercedes-Benz: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Mercedes-Benz»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Urocza, przezabawna powiastka gdańskiego prozaika zaczyna się w okolicznościach iście dramatycznych: bohater (noszący wiele znamion, które pozwalają utożsamiać go z autorem), wsiadając w początku lat dziewięćdziesiątych do małego fiata z instruktorką kursu prawa jazdy, nieomal umiera z upokorzenia i wstydu. Pragnąc opóźnić moment ostatecznej kompromitacji, ucieka się do wypróbowanego sposobu: zaczyna snuć opowieść o samochodach swoich dziadków: citroenie zmiażdżonym przez pociąg relacji Wilno-Baranowicze, mercedesie zarekwirowanym w 1939 przez Sowietów w okolicach Lwowa… W trakcie opowieści, jak na wytrawnego narratora przystało, uświadamia sobie, że powiela fortel i zarazem literacki chwyt Hrabala, który w opowiadaniu Wieczorna lekcja jazdy w analogiczny sposób próbował obłaskawić i zmylić czujność instruktora usiłującego wprowadzić go w arkana jazdy na motocyklu. Narracja staje się piętrowa i wielowymiarowa: wątki hrabalowskie przeplatają się ze współczesnymi i z nostalgiczną, pełną ciepła i humoru wyprawą w głąb rodzinnych korzeni, w odeszły w przeszłość świat międzywojnia, wypraw na pikniki w sosnowe lasy, zawodów balonowych, spotkań w Automobilklubie i – przede wszystkim – cudownych chromowanych karoserii.

Paweł Huelle: другие книги автора


Кто написал Mercedes-Benz? Узнайте фамилию, как зовут автора книги и список всех его произведений по сериям.

Mercedes-Benz — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Mercedes-Benz», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать
Pieśni nad Pieśniami i powiem panu, kochany panie Bohumilu, że te jej czarne dżinsy, ciemna jedwabna bluzka, pilchowskie czółenka, skórzana kamizelka i srebrne klipsy połyskujące co i raz między falami rozpuszczonych, miedzianokasztanowych włosów, że wszystko to odbite w taflach szyb benzynowej stacji zwielokrotniało jeszcze ten niebywały efekt czystego piękna płynącego w fiolecie majowego zmierzchu, lecz kontemplacja była krótka, panna Ciwle wybiegła z wnętrza stacji bardzo szybko, była zdenerwowana – cholera jasna! – krzyczała – niech pan prze stanie już tankować, zapomniałam wziąć forsę, a oni nie chcą dać na dowód rejestracyjny, bo mają ich już trzy szuflady, niech pan posiedzi w aucie, pobiegnę szybko, to przecież niedaleko stąd – po co ma pani biegać pod tę górę – powiedziałem, odwieszając wąż – ja zapłacę – i już po chwili znów siedzieliśmy w jej małym fiacie – czy możemy gdzieś pojechać, choćby nad morze – zawahała się przez moment czy mówić dalej – wie pan to już tak jest, że jak mnie złapie chandra, to wsiadam wieczorami w fiatka i jadę przed siebie, dokądkolwiek, czasami człowiek musi wyjść po prostu z domu, bez konkretnego celu, jedźmy, a pan niech opowiada, bardzo to polubiłam. Czy historia dziadków z tymi samochodami została już wydana, chciałabym to przeczytać, może pan ma egzemplarz, Jarek oszalałby z radości – nie – ruszyłem wolno w dół do Trzeciego Maja – i nawet nigdy nie myślałem, że można to opisać można? – spojrzała na mnie pytająco – po prostu trzeba, przecież to fantastyczne, ten przejazd kolejowy i cytryna albo ten mur w pałacu księcia, najbardziej to bym jednak chciała usłyszeć i przeczytać o tych zawodach balonowych, o pogoni za lisem i o klubie automobilowym. – Co jeszcze mogę opowiedzieć? – skręciłem z włączonym migaczem na most Błędnika – ostatnia pogoń odbyła się nie wiosną, lecz w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku, i tak jak zawsze dziadek Karol przygotowywał się do niej perfekcyjnie, tak jak zawsze babka Maria towarzyszyła mu jako pilot z mapnikiem na kolanach, ale tym razem balon, a raczej aura, spłatały wszystkim figla, pogoda była piękna, ptaki chodziły po ścierniskach, lecz w rozgrzanym przez całe upalne lato powietrzu ani jeden mocniejszy podmuch wiatru nie chciał wypełznąć z worka Boreasza, balon sunął powoli w stronę Dunajca i zawisł dokładnie pośrodku rzeki, niektórzy kierowcy zaczęli się przeprawiać promem do Wierzchosławic, licząc na to, że w końcu pofrunie na tamta stronę, inni czekali na tym brzegu, nie wierząc w taki obrót sprawy, lecz balon tknięty jak gdyby niewidzialną dłonią, nikt przecież nie czuł najdrobniejszego poruszenia wiatru, zaczął posuwać się na południe i to dokładnie w górę rzeki, a mówiąc jeszcze precyzyjniej, sunął idealnie nad korytem Dunajca, nad samym środkiem jego wartkiego nurtu, i wyglądało to tak, jakby ciągnęły go na linkach trytony zdążające do źródeł, więc pogoń wyglądała tym razem dość nietypowo, samochody i motocykle sunęły w górę Dunajca po obu jego brzegach niczym eskorta honorowa i wszyscy zdawali się mieć równe szansę, przynajmniej do momentu, w którym silniejszy podmuch nie pchnie balonu na lewy albo prawy brzeg, tak więc gdy część zawodników jechała wolno przez Wojnicz, Melsztyn, Czchów i Łososinę Dolną, drużyna nie mniej liczna sunęła przez Zgłobice, Zakliczyn, Rożnów aż do Gródka, ale to nie był Gródek Jagielloński, ten pod Lwowem, lecz oczywiście Gródek nad Dunajcem – no, a po której stronie – przerwała panna Ciwle – jechał Mercedes-Benz pańskiego dziadka? – Właśnie – zwolniłem nieco na kostce Siennickiego Mostu, skąd widać było potężne cielska statków i holowniki przy oświetlonych nabrzeżach – dziadek i babka jechali przez Rożnów, no i Gródek, czyli, jak to się mówi, stroną prawobrzeżną – coś mi się zdaje Marysiu – powtarzał dziadek, obracając w palcach dawno już zgasłe cygaro – że on przeleci jednak do nas nie jestem tego wcale pewna – odpowiadała babka – obawiam się, Karolku, że równie dobrze może polecieć do nich i wylądować gdzieś pod Limanową, a wtedy – spojrzała na mapę na pewno nie wygramy, no bo najbliższą przeprawę mamy albo w Nowym Sączu, albo wrócimy się do Czchowa. – No i niech pani sobie wyobrazi – jechaliśmy na Stogi wzdłuż Martwej Wisły – że balon zatrzymał się prawie na samym końcu Jeziora Rożnowskiego, dokładnie pomiędzy Tęgoborzem na lewym brzegu rzeki, a Zbyszycami, które leżały na brzegu prawym, i wisiał tak w powietrzu nieruchomy dobre pół godziny, więc zawodnicy powysiadali z samochodów, zaparkowali motocykle, powyjmowali kosze z prowiantami i zaczął się regularny piknik i tylko dziadek Karol nie brał w nim udziału, nie wysiadł z Mercedesa, na dachu którego babka Maria ustawiła ten ich specjalny przyrząd do mierzenia siły i kierunku wiatru, ten ich wiatraczek na tyczce z licznikiem obrotowym oraz maleńkim barometrem – coś drgnęło – szepnęła wreszcie babka Maria – niewiele, ale w naszą stronę – złóż to i wsiadaj – odszepnął dziadek – i proszę sobie wyobrazić – jechaliśmy teraz sosnowym lasem wzdłuż tramwajowej linii i wydm aż do plaży – że kiedy ruszyli z powrotem drogą na Gródek, odprowadzały ich zdumione spojrzenia piknikujących pań i panów, lecz krótko to trwało, bo kiedy mocniejszy podmuch wiatru przesunął balon na ich stronę, wszyscy raptownie poderwali się z trawki, uruchomili maszyny i popędzili za Mercedesem dziadków, który dosłownie paręset metrów za Zbyszycami skręcił w drogę na Korzenną, czyli na wschód, bo właśnie w tym kierunku przybierał z minuty na minutę wiatr – Grybów czy Ciężkowice? – zapytał dziadek, kiedy z zawrotną szybkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę przemknęli wzdłuż ostatnich domów Wojnarowej – raczej Ciężkowice, za chwilę skręcaj w lewo – odpowiedziała babka Maria, no i nie pomyliła się, bo balon, który właśnie w tej chwili ukazał się jakieś trzysta metrów przed maską samochodu, sunął teraz dość szybko dokładnie we wskazaną stronę, ale tym razem nie było im dane wygrać tych zawodów – zaparkowałem fiatka przy tramwajowej pętli i ruszyliśmy z panną Ciwle ścieżką ku plaży – ani też nikomu innemu, bo kiedy balon szybował nad Bobową, zza niewielkiego wzgórza nad rzeką Białą gruchnęły salwy przeciwlotniczej artylerii, szare obłoczki rozkwitły wokół barwnej czaszy i gondoli, no i stało się, jeden z pocisków przedziurawił powlokę i balon opadł na łąkę jak wielki spadochroniarz, a chorąży aeronauta Szuber został natychmiast otoczony i aresztowany przez oddział Korpusu Ochrony Pogranicza, czemu towarzyszyła straszliwa awantura, ponieważ aeronauta chorąży Szuber nie miał przy sobie licencji ani żadnego dokumentu tożsamości, miał natomiast aparat fotograficzny i wzięto go za niemieckiego szpiega, na nic się zdały perswazje przybyłego w sukurs dziadka Karola ani następnych zawodników, na nic się zdało tłumaczenie, że balon jest zarejestrowany i ma oznakowanie SP-ALP Mościce, na nic się zdały poręczenia wszystkich panów inżynierów i techników razem wziętych, kapitan Rymwid Ostoja-Kończypolski był nieubłagany, polecił wszystkim zebranym udać się pod eskortą do restauracji pani Klungmanowej i tam czekać na dalszy obrót spraw, więc taki był ostatni lot balonu SP-ALP Mościce i ostatnia pogoń za lisem: w restauracji pani Klungmanowej podawano przepiórki, pieczeń cielęcą, zrazy, karpia po żydowsku, barszcz ukraiński, ruskie pierogi, gęsią wątróbkę, smażoną brzanę, marynowane grzyby, faszerowaną kaczkę, schab ze śliwkami, łopatkę, żeberka, rosół wołowy, sztukę mięsa, a wszystko to w bukietach jarzyn i sałatek, do tego piwo okocimskie, piwo żywieckie, czeski pilsner, pięć rodzajów wódek Baczewskiego, koniaki i szampany francuskie, wina węgierskie ze składów pana Lippoczego, no a na wety gorąca czekolada, lody o smaku pistacjowym, winogrona, kremówki, eklery, pischinger oraz cwibak, kawa, herbata, sinalco, sok malinowy, limoniada, ceny przystępne bez klimatycznej taksy, gdzież bowiem było tam Bobowej do Iwonicza, Truskawca, czy Krynicy. – O Jezu, jak mi burczy w brzuchu – zaśmiała się panna Ciwle, siadając na piasku – w takim areszcie to i ja bym chciała posiedzieć, tylko żeby mieć trochę kasy. Długo ich tam trzymali? – Mniej więcej trzy godziny – usiadłem obok niej – tylko aeronauta chorąży Szuber był w znacznie gorszej sytuacji, ponieważ jego zabrano na przesłuchanie do polowego biura KOP-u i oprócz szklanki wody nie dano mu nic więcej, no a w tej restauracji zaczął się bal pod kitą, którą dziadek Karol zawiesił pod krokwią powały, więc kolejne toasty wznoszono za przyszłoroczny wyścig i jego tryumfatora, skoro tegoroczny okazał się do kitu, lecz pewnie wielu z nich miało już to przeczucie, że piją na kredyt o najwyższym ryzyku i oprocentowaniu, że podpisują weksel bez terminu, który w każdej sekundzie może iść do protestu, i czuł to doskonale dziadek Karol, kiedy dolewał babce Marii coraz to więcej wina, na co się obruszała, bo nie lubiła, kiedy szumiało jej w głowie, lecz dziadek wiedział, co robi, pochylał się nad nią i mówił ściszonym głosem – Marysiu, szczęśliwsi to my już nigdy nie będziemy, trzeba te wszystkie chwile zatrzymać jak owada w bursztynie, przechować może nawet dla naszych wnuków – dlaczego od razu wnuków – dziwiła się ona – jeżeli nawet będzie wojna, świat przecież wróci na swoje miejsce, bo tak jest zawsze – spojrzała z ufnością na niego – miarka pszenicy za denara – uśmiechał się gorzko dziadek – jakiego znów denara, o czym ty mówisz? – dyskretnie położyła dłoń na jego kieliszku i przesunęła naczynie w swoją stronę – no i nie mogli się porozumieć – wyjaśniałem pannie Ciwle – nie mogli, bo w czasie tamtej, pierwszej wojny, mieli zupełnie różne doświadczenia, ona siedziała prawie cały czas w Szwajcarii, a on w okopach, ona organizowała komitety pomocy, a on studiował nowe rodzaje armat i pocisków, ona pisała listy, a on opisywał artyleryjskie mapy, no a potem, kiedy wrócili już do Lwowa, i kiedy wreszcie mieli już odetchnąć, wybuchła jeszcze jedna wojna, już nie światowa, lecz polsko-ukraińska, no i on znowu musiał strzelać, a ona znowu organizowała komitet pomocy, więc widzi pani, że to były zupełnie inne punkty obserwacyjne, nie po raz ostatni zresztą, bo kiedy skończyła się ta ukrainka, niedługo potem ruszyli bolszewicy, tym razem dziadek dostał przydział do pociągu pancernego i chociaż siedział sobie wygodnie w stalowej wieżyczce z napisem „Śmiały”, to jednak znowu musiał strzelać i tym razem nie w powietrze. – Zaraz zaraz – panna Ciwle zapaliła skręta – chce pan powiedzieć, że w czasie tej bitwy z Ukraińcami o Lwów pana dziadek strzelał sobie, jak jakiś Szwejk, w powietrze? – Tego nie wiem – odparłem – ale on tak zawsze mówił, bo ta wojna z Ukraińcami to było jego największe zmartwienie – wygramy ją – powiadał – ale jak będziemy z nimi mieszkać w jednym mieście, jak będziemy sobie patrzeć w oczy? – Co się zaś tyczy bolszewików – kontynuowałem – to na pewno armaty pociągu pancernego „Śmiały” nie strzelały Panu Bogu w okno, tylko w galopujących kawalerzystów Budionnego i pewnie o nich myślał dziadek tam, w restauracji pod Bobową, w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku, na pewno wspomniał tych jeźdźców Apokalipsy, którzy sunęli jak szarańcza, w każdym razie – kończyłem – nie miał złudzeń, że nadchodząca wojna będzie podobna do poprzednich i może dlatego, kiedy już wsiadali do Mercedesa, powtórzył cicho ten cytat ze świętego Jana o miarce pszenicy i denarze, czym zdenerwował babkę, która myślała, że wypił ciut za dużo i powinien oddać jej kierownicę, na co, rzecz jasna, nie chciał przystać, więc ten ostatni wspólny powrót z pogoni za lisem upływał im pod znakiem milczącej kłótni; wolno minęli dom słynnego cadyka, wokół którego gromadzili się chasydzi, a potem na długich światłach jechali krętą drogą między wzgórzami pogrążonymi w mroku, silnik grał równomiernie, przez uchyloną szybę wpadał do samochodu nieustanny koncert świerszczy i ten niezwykły nastrój sierpniowej nocy zapamiętali już na zawsze, bo rzeczywiście – objąłem delikatnie pannę Ciwle – nigdy już potem nie byli tak szczęśliwi. I mech pan sobie wyobrazi, kochany panie Bohumilu, że kiedy skończyłem to ostatnie zdanie, moja instruktorka położyła mi dłoń na ramieniu i siedzieliśmy tak nieruchomo jak para zakochanych uczniaków, spoglądając w ciemnogranatowy płaszcz zatoki, po którym wolno przesuwały się światła statków, tych, które stały na redzie, i tych, które płynęły do Królewca, Sztokholmu, Helsinek, Visby, Hilversum, czy gdzie tam jeszcze, i dało się w tej chwili wyczuć jakiś niesamowity nastrój, jakiś psychiczny Goirstrom przepływający pomiędzy nami i to wcale nie z powodu tego niewinnego dotyku, lecz z powodów głęboko zasadniczych i by tak rzec, fundamentalnych: po prostu, kochany panie Bohumilu, wyczuliśmy w sobie bratnie dusze, coś, o czym pisali Shelley, Keats, Byron i Mickiewicz, coś, z czego dzisiaj śmieją się wszyscy, nie wykluczając uczonych i artystów, z czego nie zdają sobie sprawy księża, czego nie znają już pisarze, słowem, połączył nas ów całkiem zaginiony język, niczym nić babiego lata, choć to wcale nie był październik tylko noc majowa, na niebie królował już zdecydowanie Arktur, towarzyszyła mu równie jasna Spica z gwiazdozbioru Panny, Wielki Wóz przetaczał się gdzieś od Bornholmu w stronę Helu, a nasze stopy obmywały fale chłodnego jeszcze o tej porze roku morza. – Naprawdę pięknie – wyszeptała panna Ciwle – Mercedes sunący w mroku, no i te świerszcze, niech pan dokończy, niech pan powie, co było dalej – niemieckie samoloty – odparłem – których nie dosięgały baterie kapitana Rymwida Ostoi-Kończypolskiego, niemieckie czołgi, których nie powstrzymały oddziały kawalerii, słowem klęska, ale zanim to wszystko się spełniło, na kilka dni przed wybuchem wojny, dziadek zdążył jeszcze wykonać jedna fotografię i oddać ostatnią rolkę filmu panu Chaskielowi Bronsteinowi, no i to było ostatnie zdjęcie, jakie pstryknął w tamtej Polsce, portret rodzinny: po lewej stronie, na samym skraju drogi stała babka Maria, potem dwa batiary, jak ich po lwowsku nazywano, czyli mój stryj i ojciec, no a dziadek, którego przecież nie mogło być w kadrze, dziadek także obecny był na tym zdjęciu w postaci wyraźnego cienia i powiem pani, że ilekroć oglądałem tę fotografię, ilekroć obracałem w palcach ten mały pożółkły kartonik z zakładu pana Bronsteina, czułem wzruszenie, no bo przecież ten cień był jak zapowiedź nadchodzących wydarzeń, był jak milcząca nieobecność dziadka przez parę najbliższych lat, a co się tyczy Mercedesa – uprzedziłem pytanie panny Ciwle – to również była to pożegnalna fotografia – no tak – wpadła mi w słowo – na pewno zarekwirowali go Niemcy – otóż nie – wyjaśniłem – kiedy spadały już bomby, dziadek otrzymał polecenie, by wszystkie papiery z sekretami chemicznych technologii wywieźć na wschód, gdzie będą bezpieczne, bo przecież zakładano, że front zatrzyma się na Dunajcu, no a w najgorszym razie gdzieś na Sanie, i przetrwa tak do francuskiej odsieczy, ale to były pobożne życzenia, i dziadek, przebijając się Mercedesem przez drogi pełne uciekinierów, na których ćwiczyli swoją sprawność piloci Luftwaffe, pewien był, że nie wykona już tego zadania, że nie zdąży dotrzeć do Lwowa, gdzie czekać miał na niego w hotelu „Georges” agent dwójki, ale stało się zupełnie inaczej: dwadzieścia mniej więcej kilometrów pod Lwowem, już za Gródkiem Jagiellońskim, a jeszcze przed Zimną Wodą, zauważył przed sobą szpicę Czerwonej Armii, kawaleryjski oddział zwiadu, i chciał natychmiast zawrócić, bo z dwojga złego wydawało mu się, że jednak lepiej będzie ukryć się i zakończyć misję gdziekolwiek po niemieckiej stronie, lecz już nie zdążył, krasnoarmiejcy przynaglili konie i otoczyli Mercedesa, a ich dowódca, porucznik z ospowatą twarzą, niemal zaklaskał w dłonie na widok samochodu – no, poszczęściło nam się dzisiaj, komisarz będzie zachwycony – krzyknął do żołnierzy, a do dziadka – wychadi, swołocz ! – no i niech pani sobie wyobrazi mówiłem do panny Ciwle w równomiernym szumie fal – że ten porucznik wypisał kwit rekwizycyjny – to papier dla Polaczka, żeby nie rozpowiadał potem, że nasza armia kradnie uśmiechnął się i klepnął dziadka w plecy – my znamy waszą wrażą propagandę – więc dziadek stał przed tym ospowatym porucznikiem i w milczeniu przyjmował kwit rekwizycyjny, podczas gdy bojcy przetrząsali auto i wyrzucali do rowu, ku zdumieniu dziadka, wszystkie niepotrzebne im rzeczy: w gęstwinę łopianów poszybował komplet samochodowych kluczy Boscha w ebonitowej skrzynce, sfatygowany przez mole stary pudermantel dziadka, para kaloszy, oliwiarka, pusty futerał po goglach, a także plik dokumentów przewiązany papierowym sznurkiem, którego na szczęście nie przejrzeli, wydobywając go ze skórzanej teczki, i tę ostatnią, naturalnie, zatrzymując, i wszystko to trwało nie więcej niż siedem minut – wyjaśniłem pannie Ciwle – kiedy tylko ruszyli z powrotem w stronę Lwowa, dziadek zapalił papierosa i przyglądał się uważnie obłoczkom pyłu wykwitającym spod kopyt wierzchowca porucznika, koń bez jeźdźca biegł teraz swobodnie za Mercedesem, podczas gdy jego pan zmieniał swobodnie biegi, włączał migacze, próbował siły klaksonu, a żołnierze eskortujący auto strzelali na wiwat i śpiewali piękną, melodyjną pieśń o polskich panach i psach, atamanach, którzy zapamiętają na zawsze Czerwoną Armię; dopiero kiedy zniknęli za zakrętem, dziadek wskoczył do rowu, wydostał stamtąd swoje rzeczy i wolno ruszył piechotą do Lwowa, mając nadzieję, że mimo tej niespodziewanej sowieckiej okupacji uda mu się wypełnić misję, i tak go sobie wyobrażam na tej drodze: idzie wolno w starym pudermantlu, co chwila przystając, bo ebonitowa skrzynka z narzędziami Boscha jest bardzo ciężka, a w drugiej ręce, a właściwie pod pachą, trzyma przewiązany papierowym sznurkiem plik tajnych dokumentów Państwowej Fabryki Związków Azotowych w Mościcach, na które czekać miał w hotelu „Georges” agent dwójki. – Piękne, delikatne stopy instruktorki, obmywane tak samo jak moje chłodną falą Bałtyku, co chwila znikały pod wilgotnym piachem; zajęta tą dziecięcą grą w zakopywanie i wydostawanie własnych kończyn z szarej, bezkształtnej masy panna Ciwle zdawała się nie słuchać tej historii, lecz skoro tylko po słowach o agencie dwójki zamilkłem., natychmiast zapytała – no i spotkali się w tym hotelu? – W hotelu „Georges” – ciągnąłem dalej – pełno już było sowieckich oficerów i cała sala restauracji przypominała sztab po zakończonej i wygranej wojnie; dziadek podjechał tam tramwajem z ulicy Ujejskiego, gdzie wcześniej przebrał się i odpoczął, więc nie wszedł do hotelu, stał na chodniku i patrzył jak przechodzień przez okna rzęsiście oświetlonej sali, i nie mógł uwierzyć własnym oczom: kelnerzy młodsi, starsi, pikolacy, dosłownie wszyscy tańczyli przy stolikach, podając sowieckim oficerom sztufadę, pieczeń, baraninę, wina węgierskie, francuskie koniaki i wódki Baczewskiego, a ci płacili najuprzejmiej jakimiś dziwnymi papierkami, dziadek wspiął się na palce i przyklejony do restauracyjnej szyby spostrzegł, że są to rekwizycyjne kwity Czerwonej Armii, takie same jak ten, który otrzymał za Mercedesa i był to widok nadzwyczajny: rozochoceni oficerowie tłukli kieliszki i pili już wyłącznie ze szklanek, jakby zdawali sobie doskonale sprawę, że piwnica hotelowa za kilka godzin będzie kompletnie pusta, bo niby kto dostarczy do niej tokaju, piołunówki, armaniaku czy bordeaux, więc wyciągali ze swoich kieszeni całe książeczki rekwizycyjnych kwitów i ciskali nimi na srebrne tace, a kelnerzy uśmiechali się do nich i dziękowali za te niebotyczne napiwki, jakby wiedzieli doskonale, że oficerowie Czerwonej Armii równie dobrze mogą zapłacić za ten znienawidzony klasowo luksus nie karteczkami, lecz ołowiem, dziadek odstąpił więc od okna i szedł w stronę Hetmańskich Wałów, przybity i załamany nie tyle niespodziewaną okupacją i stratą Mercedesa, bo przecież w Środkowej Europie takie sprawy nie są czymś nadzwyczajnym, stanowiąc niejako naturalny i zewnętrzny porządek rzeczy, lecz tym, że ta ciemna i złowieszcza siła wtargnęła niespodziewanie na obszar, który nigdy do tej pory nie podlegał aneksjom czy najazdom, i dlatego wydawał się najbezpieczniejszy, słowem, że cała ta machina wkracza powoli, lecz systematycznie w obszar jego pamięci i kawałek po kawałku niszczy jej delikatną tkankę, odbiera siłę czystych, ostrych obrazów, wydziera przeszłość i nakłada na nią ów specyficzny, nieznany jeszcze wówczas narodom Środkowej Europy filtr, który z niczym właściwie nie dał się porównać; otóż maszerujący Wałami Hetmańskimi dziadek zrozumiał to intuicyjnie, gdy uświadomił sobie, że wszystkie jego wspomnienia z hotelu „Georges” i Placu Mariackiego, wszystkie te chwile, w których spotykał się tutaj z narzeczoną, przyjaciółmi czy kolegami z politechniki, będą już teraz czymś zupełnie innym, na zawsze wypełnionym śpiewem i toastami sowieckich oficerów, dymem ich papierosów, ostrym zapachem adiekałonu i potu, dźwiękiem harmoszki, zgrzytaniem szkła pod ich butami i jeśli na przykład przypomni sobie kiedyś rozmowę z narzeczoną, kiedy to opowiadała mu o swojej węgierskiej matce, tak młodo i tragicznie zmarłej, a on rozprawiał o historii prapradziadka, lekarza napoleońskich wojsk, awanturnika i hulaki, jeśli przywoła zatem wszystkie złożone ingrediencje tamtego spotkania sprzed wielu lat, łącznie z obłokami nad placem, hurkotem konnych wozów, dzwonkiem tramwaju i promieniami słońca wpadającego przez okno restauracji na ich stolik, to nieodmiennie nałoży się na ten obraz rząd purpurowych i spoconych twarzy, otoki czapek spoczywających na obrusach czy plik rekwizycyjnych bloczków ciskany kelnerom, i przyzna pani – ciągnąłem niestrudzenie dalej, podczas gdy panna Ciwle wyciągnęła stopy z wody – że takie myśli nie były pocieszające w mieście, w którym na wszystkich niemal ulicach wisiały już czerwone transparenty – Sława wyzwolicielom Zachodniej Ukrainy, Precz: z burżuazją, Lud pracujący ze Stalinem – a jakby tego jeszcze było mało, gdzieś w okolicach pomnika Sobieskiego dziadek zauważył, jak po drugiej stronie alei przemyka Mercedes-Benz, czterodrzwiowa stosiedemdziesiątka w zgniłozielonym kolorze, i rozpoznał w nim swoje auto, a mówiąc precyzyjnie, auto, które zmieniło radykalnie właściciela, i wtedy usłyszał za plecami – pan inżynier Karol? Proszę się nie odwracać, idziemy obok siebie jak gdyby nigdy nic, tak, dobrze, że nie wszedł pan do hotelu, roi się od agentów, no ale gdyby, nasz człowiek miał pana przejąć i wyprowadzić kuchnią, tak, wszystko się komplikuje, ale kontrolujemy sytuację, oczywiście, lepiej nie patrzeć za tym Mercedesem, bo to zwraca na nas uwagę, ja panu powiem, kto w nim jedzie, to jest komisarz Chruszczow, jeszcze nieraz będziemy o nim słyszeć, ale a propos, ma pan ze sobą te papiery? – Pojechali tramwajem na Ujejskiego – wziąłem pod ramię pannę dwie, gdy powoli schodziliśmy z plaży – i tam, w dawnym mieszkaniu babki Marii wypili cala flaszkę piołunówki, nic więc dziwnego, że ich rozmowa najpierw krążyła wokół zbombardowane; kilka dni wcześniej przez Luftwaffe wytwórni wódek i likierów Baczewskiego – spłonęła dziewiątego września – poinformował sucho agent dwójki – no, a dziś rano Sowieci aresztowali obu panów Baczewskich, Stefana i Adama – czy po to, aby im wręczyć rekwizycyjne kwity? – zdziwił się dziadek – to się nazywa czyszczenie z obcych elementów – wyjaśnił agent – niech pan ucieka ze mną na Węgry i do Francji, za rok wrócimy przez pokonany Berlin do Warszawy – no, a ci tutaj – dziadek ruchem głowy wskazał na uchylone okno, za którym dudnił przejeżdżający czołg – Francja i Anglia nigdy nie poprą tej aneksji – powiedział as wywiadu – zwrócimy się ponadto do Ligi Narodów – ale mój dziadek – wsiadaliśmy już z panna Ciwle do małego fiata – jakoś nie dowierzał aliantom, ani tym bardziej nie ufał Lidze Narodów, więc następnego dnia ruszył z powrotem do Moście przez świeża, jeszcze nie zaorana przez Niemców i Sowietów granicę, no a kiedy dotarł wreszcie do domu, zamiast zgłosić się do pracy w niemieckiej już fabryce, całymi dniami przeglądał stare fotografie, porządkował swoje archiwum, dopisywał na odwrotach kartoników brakujące daty, imiona osób, nazwy miejsc, i czul, że ten rozwijany na nowo rulon czasu jest już zupełnie czymś innym niż katalogiem zwykłych wspomnień, czuł, że chwile schwytane kiedyś chłodna migawka leiki składają się na zupełnie nowa Księgę, której nigdy przecież nie zamierzał tworzyć, a która złożona z przypadkowych chwil, przegubów światła, okruchów materii i dawno wybrzmiałych głosów, jest niczym nagle otwarta, sekretna furtka uchylająca przed zaskoczonym przechodniem nieznaną dotąd perspektywę, zadziwiający spektaki fantomów czasu i przestrzeni, wirujących niczym złote słupki kurzu w ciemnym, starym spichlerzu. I dlatego dziadek zapragnął spotkać się z panem Chaskiełem Bronsteinem – jechaliśmy znów przez Siennicki Most nad martwą wstęgą kanału portowego, w którym kadłuby statków przypominały śpiące cielska egzotycznych potworów – po to – kontynuowałem – aby podzielić się tym właśnie spostrzeżeniem i żeby kupić trochę filmów na zapas, bo odkąd weszli Niemcy, codziennie zakazywano kolejnych rzeczy, no i dziadek obawiał się, że fotografowanie też niedługo zostanie Polakom zabronione, podobnie jak słuchanie radia, jazda na nartach, koncerty symfoniczne, nie mówiąc już o studiowaniu geologii na otwartych wykładach Towarzystwa Przyrodniczego, które, jak wszystkie towarzystwa i uczelnie, zostało po prostu zlikwidowane; pojechał więc rowerem do Tarnowa, by kupić u pana Bronsteina papier i filmy Gevaerta, ale zakład był już zamknięty, tylko na zapleczu ktoś jeszcze kręcił się po cichu, dziadek wszedł więc w podwórko i zastukał delikatnie trzy razy – inżynierze – ucieszył się pan Chaskiel – słyszałem, że aresztowali pana we Lwowie Sowieci, więc to nieprawda – podał gościowi krzesło – tym razem odpowiedział dziadek-wykpiłem się tylko samochodem, a do następnego już nie czekałem, wróciłem tutaj – tutaj nie lepiej – pan Chaskiel wskazał na swoją opaskę z gwiazdą – zamykam zakład i wyjeżdżam do Argentyny – do Argentyny – zdziwił się dziadek-w jaki sposób? – Niech pan nie pyta, w jaki, niech pan się modli, żebym mógł tam sprowadzić rodzinę, ten paszport kupiłem na dwa tygodnie przed wybuchem wojny, ale jest tylko na mnie, a oni muszą iść do getta, zabrali nam mieszkanie, pan nawet nie wie, jakie musiałem dać łapówki w naszej gminie, żeby zapewnić im choć pokój z kuchnią, no ale jakoś przeczekają, pana to przynajmniej z fabryki nie wyrzucą, proszę, niech pan to weźmie ode mnie na pamiątkę – i pan Chaskiel Bronstein wręczył dziadkowi kilka pudełek fotograficznego papieru i kilkanaście rolek filmu Gevaerta, a kiedy mimo wszystko chciał zapłacić, fotograf żachnął się i stwierdził, że od najlepszego klienta w mieście, który nawet wówczas, kiedy endecy nasmarowali na jego szybie napis – nie idź do żyda – ostentacyjnie zatrzymywał swojego Mercedesa przed jego zakładem i wchodził do środka, kupując znacznie więcej, niż potrzebuje, że od takiego klienta nie będzie teraz brał pieniędzy; dziadek, już na odchodnym, kiedy serdecznie się pożegnali, powiedział jeszcze tylko – wie pan, ja już nie chodzę do fabryki, niech sobie Niemcy radzą sami – i wyszedł na podwórko, ale roweru nie było, ktoś najzwyczajniej go ukradł i dziadek szedł ulicą Krakowską w dół, mijając patrole niemieckiej żandarmerii, i zastanawiał się, co będzie dalej, skoro Francuzi nie rozpoczęli ofensywy, Anglicy nie zrzucili na Berlin ani jednej bomby, a Niemcy i Sowieci urządzają wspólne defilady i przypomniał sobie wtedy, jak w Wolnym Mieście Gdańsku założył przed laty małą firmę importującą chemikalia, jak go nękano kontrolami, jak otrzymywał listy – Polaczku, nic tu po tobie – i jak, wreszcie, podpalono nocą jego skład konsygnacyjny, za co mu przyszło jeszcze płacić karę, kiedy się okazało, że złożył skargę w Komisariacie Ligi Narodów, więc w tym nastroju wrócił do domu w Mościcach, a tam czekało już na niego wezwanie na policję – nie idź – załamywała ręce babka Maria – może już lepiej wróć do Lwowa i tam przeczekaj jakoś – nic mi nie mogą zrobić – dziadek wzruszał ramionami na pewno chodzi o to, że jeszcze im nie oddałem Mercedesa, czytałem ogłoszenie, powiem, że byłem u rodziny na wschodzie, no i pokażę to – dziadek wyciągnął rekwizycyjny kwit Czerwonej Armii – przecież ze sobą współpracują i może nawet wymienią ten samochód, żeby statystyka się zgadzała. No i niech pani sobie wyobrazi – spojrzałem na pannę Ciwle – że dziadek, idąc na policję, wziął ze sobą ten kwit, ale przesłuchujący go gestapowiec nawet nie bardzo się tym przejął, chodziło bowiem o to, że dziadek nie zgłosił się do pracy, czym zbojkotował zarządzenie Arbeitsamtu, a musi pani wiedzieć – wyjaśniłem – że w tej fabryce produkowano nie tylko nawozy dla rolnictwa, lecz także wybuchowe materiały, no i ten gestapowiec otworzył teczkę z dossier podejrzanego, skąd wyjął kopie ekspertyz i patentów dziadka i rzucił je na biurko, mówiąc – wiemy o tobie wszystko i mamy ostatnią propozycję: od dziś nie jesteś już Polaczkiem, ale jako Austriak z pochodzenia Niemcem, a jutro stawiasz się do pracy. – No i tego samego dnia – kończyłem opowieść – dziadek siedział już w tarnowskim więzieniu, skąd zawieziono go do Wiśnicza, gdzie było już kilkuset takich jak on niepożądanych, a stamtąd pojechali wszyscy do Oświęcimia i otrzymali niskie, trzycyfrowe numery z literą „P” na trójkącie pasiaka. – No a gdyby posłuchał pańskiej babki – panna Ciwle była poruszona – gdyby jednak przedostał się do Lwowa? – Pewnie wówczas trafiłby do Donbasu – skręcałem fiatkiem z Mostu Błędnika w Trzeciego Maja – jak Stefan i Adam Baczewscy, którzy zginęli tam w czterdziestym roku. – Kochany Panie Bohumilu, bardzo mi było przykro z powodu panny Ciwle, bo zamiast snuć dalej wesołe dykteryjki, zamiast rozśmieszać ją, która była w nieporównanie gorszej niż ja sytuacji, a mówiąc wprost, żyła bez żadnej nadziei na przyszłość, zamiast więc ofiarować jej przygarść anegdot, które miałem jeszcze w zanadrzu, wysnułem martyrologiczną opowieść, sam właściwie nie wiedząc, jak to się stało, że słoneczne pikniki nad Dunajcem, narty w Truskawcu czy pogoń za balonowym lisem skończyły się w mojej wersji rekwizycją i trzycyfrowym numerem dziadka Karola, skończyły się straszną śmiercią rodziny pana Chaskiela Bronsteina w masowym dole śmierci pod Buczyną i nie mniej okrutną śmiercią panów Baczewskich w sztolniach Donbasu, tak, czułem się winny, patrząc na jej posmutniałą twarz, i nagle, w tym samym momencie, gdy skręcaliśmy już w bitą drogę pomiędzy działkowymi ogródkami Kolonii Ochota, uświadomiłem sobie, że nie wszystko, co miało w mojej rodzinie związek z firmą Mercedes Deimłer-Benz skończyło się żałobnym marszem i goryczą przegranej, że przecież po latach, już tutaj, w Gdańsku, życie dopisało do tamtej historii jeszcze jedną puentę, której treść mogła pannę Ciwle bezwzględnie rozbawić; zredukowałem zatem bieg i powiedziałem do niej, kochany panie Bohumilu – a wie pani, że jednak życie zatoczyło niesamowitą pętlę, bo mój ojciec, który przez całe życie w komunistycznej Polsce był biedakiem, któregoś razu wrócił trochę później z pracy, a właściwie nie wrócił, tylko przyjechał ale kochany panie Bohumilu, nie rozwinąłem tego wątku konsolacji, nie postawiłem wówczas nad tą pochmurną partyturą słonecznej, jasnej kody, bo panna Ciwle wpatrzona w mrok dostrzegła, że wokół jej drewnianej szopy tańczą płomienie i rzeczywiście wyglądało to przerażająco, ogień zdawał się sięgać wyżej otaczających domek krzewów – Jezus Maria, no niech pan daje gazu, Jarek, Jarek!! – krzyczała, powtarzając imię brata, no więc dodałem gazu, koła zabuksowały w piachu na zakręcie, fiatek zarzucił tyłem i na ostatniej krótkiej prostej rozpędziłem go tak, że hamowanie skończyliśmy z dziobem w drewnianej furtce, panna Ciwle jednym susem przesadziła jej połamane sztachety i już była przy szopie, gotowa skoczyć w ogień, wyciągać Jarka, ratować dom, ale na szczęście nie było to potrzebne; kiedy cofnąłem fiatka i ustawiłem tak, żeby w razie czego mogła podjechać straż pożarna, kiedy biegłem już w ich kierunku, usłyszałem jej głośny śmiech – Fizyk, czemu ty zawsze robisz jaja, myślałam, że już po wszystkim, no a ty, Bucior, czy zawsze musisz kłaść w ogień tyle chrustu, serce skoczyło mi do gardła, panowie się poznają – właśnie podchodziłem do ogniska, przy którym siedział na swoim wózku także Jarek, zajadając kiełbaskę skwapliwie podtrzymywaną przez Buciora – to jest mój kursant, a to sąsiedzi z działek – nie uprawiamy tu marchewki – Fizyk podał mi dłoń – ale mieszkamy tak jak ona – czasem z kradzioną kurą wpadamy na ognisko zaśmiał się Bucior – żeby nakarmić Jarka – to ja przyniosę boczek i karkówkę – pana Ciwle ruszyła do drzwi szopy – a ty, Fizyk, przytargaj rusztowanie, jest tam, gdzie zawsze; – trwało to ledwie chwilę, kochany panie Bohumilu, Fizyk przyniósł z szauerka ruszt, Bucior zbił ogień i dołożył kilka grubszych pniaków, a ja w tym czasie przytrzymywałem pieczoną kiełbaskę, którą Jarek odgryzał małymi kęsami, mlaskając i pomrukując z zadowolenia, i po każdej takiej porcji wycierałem chusteczką jego zatłuszczone usta i podbródek, ale ostatniej porcji nie chciał zjeść, pokazywał wzrokiem, żebym to ja ją połknął, bo jestem pewnie głodny, więc przyjąłem ten darowany kęs i poklepałem Jarka po ramieniu, a wtedy przechylił głowę, dotknął nią mojej dłoni i przeciągle wystękał – uuu-uuu-uuu -co miało znaczyć „dziękuję”, tymczasem na ruszcie zainstalowanym przez Fizyka panna Ciwle ułożyła płaty karkówki przekładane boczkiem i cebulą, posypane ziołami, nawilżone oliwą. Bucior podawał flaszki heweliusza, a Fizyk ze srebrnego pudełeczka, które przypominało miniaturową cukiernicę, sypnął na spodek białego proszku, wyjął z kieszeni szklaną rurkę i z jej pomocą wciągnął ten puder do nosa, po czym podał spodek i rurkę Buciorowi, który z najwyższym ukontentowaniem, acz bez pośpiechu, uczynił to samo i nie będę ukrywał, kochany panie Bohumilu, że wiedziałem, co zaraz nastąpi i pewnie dałbym się skusić, gdyby nie panna Ciwle, która szepnęła mi do ucha – tego niech pan nie bierze, mam coś lepszego, potem… – więc odmówiłem grzecznie Buciorowi, kiedy zaproponował niucha, szklana rureczka i spodek zostały odłożone, jedliśmy pieczone płaty mięsa, popijając schłodzonym w cynkowanej wanience heweliuszem, a Fizyk opowiadał o swoim najszczęśliwszym, kalifornijskim lecie, kiedy stanął na szczycie, kiedy miał masę forsy, kiedy kochały go kobiety, kiedy robiono z nim wywiady, a wszystko zaczęło się tu, w Polsce, bo Fizyk, muszę wyjaśnić, kochany panie Bohumilu, był rzeczywiście fizykiem, pracował na naszym uniwersytecie jako młodszy asystent, ale zarabiał tak nędznie i chciał wyjechać do Ameryki tak bardzo, że zaczął tu, na działkach, produkować cementowe pustaki i bloczki, a ponieważ były to ostatnie lata generalskich rządów, towar szedł po prostu jak woda, po krótkim czasie Fizyk zatrudniał w tej manufakturze pół swojej katedry, no i miał na ten upragniony bilet do Chicago i na początek swojej amerykańskiej drogi sporo grosza, ale tam, za Oceanem, sprawy nie potoczyły się tak gładko, o pracy w swoim zawodzie nawet nie miał co marzyć, forsa stopniała prędko, imał się różnych zajęć, skończyła się wiza, słowem bryndza, no i kiedy był już na samym dnie, kiedy nocował w najohydniejszych norach, przyszedł ów magiczny moment, o jakim marzą wszyscy imigranci, niespodziewany dar od losu, hollywoodzki zwrot akcji: w Minneapolis siąpił deszcz ze śniegiem, Fizyk, w znoszonych adidasach, snuł się ulicą i myślał już tylko o samobójstwie, lecz przed tym ostatecznym rozwiązaniem chciał się gdzieś ogrzać i wstąpił do galerii sztuki, a tam demontowano akurat jakąś wystawę, jakieś drewniane instalacje, jakieś drewniane bale ponacinane mechaniczną piłą, Fizyk przyglądał się robotnikom taszczącym te toporne konstrukcje i wtedy facet w krawaciku podszedł do niego i powiedział – dzisiaj zamknięte, za trzy dni będziemy mieli nową ekspozycję, proszę nam nie utrudniać pracy – więc Fizyk odpowiedział – odczep się chłopie, jestem artystą z Europy, niczego nie utrudniam i patrzę tylko na możliwości waszej sali – jakie znów możliwości – zapytał tamten – mobilne możliwości, durniu, ty pewnie nie słyszałeś nigdy o tym rodzaju sztuki, no ale Ameryka, która nam dała Pollocka, Beuysa i Warhola, Ameryka, na której byliśmy wszyscy wychowani, teraz już goni w piętkę, pożera własny ogon, serce prawdziwej sztuki znów bije w Europie – mówiąc to. Fizyk zapalił ostentacyjnie papierosa i nie zwracając uwagi na tamtego, przechadzał się po wielkiej sali, zerkał na sufit, liczył kroki, przez zaciśnięte palce spoglądał w światła halogenowych reflektorów i myślał, że zaraz go wyrzucą z ogrzewanego wnętrza, na którego podłodze jego adidasy pozostawiały wciąż mokre plamy; uprzedzając ten przykry moment, ruszył więc do toalety i to było to, kochany panie Bohumilu, bo kiedy przechodził obok uchylonych drzwi pokoju biurowego, usłyszał, jak ten w krawaciku drze się do słuchawki – ty chyba zwariowałeś, Lee! ty jesteś pomylony! za trzy dni wystawa, a ty znowu chlejesz, nic nam nie dostarczyłeś, w ogóle się nie odzywasz, mamy już tego dosyć! – i widocznie tamten artysta musiał coś szpetnego odpowiedzieć, bo ten w krawaciku rzucił tylko – kurwa, to ja cię pierdolę, Lee! – i to był koniec rozmowy, więc Fizyk spokojnie wszedł do toalety i umył sobie twarz i dłonie w ciepłej wodzie, a potem zdjął te cholerne, mokre jak gąbka adidasy i brudne skarpetki i jak akrobata podnosił najpierw jedną, a potem drugą nogę, i wkładał te zmarznięte na ulicach Minneapolis stopy do umywalki, i puszczał mocny strumień ciepłej wody, i w trakcie tej czynności do toalety wszedł ten w krawaciku, ich spojrzenia skrzyżowały się w lustrze i zanim tamten zdążył coś powiedzieć, Fizyk ryknął na całe gardło – kurwa, nie znoszę, jak ktoś podgląda moje rytuały – na co facet w krawaciku powiedział szeptem – przepraszam – no i wycofał się natychmiast, a Fizyk wyrzucił swoje śmierdzące skarpetki do kosza, owinął stopy papierowymi ręcznikami i włożył już nieco osuszone adidasy, lecz zamiast wyjść z galerii, wrócił do pustej teraz sali, stał na środku, podchodził do kątów, mrucząc półgłosem – to nie jest sprzyjające, to mnie stresuje, ta statyczność, kurwa, jest nie do wytrzymania – a tamten w krawaciku przyglądał się Fizykowi zza futryny, no a kiedy Fizyk wrócił wreszcie na sam środek sali, położył się na wznak i z rękami założonymi pod głową spoglądał w sufit, ten w krawaciku podszedł do niego i spytał – możemy porozmawiać? – Więc to był, kochany panie Bohumilu, prawdziwy moment przełomowy, geniusz Fizyka zabłysnął już następnego dnia, kiedy w tych samych adidasach, lecz w nowym płaszczu wkroczył do galerii i cisnął jej szefowi obszerne portfolio z wyimkami recenzji swoich wystaw, ilustracjami dzieł oraz partiami teoretycznych opracowań, które składały się na zjawisko mobuartu, czyli mobile building art , tak, Fizyk był geniuszem niewątpliwym, któż bowiem w ciągu jednej nocy stworzyłby komputerową symulację tak idealnie spójną, przekonującą, a zarazem doskonale fałszywą, niech tajemnicą pozostanie, skąd tamtej nocy wziął pieniądze, komputer, skaner, papier i drukarkę, a także wszystkie materiały, które potrzebne były do stworzenia nieistniejącej sztuki nieistniejącego jeszcze artysty, dość, że nagłówki wielojęzycznych gazet, tytuły recenzji, a przede wszystkim barwne fotogramy z jego akcyjnych przedsięwzięć zachwyciły szefa galerii – to jest powrót do źródeł – powiedział z błyskiem w oku – spadłeś mi z nieba, no ale co pokażesz pojutrze – a wtedy Fizyk położył mu na biurku kosztorys przedsięwzięcia i odparł, że prawdziwy artysta nigdy nie ujawnia zbyt wcześnie swych zamiarów, gdyż działa spontanicznie i odkrywczo, przełamując wszelkie schematy i konwencje, i to się jeszcze bardziej spodobało, ponieważ, bez zmrużenia oka, szef galerii wypisał Fizykowi czek, martwiąc się tylko o to, czy mobuart chwyci, czy nie chwyci, jednakże geniusz Fizyka okazał się niewyczerpany, bo niech pan sobie tylko wyobrazi, kochany panie Bohumilu, że w dniu wystawy oczom zgromadzonych licznie krytyków, yuppies i koneserów sztuki ukazały się w pustej przestrzeni dwa sześciany, dwa pudła ustawione mniej więcej pośrodku sali i wyglądało to tak, jakby na lekkie szkielety bambusowe naciągnięto czarną, grubą, nieprzezroczystą folię, no ale to nie był bułgarski performance Christo, jakaś banalna idejka wnętrza i zewnętrza, i zgromadzona publiczność pojęła to natychmiast, gdy Fizyk zerwał czarną folię z tego pierwszego, mamucich rozmiarów sześcianu, no i wszystkim zaparło dech, tak, to był ustawiony pionowo na drewnianych prowadnicach węzeł betoniarski, taki sam jaki Fizyk miał na działce w Kolonii Ochota, jakieś siedem metrów wysokości, u góry stalowej klepsydry wlot na piasek, cement i wodę, u dołu spust na wymieszane tworzywo, które wpuszcza się kranikiem do podstawianych form, no i zaczęło się tworzenie sztuki, węzeł ruszył, dwaj pomocnicy uwijali się z formami, trzeci po chwili wtoczył do sali potężną dmuchawę, która osuszać miała cementowe bloczki, a Fizyk tymczasem otworzył ten drugi, mniejszy sześcian i widzowie ujrzeli dwoje siedzących na wyplatanych krzesłach ludzi: byli nadzy, mężczyzna i kobieta, nic nie mówili, patrząc nieruchomo przed siebie, no i dopiero teraz, gdy pierwsze bloczki były już podsuszone, głęboki, artystyczny zamysł przedsięwzięcia stał się jasny: Fizyk z pomocą robotnika zaczął obudowywać tych dwoje, zaczął stawiać cztery ściany bez drzwi i okien tak, aby zamknąć całkowicie na razie niewidzialną celę, mój Boże, jak to się spodobało, zwłaszcza gdy Fizyk podszedł do publiczności i wręczając chętnym do współpracy kielnie, objaśniał, jak należy kłaść te cementowe bloczki, żeby zachować pion; chętnych, kochany panie Bohumilu, było więcej niż stanowisk pracy, dlatego zmieniali się co kwadrans, więc ściany rosły, węzeł turkotał, huczał i wypluwał wciąż nowy budulec, dmuchawa osuszała przemyślnie zastosowany przez Fizyka szybkotężejący cement, no a krytycy sztuki, yuppies i koneserzy z podwiniętymi rękawami koszul, bez marynarek, uwalani wapnem, dosłownie prześcigali się w pracy, nie tylko układając bloczki, ale też nosząc je skwapliwie spod węzła do dmuchawy i od dmuchawy na budowlany plac, a wszystko to rejestrowały kamery największych stacji, wezwane w międzyczasie przez wpływowego krytyka, który odczytał w tym pomyśle i działaniu, bez konsultacji z artystą, trzeba przyznać, symbol Holocaustu, wymurowania przez nieczułe społeczeństwo komory, w której dwoje pierwszych ludzi, Adam i Ewa, umrze w ciemnościach i bez dostępu tlenu; tak więc gdy rzeczywiście zamurowano tych dwoje nagusów na amen, włącznie z sufitem, na sali galerii w Minneapolis było już ponad piętnaście telewizyjnych stacji, dziesięć radiowych, nie licząc drobiazgu fotoreporterów i pismaków, niektóre zresztą przerywały program, żeby na trzy minuty wejść na żywo i zrelacjonować akcję Fizyka, którą już teraz, na gorąco, uznano za największe wydarzenie artystyczne sezonu, ale Fizyk i tutaj okazał się geniuszem, bo kiedy podbiegali do niego z kamerą, albo mikrofonem, ryczał na cale gardło-kurwa, mówiłem wam, nie teraz, jestem we wnętrzu, w samym środku przestrzeni i upływu czasu, jestem człowiekiem, teraz się nim staję, odpieprzcie się, bo to są moje narodziny, czekajcie aż wypłynę z wód płodowych – no i na takie dictum dziennikarze po prostu oszaleli, od superlatyw zagęściło się powietrze, napięcie rosło jak przed burzą, a wtedy Fizyk obmalował ten betonowy bunkier na czarno z pomocą natryskowego pistoletu, po czym powiedział głośno – graffiti to jest gówno, graffiti się skończyło, teraz wy tworzycie megaliteraturę znaku, no i kochany panie Bohumilu, całe to towarzystwo rzuciło się na świeżo wymurowane ściany z pojemnikami sprayu wręczanymi przez Fizyka i jego pomocników, niektórzy wypisywali swoje inicjały, inni hasła w rodzaju – pieprzę stopy procentowe – jeszcze inni odciskali ślad swojej dłoni, niektóre panie, niebaczne obecności kamer lub wręcz przeciwnie, kamer tych doskonale świadome, zdejmowały majtki, pokrywały swoje pośladki farbą i odciskały ślady pup na cementowym sarkofagu, co zdaje się świadczyć, kochany panie Bohumilu, że może oglądały kiedyś film Jiřiego Mencla, a kiedy wszystkie cztery ściany były już upstrzone, Fizyk dał znak, wniesiono kilofy i znów z udziałem publiczności zaczęto w murze wyrąbywać dziurę, którą wpływowy krytyk nazwał później bramą do wnętrza światła, zwycięstwem podmiotowości, kluczem do zrozumienia tragedii uciskanych, no i każdy mógł się nad tą wyrwą pochylić, by ujrzeć, jak tamtych dwoje kopuluje ze sobą, przy czym wyjaśnić trzeba, że z głośników lunęła wtedy na całą galerię symfonia deszczowych dźwięków, odgłosy burzy, szum ściekającej do studzienek wody, Adam i Ewa zaś uzupełniali to muzyczne tło w ten sposób, że każde posunięcie, każdy kopulacyjny ruch on komentował głośnym okrzykiem – Kilimandżaro! – ona zaś ciepłym, miękkim altem odpowiadała – mulłuwłebłe! mulluwłebłe! – co wpływowy krytyk zinterpretował później w swoim wiekopomnym eseju jako transgresję ocalonych ze sfery podświadomej w sferę wyartykułowanego marzenia, czyli emancypację ponad płcią, życiem społecznym i masową śmiercią niesioną przez napalm i bomby atomowe – tak, w Kalifornii znalazłem się na szczycie – ciągnął Fizyk, wtrąbnąwszy sobie w nozdrza nową porcję białego proszku – po dwóch latach nieustannego lotu wznoszącego, gdy moja mobil building art dała mi góry szmalu, byłem jak Bóg, mogłem dosłownie wszystko, cykle piramid, walców, przestrzennych rombów, spodków, lodowców i galaktyk przyrównywano do dzieła Leonarda, choć była w tym przesada, bo Leonardo tworzył praktyczne projekty nie do zrealizowania, a ja realizowałem praktycznie idee uniwersum, ale niech im tam – Fizyk podał spodeczek i szklaną rurkę Buciorowi – więc gdyby nie ten sukinsyn Lee, pijak i degenerat, gdyby nie jego wściekła zazdrość białasa-anglosasa do przybłędy znikąd, gdyby nie jego maniakalna furia, byłbym do dzisiaj siedział pod palmami, albo zasuwał Bulwarem Słońca odkrytym Mercedesem 300, więc powiem jak na spowiedzi, że czarę goryczy tego nieudacznika, który bredził, że to ja zabrałem mu sławę w Minneapolis, czarę goryczy przelał ten mój Mercedes: sportowe coupe z automatyczną skrzynią biegów, skórzaną tapicerką, klimą; kiedy zobaczył mnie, jak sunę alejami, wolno, na luzie, przyczajony, kiedy zrozumiał wreszcie, że wszystkie świnie, które mi podkładał, podążając za mną krok w krok po całych Stanach, jak choćby telefony o podłożonej bombie przed każdym moim wernisażem, spełzły na niczym, kiedy zsumował swoją nicość i moje powodzenie i ujrzał, jak już powiedziałem, swojego wroga. Boga numer jeden jadącego tym Mercedesem, no to wstąpiły w niego demony, chłodne demony kalkulacji, i po raz pierwszy w swoim życiu Lee zrobił użytek z własnej głowy i nasłał na mnie federalne psy, które od razu, bez szukania, znalazły w moim wozie pół kilo kolumbijskiej koki, której, tego nie muszę wam tłumaczyć, nigdy na oczy nie widziałem, no ale nawet adwokaci nie mogli nic, byłem bez przedłużonej wizy, byłem już niczym, moja szczęśliwa gwiazda, która wzeszła w Minneapolis, spadała do Pacyfiku i nawet nikt tego specjalnie nie zauważył, mobuart już ich znudził, w kurs wchodził właśnie neofluxus i nawet nie chcę mówić, co to za bękart spłodzony w Nowym Jorku, deportowali mnie, niczego nie żałuję poza tym Mercem, mógłbym go przeszipować i mieć tu na początek trochę kasy, ale te dranie, nie dość, że weszły mi na konto, to jeszcze skonfiskowały brykę, paragraf o narzędziu przestępstwa, koniec kropka. – Ciekawe, ile razy będzie to jeszcze opowiadał? – Bucior oddał spodeczek i szklaną rurkę Fizykowi – tyle razy, aż zrozumiecie – odciął się Fizyk – że jeśli macie wrogów, to nie kupujcie Mercedesa – tak – śmiała się panna Ciwle, spoglądając w moją stronę – właśnie to zamierzamy zrobić wszystko to nic – Bucior klepnął Fizyka w plecy – gdybyście go widzieli, jak wrócił z Ameryki, jak stanął wśród pokrzyw na tej samej działce, jak patrzył na pordzewiałą betoniarę, jak suwał po niej dłonią, czy wy zdajecie sobie sprawę, że w chwilę potem skoczył do mnie i mówi – Bucior, wracamy do korzeni, po ile dzisiaj cement – a ja mu na to, że do tej samej rzeki i tak dalej, nie chciał uwierzyć, że spontaniczna epoka heroicznych manufaktur z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi, niektórym przycinając palce, nie chciał wierzyć, że rzeka z forsą pięć razy zmieniła już koryto, no i omija najbliższą okolicę, w nic zresztą nie chciał wierzyć, popadł w depresję, pił, nie wychodził z nory i tylko ptakom rzucał resztki chleba, no i wtedy, proszę szanownej publiczności, jak karmił te wróble, pliszki, zięby, czyżyki i paszkoty, coś mu się w tej jego łepetynie przestawiło, coś mu tam zaświtało, przypomniał sobie czytaną kiedyś historię świętego Franciszka, że niby Boży kaznodzieja szukał natchnienia, karmiąc ptaszki – bzdury – przerwał mu Fizyk, dopijając butelkę heweliusza – on już ma jazdę – zwrócił się do nas z wyjaśnieniem – zaraz wam powie, że widziałem, jak te ptaki zmieniają się w węże i pająki, jakbym miał wizje na pustyni, a to nie było tak – a czym jest twoja buda z chwastami po sufit – wrzasnął Bucior – jeżeli nie pustynią, no, może pustelnią, w takim razie jesteś jeżeli nie męczennikiem, to kaznodzieją – dość – Fizyk przerwał mu ponownie – widzicie, znowu mu się miesza – zaraz – niespodziewanie wtrąciła się panna Ciwle – jeżeli nie przestaniecie krzyczeć, to zamykamy kram – ale, kochany panie Bohumilu, niewiele to pomogło, sąsiedzi mojej instruktorki wspięli się już na taki poziom, że mogli stamtąd sfrunąć jedynie lotnią, choć przyznam, że wcale mi to nie wadziło, zwłaszcza że z poplątanych zdań i sprzecznych racji dialogowych wyłaniał się klarowny obraz ich pionierskiego przedsięwzięcia, na które, jak się zdaje, wpadł pierwszy Fizyk, lecz które bez Buciora byłoby niemożliwe: otóż ni mniej ni więcej Fizyk zainstalował w swojej działkowej szopie komputer z Internetem i kiedy pewnego razu połączył się z wikarym z parafii w Suchej Górce, ten młody ksiądz wyznał najszczerzej jak potrafi, że jutro ma kazanie, lecz ułożenie czegoś sensownego, co byłoby strawne i zrozumiałe dla parafian, jest dla niego prawdziwą męką, bo ile razy grzmieć może na pijaków i po raz który rozwodzić ma się nad grzechem rozwodników, więc Fizyk zaproponował Buciorowi, który był świetnie wykształconym polonistą, by po chrześcijańsku pomógł człowiekowi i rzucił parę myśli, a Bucior dla zabawy napisał piękną mówkę dla wikarego z Suchej Górki Święty Franciszek bladzi w supermarkecie , no i od tego czasu, kochany Panie Bohumilu, zaczęli swój proceder, sukces był niebywały, niebawem spływało do nich ponad czterdzieści zamówień tygodniowo ze wszystkich stron kraju, więc Fizyk wziął się za logistykę, a Bucior zwolnił się ze szkoły i pisał gotowiec za gotowcem, lecz suma oczekiwań przerosła ich skromne możliwości, popyt przerastał podaż co najmniej czterokrotnie, i tu zabłysnął Bucior geniuszem nie mniejszym od Fizyka: w ich płatnym oknie nie sprzedawano już odtąd gotowców, lecz poszczególne rozwiązania retoryczne, segmenty, które spreparowali wedle najlepszych wzorców, i tak, gdy ksiądz z Radomia był posądzany przez parafian o zbytnią pychę, Bucior wyciągał z pliku topos z tytułem „skromność” i wrzucał mu gotową frazę, coś w stylu Cycerona: „doprawdy, mili moi, jestem ostatnim, który powinien was pouczać, lecz sytuacja zmusza mnie do tego, bym dzisiaj”, i tak dalej, a kiedy proboszcz z Owczarkowa zbierał podpisy przeciwko nowej konstytucji, w menu Argumentatio po kliknięciu znajdował klasyczny cytat z księdza Skargi, że mianowicie „złe prawo gorsze jest niźli tyran najsroższy”, co naturalnie pomagało mu dowodzić, że komuniści to była betka, to była kaszka z mleczkiem, przedszkolko wobec obecnej dykatury żydowsko-liberalnej z Wall Street, a kiedy pewien kanonik poszukiwał czegoś na Darwina, otrzymał trzydziestą trzecią poradę z Erystyki Schopenhauera w postaci frazy, że „może to i słuszne w teorii, wszelako w praktyce jest to jednak fałszywe”, no a do tego, już po tygodniu, doszły teologiczne sprawy i prócz toposów swobodnie można było otrzymać w ich witrynie gotowy cytat z świętego Augustyna, Pascala, Tomasza Akwinaty czy Newmana i po mniej więcej trzech miesiącach sztab zatrudnionych przez Buciora studentów stworzył niepowtarzalną konstrukcję szkieletową, uniwersalny kod kazania, z którego nawet najbardziej chimeryczni księża mogli, z pomocą kilku ścieżek dostępu, zestawić arcydzieło homiletyki w dowolnej opcji: od soborowej ekumenii po twardy beton lefebvrystow. Tak, drogi panie Bohumilu, słuchałem tego wszystkiego rozluźniony, bo panna Ciwle po ułożeniu Jarka wróciła do mnie z gotowym, przypalonym skrętem i podczas gdy Fizyk z Buciorem kłócili się o prałata Jankowskiego, który zażądał przed tygodniem kazania o swoim własnym Mercedesie, z czym mieli kłopot, bo żaden topos ani żadna ścieżka jeszcze z czymś takim nie miała do czynienia, kiedy zastanawiali się, jak ugryźć problem od strony Opatrzności Bożej, czy może raczej od etyki pracy, bo sam wielebny w swym zamówieniu nie raczył tego sprecyzować, chcąc przede wszystkim w swej homilii dać odpór laickim, wiadomo jakim, dziennikarzom, kiedy więc wywrzaskiwali jeden przez drugiego, nie powiem jakie przekleństwa na prałata i jego, najdelikatniej mówiąc, sybarytyzm, czułem, jak wraz z wydmuchiwanym dymkiem odpływa ze mnie zmęczenie całego dnia i wszystkich lat, o których opowiadałem podczas tej nocnej jazdy pannie Ciwle, czułem, jak fantastycznie lekka staje się moja dusza, jak czyste i niewinne są moje pragnienia, nieważkie ciało, lotna myśl i nagle ujrzałem ogród w Mościcach: dziadek Karol czytał w wiklinowym fotelu, jego letnia panama rzucała cień na górną część twarzy, babka Maria ścinała herbaciane róże i cała jej postać, oblana mocnym światłem, odcinała się od kamiennego muru oranżerii jasną plamą – to twoja narzeczona? – zapytał dziadek, odkładając książkę, kiedy podeszliśmy z panną Ciwle do tarasu – instruktorka – odpowiedziałem nieśmiało – uczy mnie jazdy samochodem – tak – potwierdziła babka Maria, nie odrywając się od róż – w jego czasie to zupełnie normalne – no, ale czy skończyłeś politechnikę? – dziadek spojrzał na mnie uważnie – ależ on nie jest pana synem – panna Ciwle była uśmiechnięta – tylko wnukiem – tak, tak – dziadek nie dał jej dokończyć – to zrozumiałe i przepiękne – uniósł się z fotela, podszedł do panny Ciwle, ujął jej dłoń i dyskretnie przyglądał się profilowi twarzy – miałem na myśli pani rysy, niepowtarzalne, pozwoli pani, że udam się na moment po fotoaparat, aby zaproponować portret – jak pięknie do mnie mówił – wyszeptała panna Ciwle, gdy jego postać zniknęła już w chłodnej strefie domu chyba dobrze, że nigdy nie usłyszy Fizyka czy Buciora, wyciągnąłby pochopne wnioski – nie męczcie go zanadto – babka Maria przeszła obok nas z pękiem uciętych róż – jest wyczerpany swoim własnym czasem, powinien zostać w cieniu – dodała, znikając w przeszklonej oranżerii – czy na pewno – spytała panna Ciwle – on chce mi zrobić portret? Słońce stało w zenicie, rozgrzane powietrze falowało nad spopielała zielenią ogrodu, tłocząc słodki zapach kwiatów pod kopuły rajskiej jabłonki i morelowych drzew, a upał, niczym frywolny krawiec, przyoblekł nasze ciała w wilgotne, obcisłe kostiumy, które, choć przezroczyste, miały w sobie nieznośnie krępujący ciężar chitynowych pancerzy, i dlatego staliśmy na tym tarasie w nieruchomym, owadzim letargu całą wieczność, aż wreszcie powoli, przezwyciężając opór rozżarzonego powietrza, weszliśmy do domu, w którym panowała zupełna cisza, milczący tragarze znosili z piętra skrzynie i kufry, w pokojach, salonie i bibliotece panował nieopisany chaos rozrzuconych, pozostawionych samym sobie rzeczy – niech pani tylko spojrzy – podniosłem z podłogi firmową kopertę zakładu pana Chaskiela Bronsteina – tu jest coś w środku – otworzyłem skrzydełko i wyjąłem szary prostokąt fotograficznego papieru Gevaerta, na którym nie naświetlono żadnego widoku – niech pani przeczyta, to jest charakter pisma mojego dziadka – i panna Ciwle pochylając się nad kartonikiem, przeczytała półgłosem – Zabrali mnie i zawieźli na miejsce, gdzie istoty wyglądały jak płonący ogień, ale gdy zechciały, przybierały wygląd ludzi – a potem odwróciła papier i przeczytała drugie zdanie zapisane przez dziadka Karola -Następnie udałem się na miejsce, w którym nie było nic – ależ pan się upalił – zaśmiała się głośno, dorzucając do ognia kilka szczap – jutro nie będzie żadnej jazdy, a swoją drogą, chciałam usłyszeć, co zrobił pański ojciec, kiedy wrócił z pracy – teraz nie mogę wyjaśnić – z trudem opanowałem język, widząc, jak każdy wypowiedziany przeze mnie wyraz frunie osobno w powietrzu i zaraz rozpada się na litery, których czarne płatki wirują w jęzorach ogniska, aż wreszcie rozpływają się w płomieniach – to jest zbyt mocne oddałem skręta – poza tym popełniłem błąd – przecież pokazywałam, jak to należy robić: powoli, delikatnie – panna Ciwle puściła dymka – tymczasem pan jak lokomotywa – ale nie dałem dokończyć mojej instruktorce tej uwagi, kochany panie Bohumilu, i przyznałem się do winy, do tych kilku zerwanych pod jej nieobecność chabaziów, które suszyłem na balkonie w nadziei oświecenia duszy i uwolnienia ciała, a ona, zamiast się gniewać, zamiast mnie ofuknąć, wybuchnęła śmiechem – ależ z pana kursant, ale przyrodnik, otóż ziele – zwinęła w palcach zerwaną łodygę – czerpie swoją siłę z czystości i dziewictwa; to, co tu trzymam w dłoni, to jest egzemplarz męski i kiedy kwitnie, stara się zapylić – zerwała drugą łodygę – o, taką właśnie kitę żeńską, ale wówczas cały trud idzie na marne, zapylona trawa nie ma już żadnej mocy, żadnej magicznej właściwości, dlatego w czas kwitnienia trzeba wyrywać z korzeniami wszystkie te męskie egzemplarze – cisnęła jedną z łodyg w ogień – a wtedy żeńskie koszyczki i łodygi, rosnąc, pęcznieją od esencji – jak poświęcone Bogu zakonnice – palnąłem z głupia frant – żeby pan wiedział – panna Ciwle ściągnęła poważnie brwi – nie ma w tym nic śmiesznego, nadprzyrodzone moce ducha biorą się zawsze z wyrzeczenia, wiedziały to wszystkie święte i czarownice, ale dziś nie można o tym głośno mówić – czy pani oszalała – teraz ja zaśmiałem się głośno – żyjemy w wolnym kraju – wolnym dla kogo? ucięła mocnym głosem – doktora Elefanta? Fizyka? Buciora? A może w jakiś szczególny sposób miał pan mnie na myśli, nieprawdaż, jaka wyzwolona? Coś panu powiem – zaciągnęła się głęboko skrętem – tej pierwszej zimy, kiedy tu zlądowałam z Jarkiem, omal nie zwariowałam, nie było pieca, bieżącej wody, kibla, a na dodatek forsy i jakiejkolwiek pracy. No więc tańczyłam w barze „Lida” na rurze, na huśtawce, w kabinie pod prysznicem, lecz miałam układ z szefem: zero kurewstwa. Co wieczór przychodził oglądać mnie Szkaradek, po prostu palił się i pocił, stękał, zapraszał, stawiał drinki i mówił – dla ciebie zrobię wszystko – i tak to trwało tygodniami, aż wreszcie zapytałam – naprawdę wszystko? – Co chcesz – ześlinił się czego zażądasz. – Kiedy mu powiedziałam – dobrze, licencja instruktorska i mały fiat na własność – omal nie zleciał z barowego stołka. Przez miesiąc miałam spokój, ale gdy znowu przyszedł i położył na barze papier instruktorski i kluczyki, to ja omal nie odpadłam z rury. Coś panu jeszcze powiem – rzuciła peta w dogasający ogień – ja nigdy przedtem nie pieprzyłam się z facetem, byłam dziewicą, o, przepraszam, byłam prawdziwą delikatną panną, jak dawniej się mówiło w dobrym towarzystwie, pewnie w salonie pańskich dziadków również. Milczałem, kochany panie Bohumilu, panna Ciwle tymczasem przysypywała żar ogniska ziemią z grządek i powiedziała jeszcze, że te łodygi, które suszyłem na balkonie, są do niczego: zerwałem je przed czasem, no i na pewno były męskie. Chciałem się żegnać, podziękowałem za kolację, lecz panna Ciwle powiedziała – wykluczone, no gdzie pan teraz pójdzie w takim stanie, pan nigdy więcej nie powinien palić, pan nie ma na to tolerancji jak ja na alkohol – i zaraz wyniosła z szopy hamak, dwa koce i poduszkę – chyba nie boi pan się towarzystwa – spojrzała na żywopłot, za którym milczał stary cmentarz – dziękuję – powiedziałem – pójdę powoli na dół, do taksówki, jutro nie będzie jazdy, więc może umówimy się pojutrze – i ruszyłem w kierunku furtki, lecz moje stopy odrywały się wolno od ziemi, jakbym zamiast półbutów miał sandały z maleńkimi skrzydełkami Hermesa, i pofrunąłem w tym miłym stanie nieważkości kilka metrów do przodu, na bardzo niewielkiej zresztą wysokości, i lądowałem na ziemi, zupełnie jak Armstrong na Księżycu, rozbawiony niczym dziecko tą zmniejszoną grawitacją i zrobiłem następny krok, i znów frunąłem jak poprzednio, śmiejąc się coraz głośniej, lecz nagle stało się coś dziwnego, bo ziemia, zamiast przyjąć moje następne lekkie lądowanie, zaczęła uciekać spod moich stóp, zaczęła się oddalać i nagle znalazłem się wysoko ponad drzewami, ponad wzgórzem i ponad ceglanym gotykiem hanzeatyckiego miasta i czułem w sobie tę niebywałą lekkość i nicość istnienia, którą mistycy wypracowywać musieli nieraz przez całe życie, i właśnie z tego powodu zawstydzony usiłowałem nadać swemu ciału jakąś wagę, która ściągnęłaby mnie w dół, lecz to nie było łatwe, kochany panie Bohumilu, stan zawieszenia trwał chyba bardzo długo, aż wreszcie usłyszałem okrzyk panny Ciwle, który jak pocisk przeciwlotniczej baterii kapitana Rymwida Ostoi-Kończypolskiego trafił mnie w okolicę serca, i spadałem wreszcie w dół, ale nie jak klapnięty balon SP-ALP Mościce na łąkę pod Bobową, tylko jak zardzewiały Tupolew, któremu spaliły się silniki, i było to straszne uderzenie, po którym podnosiłem się wolno w strugach ociekającej wody, a panna Ciwle, pomagając mi wygrzebać się z balii na deszczówkę, grzmiała donośnym głosem – jak ktoś nie umie chodzić, to nie powinien brać się za latanie, pan, zdaje się, należy do tych, którym kromka zawsze upada masłem na podłogę, dobrze, że nie zlądował pan w kompoście – cudownie mówiłem, stukając w balię – widzi pani, ta chrzcielnica przywróciła mnie wspólnocie, przyoblekając nowe szaty – wykręcałem nogawki spodni – wziąłem też i nowego ducha, jestem jak nowo narodzony – no, nie wiem – odpowiedziała, kładąc poduszkę na hamaku – muszę iść spać, wstaję za trzy godziny – lecz zanim zniknęła w drzwiach drewnianej szopy, podeszła do mnie, kochany panie Bohumilu, i podała na pożegnanie dłoń, mówiąc – dziękuję – a ja stałem tak przed jej domem zupełnie zaskoczony, bo przecież za co miała mi dziękować, to raczej ja mogłem być jej wdzięczny za odlotowy wieczór z Buciorem i Fizykiem, za przyspieszony kurs współczesnej sztuki, za ten know how internetowej firmy Prorok, wreszcie za lekcję, jak nie należy palić trawy, kiedy się nigdy wcześniej tego nie robiło; szedłem wzdłuż cmentarnego płotu, myśląc o tym wszystkim i prawdę mówiąc, znowu wkraczałem w dolinę melancholii; nad stocznią i zatoką unosiła się gęsta mgła, gdzieś z portu jęczał nawigacyjny buczek, bliżej zadzwonił na rozjazdach niewidoczny tramwaj, powietrze lepkie było od nieskończenie ciężkich snów, które w ceglanych domach, zaułkach i ogrodach nie mogły się doczekać rozwiązania; pokrzywy, perz, lebioda znów zarastały miasto, którego nigdy nie lubiłem, obce, nikczemne, nieprawdziwe, co roku zapadało się o milimetr głębiej w pałubę własnych mitów, jak gdyby jego egzystencja nie miała w sobie wystarczającej dawki słonecznego blasku, jak gdyby dawny zapach śledzi, smoły, rdzy, sadzy i agaru kładł się nieprzeniknionym całunem na tłusta wodę kanałów, zbutwiałe resztki pomostów, socjalistyczne bloki i nigdy nie odbudowane spichlerze – pan kwaśno dzień zaczynasz – życzliwa z gruntu twarz taksówkarza przypominała wszystkie razem wcielenia Klausa Kinskiego – jak jest życzenie, po drodze możemy zafasować piwko, całodobowy serwis, za Jaruzela, panie, to było unmöglich, a teraz jest möglich, wszystko möglich – zdezelowany Mercedes z generacji skrzydlaków dosłownie rozpadał się na zakręcie Kartuskiej, dorżnięty silnik diesla wyrzucał kłęby spalin, zaklekotały drzwi, stuknęły amortyzatory, opadła luźna szyba, w kabinie unosił się gęsty, duszący obłok odświeżacza powietrza, zdaje się, że w miętowej wersji – no, jak nie, to ja na sekundę po fajki skoczę – kierowca wyjawił swą intencję – pan tu zaczeka pół minutki – zatrzymał samochód przed nocnym sklepem, nieopodal manewrowego placu – zaraz wracam – zgrzytnęły i trzasnęły drzwi – pan tylko nie zasypia – patrzyłem, jak koło śmietnika pod kasztanowcem płonie niewielki ogień, derwisze, menele, wyznawcy świętego Wita, sztajmesi, dykty, żury, ćmagi obojga płci grzały swoje łachmany w migotającym kręgu, obraz co chwila przysłaniała wciąż gęstniejąca mgła, ich twarze, kochany panie Bohumilu, ich sylwetki, ich wolne i oszczędne ruchy przypominały udręczonych długim marszem powstańców, którzy odskoczywszy na kilka chwil od armii okupanta, szukają złudnego momentu wytchnienia, złudnego, bo świt, jakiego nawet nie spostrzegą, przyniesie im niechybną śmierć, podłą i byle jaką; ruszyliśmy dalej tym strasznym Mercedesem, taksówkarz rozwijał swój monolog, a ja poczułem, że moja wieczorna i nocna lekcja jazdy jest jeszcze nieskończona, że musi mieć ciąg dalszy, tak jak ciąg dalszy miała historia stosiedemdziesiątki, ale nie tej skradzionej przez Sowietów, ta była benzynowa, lecz tej, która pojawiła się pewnego wiosennego dnia w siedemdziesiątym drugim roku na rogu Chrzanowskiego w Górnym Wrzeszczu za sprawą mego ojca, ta miała silnik diesla i znacznie większy przebieg, co zresztą w sposób oczywisty musiało znaleźć swe odbicie w epilogu – tylko czy panna Ciwle – zastanawiałem się płacąc taksówkarzowi – zechce powrócić do tematu, zechce zatoczyć kolejną pętlę w naszym samochodowym kursie? – I niech pan sobie wyobrazi, kochany panie Bohumilu, że zechciała, bo kiedy następnego dnia szedłem uliczką Sowińskiego do firmy Corrado – gwarantujemy prawo jazdy po najniższych w mieście cenach – z okna małego fiatka wychyliła się jej kształtna głowa i usłyszałem halo, panie Pawle, jest pan spóźniony kwadrans, czy wy, mężczyźni, zawsze musicie komplikować proste sprawy? – Byłem skonfundowany, bo przecież wtedy, po tej trawce nie umawialiśmy się na konkretną godzinę, dlatego milczałem, zapinając pasy i ustawiając lusterko, ale ona miała naprawdę dobry humor i natychmiast, kiedy tylko ruszyłem, powiedziała – dziś zaliczamy skrzyżowania, najpierw jedziemy na Hucisko i wreszcie chcę usłyszeć, co zrobił pana ojciec, spodziewam się, że miało to jakiś związek z samochodami pańskiego dziadka oczywiście – wjechałem na Kartuską – lecz zanim to opowiem, powinna pani wiedzieć, jakie było tak zwane tło, otóż – zatrzymałem się na światłach przed Urzędem Miejskim – nadzwyczaj szare i ubogie, żyliśmy bardzo skromnie, ojciec był wprawdzie inżynierem, ale nie przynależał do nowoczesnej, awangardowej, zdrowej klasy, przez długie lata zarabiał mniej niż traktorzysta w pegeerze, stoczniowy traser, dojarka czy murarz bez dyplomu, lecz nigdy nie narzekał, nigdy nie miał kwaśnej miny, nawet kiedy przed pierwszym jedliśmy tylko chleb ze smalcem, uśmiechał się i mówił – nie takie rzeczy przeżyliśmy – i nigdy nie pozwalał sobie na wspominanie starych dobrych czasów, bo zawsze myślał, był nieustannie pewien, że w końcu przyjdą jeszcze lepsze, choć, mówiąc prawdę – staliśmy nadal w korku przed Urzędem Miasta – nigdy nie mogłem dociec źródeł tego szlachetnego optymizmu, który w żadnym wypadku nie mógł pochodzić z doświadczenia, lecz z jakichś głęboko skrytych w duszy mojego ojca pokładów naiwnej dobroci, skąd bowiem czerpał wiarę – powoli ruszaliśmy spod najbrzydszego budynku w mieście – że będzie lepiej, skoro było coraz gorzej – może wierzył w Boga – panna Ciwle spojrzała na mnie pytająco – jak ktoś ma to w sobie głęboko, nie na pokaz, no to nawet jak wpierniczają go lwy, uważa, że mimo chwilowych trudności, sprawy idą zasadniczo w dobrym kierunku – no, może coś takiego – zaśmiałem się, hamując na wysokości Targu Rakowego – choć jego wiara w Boga była raczej wywiedziona z ducha fizyki kwantowej niż z wypadków historii, ale jakby nie było – wracałem do tematu – ojciec, który do ekscesów przodującej, awangardowej, zdrowej klasy czul estetyczną odrazę, na wszystkie ich akcje, wiece, przemarsze i histeryczne wrzaski reagując powściągliwym milczeniem, w jednym tylko przypadku łamał swoje zasady i mówił głośno o przeszłości, a mianowicie gdy szło o samochody-nie podobały mu się syrenki i Wartburgi? – wpadła znów w słowo panna Ciwle – to nie jest właściwe określenie – wyjaśniłem chodziło mianowicie o to, że kiedy mama, brat albo ja mówiliśmy czasem ojcu – ach, jak przyjemnie byłoby pojechać na plażę, choćby i taką syrenką, zamiast tłoczyć się w rozgrzanym tramwaju przez godzinę, jak miło byłoby wracać z Kaszub z koszami pełnymi grzybów, choćby i takim trabantem, nie czekając w strugach deszczu na ostatni, zatłoczony do granic możliwości autobus, który mija przystanek pekaesu nawet nie zwalniając – kiedy więc czasami i nieśmiało mówiliśmy o tym, że ten i tamten sąsiad czy znajomy w drodze niesłychanych wyrzeczeń kupił wreszcie syrenkę czy wylosował szczęśliwie Wartburga, ojciec odpowiadał, że nie każdy pojazd dwuśladowy napędzany silnikiem zasługuje od razu na miano samochodu, tak samo jak nie każdy, kto przemawia z trybuny, jest automatycznie mężem stanu, i ucinał dalszą dyskusję stwierdzeniem, że jeśli będzie kiedykolwiek jeździł autem, to tylko takim, jakim podróżował ze swoim ojcem, no a my mogliśmy tylko jęknąć, bo przecież sama już tylko myśl, samo marzenie, że pojedziemy na sopocką plażę albo nad kaszubskie jeziora Mercedesem, należały do zbioru proroctw fantasmagorycznych; mijały lata, na ulicach pojawiły się już polskie fiaty, w delikatesach można było kupić za jednym staniem dwie paczki kawy i puszkę ananasów, nieliczni przywozili z Zachodniego Berlina mocno zużyte volkswageny, niektórzy marynarze śmigali po Świętojańskiej w Gdyni talbotem lub pontiakiem, lecz mój ojciec nie zmienił zdania, i proszę sobie wyobrazić – podjechałem zaledwie pięć metrów i znów staliśmy w korku – to kwietniowe popołudnie, kiedy usłyszeliśmy pod oknami naszego małego mieszkania charakterystyczny klekocik dobrze wyregulowanego diesla, kiedy usłyszeliśmy radosny chór rozwrzeszczanych dzieciaków skandujących za nadjeżdżającym wolno Mercedesem 170 DS – gestapo! gestapo! – tak, to była naprawdę wielka chwila mojego ojca, jego czas zatoczył na naszych oczach niesamowitą pętlę, wysokoprężna stosiedemdziesiątka, rocznik powojenny, była niemalże identyczna z tamtą, benzynową, te same co na zdjęciach bufiaste błotniki, ten sam podłużny dziób z chłodnicą i taki sam dupiasty kufer mogły sprawiać wrażenie, że zaraz wysiądzie z niego dziadek Karol, lecz zamiast niego ukazał się mój ojciec i pokiwał nam radośnie dłonią, zapraszając na pierwszą przejażdżkę po ulicach Wrzeszcza; jechaliśmy Chrzanowskiego, potem Polankami, podziwiając rozdzielczą deskę z zegarami Boscha, równomierny tembr silnika, łagodne kołysanie zawieszenia, a ojciec opowiadał, jak trudno mu było znaleźć niektóre brakujące części, jak szukał ich po złomowiskach i starych warsztatach, jak wytaczał na tokarce to, czego już nigdzie nie można było kupić czy wyszukać – bo musi pani wiedzieć wyłączyłem silnik fiatka – że remont tego Mercedesa, którego ojciec kupił po wypadku od znajomego mechanika, trwał dwa lata, a wszystko w konspiracji, no bo liczyć się miała niespodzianka, zaskoczenie – niesamowite – panna Ciwle zapaliła skręta – z pańskiego ojca musiał być romantyk – raczej inżynier – odparłem, włączając silnik, by przejechać dwa metry i znowu stanąć – nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż awaria, nieraz na długiej trasie, kiedy jechaliśmy w góry i nic się nie działo, nic się nie psuło, ojciec prowadził w milczeniu, wyraźnie znudzony monotonią, lecz kiedy tylko coś zachrobotało w skrzyni biegów, zapiszczało w hamulcach, stuknęło w dyferencjale, natychmiast z błyskiem w oku snuł rozmaite przypuszczenia, stawiał diagnozy, rozwijał hipotezy, no a kiedy przyjechaliśmy na miejsce, zamiast chodzić z nami na wycieczki, rozkładał swoje narzędzia i grzebał w silniku od rana do wieczora, wybrudzony smarem po łokcie, i był szczęśliwy, kiedy po kilku dniach, gdy trzeba już było wracać do domu, znalazł wreszcie szczelinę w gumowej uszczelce pompki hamulcowej lub ukręcony gwint jakiejś śruby i wtedy zaczynała się prawdziwa walka z czasem i materią, lecz ojciec nigdy jej nie przegrał, naprawa była ukończona zawsze za pięć dwunasta, no i sunęliśmy szosą, wracając do domu, a lekka melancholia, w jaką popadał teraz ojciec z powodu braku jakiejkolwiek następnej awarii, kompensowana była wrażeniem, jakie na kierowcach wywierał kształt i wygląd starego Mercedesa, czasami mrugali nam światłami, czasem kiwali dłonią i nacisnęli klakson, ale największe emocje wzbudzało wyprzedzanie; taki na przykład trabant, albo zaporożec zbliżał się do naszego kufra, no i przez moment jego kierowca jechał w bezpiecznej odległości, dziwiąc się, że zabytek wyciąga nawet dziewięćdziesiąt, zaraz jednak dodawał gazu, włączał migacz, no i zaczynał wyprzedzanie, a wtedy ojciec lekko dociskał gaz i mniej więcej przy stu dziesięciu widzieliśmy za szybą po naszej lewej stronie zdenerwowaną i spoconą twarz właściciela moskwicza czy trabanta, który dosłownie wybałuszał oczy, wysuwał język i wykrzywiał twarz w strasznym grymasie, no bo na naszym szybkościomierzu było już sto dwadzieścia dwa kilometry na godzinę, a Mercedes nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, mrucząc silnikiem i lekko kołysząc swoim zawieszeniem, więc jeśli zostaliśmy w końcu wyprzedzeni, ojciec uśmiechał się do siebie i głaszcząc kierownicę mówił – nie mogę męczyć emeryta – ale bywało też i tak, że trabant albo zaporożec musiał się schować za nasz kufer, gdy z naprzeciwka pędziła ciężarówka, a wtedy jego kierowca po prostu dostawał szału, siedział nam na ogonie, trąbił, mrugał światłami i następny manewr wyprzedzania zaczynał już bez namysłu pod górę, na zakręcie, niebaczny ciągłej linii, no i dwukrotnie skończyło się to groźnie, choć nie tragicznie, otóż za pierwszym razem trabant z kielecką rejestracją wypadł z łuku szosy i rąbnął w stóg siana, za drugim zdarzyło się to samo rumuńskiej dacii z poznańskiego, która wylądowała w stawie, ojciec, rzecz jasna, natychmiast zwalniał i zawracał, żeby nieść po moc, lecz jego zachowanie nie było widocznie zgodne ze współczesną etykieta, skoro kierowca trabanta nawymyślał nam od głupców, chujów i oszustów, kierowca dacii za to, stojąc po łydki w wodzie, wygrażał pięścią i wrzeszczał, że wszyscy ludzie z Gdańska to zbrodniarze: nie dość że tarasują drogi po rządnym ludziom, to jeszcze jeżdżą złomem po hitlerowskich dygnitarzach, więc szkoda, że tak mało zginęło ich w siedem dziesiątym roku – no nie – wykrzyknęła panna Ciwle – i pański ojciec nie dał mu w pysk?! – musiałby wejść do wody wyjaśniłem – a po drugie jak zawsze, kiedy miał do czynienia z tego rodzaju chamstwem, nie wpadał w złość, tylko w melancholię – niech pan wypuści rybki z bagażnika – powiedział wtedy do tego arywisty z poznańskiego – i powiem pani wreszcie ruszyłem na jedynce – że to było lepsze, niż taplać się z tamtym w błocie, bo kiedy kierowca dacii usłyszał o tych rybkach, po prostu spurpurowiał, zatkało go, z wściekłości kopnął w drzwi swojego samochodu, a potem ruszył w naszą stronę, gwałtownie, biegiem, no ale wywrócił się raz, drugi, widzieliśmy go, jak wychodzi na brzeg stawu umazany po uszy szlamem, ale Mercedes unosił nas już szosą, ojciec zmienił bieg i powiedział do mnie i brata – teraz widzicie, dlaczego nie należy wyprzedzać na zakrętach. – Piękna lekcja – śmiała się panna Ciwle – nie dałabym lepszej, a te naprawy i awarie to zupełnie jak w opowiadaniu Hrabala, zaraz, w którym to było tomie, z tym rozkładaniem silnika – Taka piękna żałoba odpowiedziałem błyskawicznie, kochany panie Bohumilu -za każdym razem Francin poszukiwał pomocnika do trzymania śrubek – właśnie – panna Ciwle spojrzała na mnie uważnie pan też to robił? – nie – jechaliśmy w żółwim tempie wzdłuż niewielkiego skweru, na którym dwa potężne dźwigi usiłowały podnieść sowiecki czołg, pomnik wyzwolicieli miasta – ojciec miał przyjaciela z garażem i warsztatem, ale to było w Gdyni, więc jak musiał rozbierać silnik albo grzebać w podwoziu, je chał do niego na cały dzień i wracał do Wrzeszcza ostatnią kolejką elektryczną, z czasem Mercedes wymagał coraz częstszych napraw, dwu, albo nawet trzydniowych, więc ojciec zabierał ze sobą śpiwór i kanapki i nocował w warsztacie, no i dopiero kiedy wszystko skończył, wracał samochodem do domu, zmęczony, w brudnym kombinezonie, pachnący ropą ale mama nie była już tak radosna jak wówczas, gdy zajechał na nasze podwórko pierwszym razem – jak wyglądają twoje ręce – martwiła się, podając mu kolację – leżysz na cemencie godzinami – ale ojciec był oczywiście optymistą – niedługo skończą się kłopoty – odpowiadał – to tylko kwestia cierpliwości i wyjedziemy znowu w góry – tak – nie dawała za wygraną mama – tylko po to, żebyś znów tydzień spędził z narzędzia mi, mógłbyś dać spokój, jesteś zmęczony, wcale nie musimy mieć samochodu, a zresztą – kładła mu dłoń na głowie – mógł byś go sprzedać do muzeum – może do niemieckiego? – pytał z sarkazmem – na pewno mają taki model i znacznie lepiej utrzymany, bo my, Polaczki, nie mamy zapasowych części, jesteśmy brudni, źli, pijani i leniwi, czy wiesz, ile się tego nasłuchałem przez całą wojnę – już dobrze – odpowiadała mama – zrobisz, co zechcesz. – Tu, drogi panie Bohumilu, musiałem wyjaśnić pannie Ciwle, że ojciec przez całą prawie okupację pracował jedenaście godzin dziennie w naprawczym warszta cie samochodów i dzięki temu nie wywieziono go do Rzeszy jako przymusowego robotnika, no bo ten warsztat świadczył usługi dla firm zaopatrzeniowych i dla armii – zrobisz, co ze chcesz – odpowiadała mama, ale wiedziała doskonale, że oj ciec nie zrezygnuje z Mercedesa, bo przecież ten samochód był dla niego czymś więcej niż zwykłym samochodem, a nawet zwykłym Mercedesem, no więc, gdy na godzinę jazdy zaczęło w końcu przypadać z trzydzieści dziewięć godzin warsztatowych – ciągnąłem, dojeżdżając wreszcie do ronda Huciska – mama się obraziła i powiedziała – nie wsiądę więcej do tej landary – i rzeczywiście, nie wsiadła, a ojciec, kiedy któregoś razu nie zadziałał rozrusznik, zatrzasnął drzwiczki, schował kluczyki w kredensie i więcej nie tknął samochodu stojącego pod naszym ogrodowym płotem – no i co było dalej spytała panna Ciwle – nie mogli się dogadać? – nie mogli ciągnąłem – bo każde z nich zastygło we własnym gniewie i każde miało swoją słuszną rację, tymczasem Mercedes niszczał w upale, deszczu, śniegu, mrozie i przez następne dwa lata zarastał jak parostatek w korycie wyschniętej rzeki, pokrzywy, perz, lebioda sięgały niemal dachu, złodzieje wybili szybę i wymontowali rozdzielczą deskę z zegarami Boscha, koty sikały po fotelach, dzieci pourywały lusterka, znaczki i dekle, a reszty dopełniły rdza i wilgoć, aż wreszcie – przepraszam, niech pan zawróci – przerwała panna Ciwle – w tym mieście nie można już normalnie jeździć, w godzinę nie zrobiliśmy kilometra – więc zawracałem, kochany panie Bohumilu, na rondzie Huciska przed gmachem byłych Komisarzy byłej Ligi Narodów byłego Wolnego Miasta Gdańska, ale nie było to wcale takie proste, światła nie działały, ruchem kierowało dwóch młodych policjantów i nie dawali sobie rady z tą rzeką pojazdów, z tym mechanicznym ściekiem napierającym z każdej strony świata, dzwoniły tramwaje, ryczały klaksony ciężarówek, samochody posuwały się jak ślimaki w upalnym powietrzu ostatniego dnia maja, a ja uświadomiłem sobie, że to ostatnia już pętla, jaką zataczam małym fiatem mojej instruktorki – żeby tu było metro – mówiła tymczasem panna Ciwle – lub wydzielony pas tramwajów, no albo chociaż ścieżki rowerowe, czym oni się zajmują – spojrzała w ponurą bryłę Miejskiego Urzędu – naprawdę nie wiem – wróciłem do tematu ale dawniej interesowały ich przynajmniej wraki samochodów, no bo kiedy trzeci rok z rzędu Mercedes stał przy plocie, porośnięty dzikim winem, niczym ogromna ważka z pustymi oczodołami po latarniach, do naszych drzwi zapukał urzędnik z Wydziału Estetyki i nakazał, żeby usunąć ten szpetny wrak, jak łaskaw był to ująć, ponieważ jego widok źle wpływa na samopoczucie mieszkańców, i to był koniec – dodałem, zawracając wreszcie z Huciska w Nowe Ogrody – epoki Mercedesa w naszej rodzinie, finał, jak się to mówi, ostateczny, samochód powędrował na złomowisko, gdzie pośród starych lokomotyw, dźwigów, rusztowań, cystern i kolejowych szyn czekał na swoją kolej do gigantycznej prasy, ojciec natomiast schował swoje prawo jazdy i nigdy więcej nie rozmawiał z nikim na temat samochodów – skapitulował – powiedziała panna Ciwle – rozumiem, jak się czuł, ale tych kilka lat musiało być dla niego jak wakacje – owszem – odparłem – nigdy wcześniej ani potem nie widziałem go bardziej szczęśliwym, ożywionym, to były jego dni słoneczne, prawdziwe święto, rekompensata straconych lat i złudzeń, bo musi pani wiedzieć – udało mi się wjechać na środkowy pas – że jednak pierwsze powojenne lata były dla niego bardzo ciężkie, dziadek Karol należał do tak zwanych wrogów ludu i powiedziano mu w fabryce, do której zgłosił się natychmiast po wojnie, że lepiej byłoby dla niego, gdyby w tym Oświęcimiu zginął, bo teraz nie potrzeba burżuazyjnych inżynierów, wsteczna nauka jest w szybkiej likwidacji, a kiedy dziadek Karol zapytał sekretarza, co było burżuazyjnego w jego badaniach i patentach, aresztowano go za prowokację, w ten sposób jego życie zatoczyło niesamowitą pętlę, bo kiedy w końcu wyszedł, nie pozwolono mu osiedlić się w Mościcach, mógł tam odwiedzać babkę Marię tylko trzy razy w miesiącu i za każdym razem ze specjalną przepustką, więc żeby skończyć ten smutny wątek, powiem pani, że mój ojciec, który po wojnie osiadł w Gdańsku i tutaj studiował na politechnice, za każdym razem, kiedy w ankiecie personalnej wypełniał rubrykę „pochodzenie”, bardzo się denerwował i cierpiał na bezsenność, no bo wpisywał „inteligenckie”, co było w dużym stopniu prawdą, lecz przecież wystarczył drobny donos jakiegoś hunwejbina, by zarzucono mu przemilczanie faktów, a przemilczenie w tamtych czasach to była kiepska sprawa, więc ojciec bardzo się denerwował podczas bezsennych nocy, by nikt nie wytknął mu tego wroga ludu w rodzinie, tego przypadku burżuazyjnego inżyniera w likwidacji no to zupełnie jak z Hrabalem – zaśmiała się panna Ciwle tylko że on był pisarzem w likwidacji, a pański dziadek Karol wykasowanym inżynierem chemii – tak, to ciekawe zestawienie – powiedziałem, zatrzymując małego fiata znowu na wysokości Targu Rakowego – zważywszy niesamowitą ciągłość tego procederu, bo widzi pani, kiedy generał Jaruzelski wytoczył na ulice czołgi, ja byłem młodym, nieopierzonym dziennikarzem – niech zgadnę – panna Ciwle nie dała mi dokończyć – zlikwidowali panu warsztat pracy – dokładnie – śmialiśmy się teraz oboje – i do zawodu nigdy więcej nie wróciłem i w tym momencie, kochany panie Bohumilu, nasza rozmowa została przerwana i nie zdążyłem powiedzieć mojej instruktorce, jak bardzo ta ostatnia likwidacja wpłynęła na całe moje życie, jak wiele zawdzięczałem generałom Baryle, Życie i Oliwie, to przecież dzięki nim miałem maszynę do pisania wyniesioną z gmachu „Solidarności” i dzięki nim, zamiast biegać na prasowe konferencje, przygotowywać biuletyny lub patrzeć, jak Lech Wałęsa ściera w proch Andrzeja Gwiazdę, dzięki tym generałom właśnie, zamiast redagować depesze i teleksy, mogłem napisać swoją pierwszą książkę, której nikt wprawdzie, i na szczęście, nie chciał wydrukować, lecz która do dzisiaj, kochany panie Bohumilu, leży w mojej szufladzie i przypomina mi czasami tamte piękne chwile, tamte nasze pierwsze wielkie wakacje, tamten festiwal wolności, tamto nasze szlachetne zachłyśnięcie się wiatrem od morza, po którym przyszło, nie tak znów prędko, nieuniknione bagno polityki, udręka pospolitych rzeczy, poezja afer, epika kłamstw, festiwal nikczemności, słowem normalne życie z kredytem i debetem, ale nie powiedziałem o tym wszystkim pannie Ciwle, ponieważ na Targu Rakowym, gdzie dwa ogromne dźwigi unosiły właśnie sowiecki czołg T-34, kombatanci Ludowej Armii, Milicji Obywatelskiej, ORMO i pewnie dziesiątków pokrewnych formacji demonstrowali swoje oburzenie, usiłowali nie dopuścić do likwidacji pomnika; machali transparentami: Wdzięczność Wyzwolicielom, Nie fałszujmy historii. Godność i Prawda, wbiegali na gąsienicową platformę, by operatorzy dźwigów nie mogli załadować czołgu, kładli się tam, krzyczeli, śpiewali frontowe refreny, rozpinali jak ekshibicjoniści obozowe pasiaki, policja interweniowała sennie, spolegliwie, jak gdyby ci starsi, siwiejący panowie odgrywali happening Żal za Czerwona Armią i wyglądało to naprawdę śmiesznie, ledwie ściągnięto z platformy kilku korpulentnych staruszków i dano znać dźwigowym, by czynili swoją powinność, na gąsienicowy ciągnik już gramolili się następni, często nieporadnie i ślamazarnie, tymczasem kierowcy w zablokowanych samochodach, jeden po drugim, naciskali klaksony i to był niesamowity komentarz, niesamowity hałas, jak na piłkarskim meczu, choć powiem panu, kochany panie Bohumilu, że trudno było się rozeznać, po czyjej stronie są ci zmotoryzowani kibice, co im się nie podoba lub zachwyca w tym spektaklu, bo przecież wie pan doskonale, że w moim buntowniczym kraju, którego stolicę zrównano z ziemią, podobnie jak w pańskiej ojczyźnie kompromisu, której stolica jest jednym z siedmiu cudów świata, że w obu tych przypadkach i przestrzeniach ogromna większość ludzi nie należała do zawodowej klasy w likwidacji, bo nie jeździła nigdy jak pański ojczym Francin cudownym BM-W, nie zasiadała jak mój dziadek za kierownicą Mercedesa, nie posiadała akcji browaru ani chemicznej fabryki, słowem nie zawsze i niekoniecznie czuła się źle w mitycznym mateczniku rewolucji, na wiecach, masówkach i paradach, i patrząc na tych żałosnych weteranów, których zepchnięto wreszcie do narożnika skweru, pomyślałem o tym zdaniu Pascala, w którym mówi o nierówności, że jest ona konieczna i niezbędna, ale gdy tylko zgodzimy się na nią rozumnie wszyscy, natychmiast zaczyna się wyzysk, jakiego świat nie widział, i może właśnie dlatego, kochany panie Bohumilu, ten czołg sowiecki zrównujący wszystkich i wszystko był dla tych dinozaurów nie tyle symbolem ich utraconej władzy, co znakiem utopii, w którą nadal wierzyli, i może dlatego wiele spośród rozbrzmiewających przy Targu Rakowym klaksonów to były glosy dwuznaczne, niezdecydowane – chyba im odpaliło – skomentowała panna Ciwle – przecież te czołgi spaliły całe nasze miasto – wtedy nie było jeszcze nasze – odpowiedziałem – ale ma pani rację, w Śródmieściu, podobnie jak we Wrzeszczu i w Sopocie, te czołgi hulały jeszcze kilka dni po kapitulacji Niemców, wjeżdżali nimi na podwórka, do sklepów, do kościołów i gdy nie było już czego grabić, dawali ognia odłamkowym, a potem poprawiali zapalającym, bywały też pościgi, o których układano pieśni: tu, nad Kanałem Raduni, porucznik Zubow, gdy ujrzał piękną Gretę, natychmiast zmienił kurs i dodał gazu, więc Greta, nie mając innego wyjścia, wskoczyła do rzeki, no ale to był marzec, roztopy i wysoka woda, więc prąd porwał jej ciało i zniknęła w tych szaroburych odmętach, tymczasem porucznik Zubow, który wjechał czołgiem do kanału, gdy zobaczył, że jego zdobycz przepada, wygnał bojców z wozu, każąc im po pas brodzić w nurcie i szukać dziewczyny, a sam obracał wieżyczką i z tej złości walił na lewo i na prawo pociskami z tego swojego T-34 i w ten sposób runęła fasada hotelu „Vansełow” i kilku sąsiadujących kamienic, a także piękne domy z loggiami na skraju Irrgarten, no a sam czołg porucznika Zubowa, ponieważ nie mógł się wydostać z rzeki, wyciągnięto z Raduni dopiero w czterdziestym szóstym roku i ustawiono właśnie tutaj jako pomnik wdzięczności dla Czerwonej Armii, choć pewnie byłoby inaczej – wreszcie ruszaliśmy z wiaduktu – gdyby Niemcy wygrały w końcu wojnę i znów zajęły Gdańsk, powiedzmy, że na jesieni czterdziestego piątego, wtedy na tym skwerku nie stałby żaden czołg sowiecki, tylko postać pięknej Grety odlana z brązu z napisem – Wybrałam śmierć zamiast hańby, lub coś podobnego w wielkoniemieckim stylu, co roku w marcu orkiestra grałaby tu Wagnera, a dziewczęta ślubowałyby uroczyście, że prędzej zginą w nurtach Raduni jak piękna Greta, niż oddadzą swój germański hymen podludziom, nawet kiedy ci ostatni są chwilowo zwycięzcami – ależ pan ma gadane – śmiała się panna Ciwle – to przecież zupełnie jak Wanda, co nie chciała Niemca – a swoją drogą – dodała, gdy znów mijaliśmy Urząd Miasta – kto sieje wiatr, zbiera burzę – i tak zostaliśmy z tym zdaniem panny Ciwle, kochany panie Bohumilu, ponieważ korek wreszcie się odszpuntował i jechałem teraz szybko w górę Kartuskiej, bo nasza ostatnia lekcja jazdy właśnie dobiegała końca, i jak to w życiu bywa, kiedy oczekujemy jakiejś puenty, kody, jakiejś zamykającej pętli, nic podobnego się nie zdarza, nic takiego nie nadchodzi, staliśmy więc przy biurze firmy Corrado: panna Ciwle oparta o drzwiczki jej fiata i ja tak samo, tyle że naprzeciwko, po drugiej stronie samochodu, poczęstowała mnie ostatnim skrętem, w którym wyczułem odrobinę trawy zmieszanej ze zwykłym tytoniem – bardzo dziękuję – powiedziałem – to były naprawdę fantastyczne jazdy – niech pan uważa na migacze i niech pan wie, że niektóre polecenia egzaminatora – wypuściła dymek zmierzają celowo do wprowadzenia w błąd, zwłaszcza zakazy skrętu są ich ulubioną pułapką – tak – powiedziałem – będę patrzeć na znaki, a jak zdam ten egzamin, czy mogę odwiedzić pani brata? Jarka? – zdziwiła się – tak – powtórzyłem Jarka, może odnajdę tych kilka starych fotografii, na pewno bardzo by mu się spodobały, wie pani, ja też mam brata, który wprawdzie nie popadł w takie nieszczęście, ale od paru lat jest na wózku, ma stwardnienie rozsiane, no i nie może właściwie wychodzić z domu, bo mieszka w bloku na trzecim piętrze, i to bez windy, więc cieszy się każdymi odwiedzinami – tak powiedziała – oczywiście, niech pan wpada, kiedy chce, myślałam, że w pana życiu, w pana otoczeniu, nie ma takich spraw, trudnych – zawahała się – i niewdzięcznych – a po cóż miałem pani o nich opowiadać – skończyłem skręta – tego ma każdy pod dostatkiem – no to do widzenia – podała mi dłoń i niech pan nie wyprzedza na zakrętach, zwłaszcza gdy jedzie przed pana małym fiatem Mercedes-Benz – i to był, kochany panie Bohumilu, koniec, szedłem ulicą Sowińskiego w dół do przystanku autobusowego, podczas gdy panna Ciwle właśnie usadzała za kierownicą nową kursantkę, jej głośny śmiech rozbrzmiewał mi w uszach jeszcze przez chwilę, kobieta opowiadała o tym, że właśnie przenieśli się tu z Niemiec z mężem, no i nigdy nie przypuszczała, że prawo jazdy można robić na czymś takim, tam, w Niemczech, nie dopuszczono by czegoś takiego nie tylko do kursów, ale w ogóle do ruchu, huk Kartuskiej zagłuszył wreszcie ten nieprzerwany tryl, zobaczyłem jeszcze z przystanku małego fiata panny Ciwle skręcającego w kierunku manewrowego placu, ale nie myślałem już o menelach pod kasztanowcem, rękawie z gumowych słupków ani o instruktorze Szkaradku, byłem zmęczony upałem, korkiem na Hucisku, wspomnieniami, sowieckim czołgiem i tym zatkanym do udręczenia miastem, które zdawało się tracić oddech i resztki swojej podejrzanej urody, i nagle poczułem straszną zazdrość, kochany panie Bohumilu, wobec tych pańskich lekcji jazdy na motocyklu jawa, bo przecież śmigał pan wtedy z instruktorem po najpiękniejszych w świecie miejscach; zacząłem przypominać sobie Kampę, Małą Stranę, Hradczany, Stare Mesto, Josefov i Vinohrady i te wspaniale ocienione latem ogródki barów i piwiarni, i tę secesję konkurującą z klasycyzmem i barokiem niemal na każdym kroku, a na to nałożyły się natychmiast widoki Lwowa i Wilna, które zabrane przez Sowietów, teraz wracały do Ukraińców i Litwinów jako prawowitych właścicieli i chociaż nie miałem z tego powodu żadnych, nawet najmniejszych patriotycznych fobii, to jednak było mi czegoś żal, bo przecież miasta, które otrzymaliśmy w zamian, były doszczętnie zrujnowane, były spalone tak jak Gdańsk i Wrocław, zgwałcone i sponiewierane, tymczasem Lwów i Wilno, jakkolwiek udręczone sowiecką okupacją, komunistycznym brudem i liszajem, zostały ocalone, ich nową egzystencję przyrównać mogłem do pacjenta, który po przebytym tyfusie odzyskuje siły i dawną urodę, natomiast Gdańsk i Wrocław wymagały amputacji kończyn, przeszczepu serca, wymiany nerek i wątroby, wstawienia sztucznych zębów i jeszcze długotrwałej terapii połamanego kręgosłupa, który złożono wprawdzie po kawałku, lecz który nie mógł gwarantować pełnej radości życia, podobnie jak liczne przeszczepy oparzonej skóry, nie wspominając, przez dyskrecję, o sztucznym oku i protezie palców; wsiadłem do autobusu, kochany panie Bohumilu, i jadać na Ujeścisko postanowiłem więcej o tym już nie myśleć, uwolnić się od historii Mercedesa, spalonych miast, wypędzeń, zawodów w likwidacji, chciałem myśleć o pannie Ciwle, jej profilu, spojrzeniu, zapachu włosów^ tembrze głosu i nagle uświadomiłem sobie, że chociaż rozstałem się z nią tak niedawno, to nie pamiętam już koloru jej oczu i zapomniałem, jakich używa perfum, tak, drogi panie Bohumilu, nagle uświadomiłem sobie, że panna Ciwle była przez te tygodnie mojego kursu prawa jazdy jak piękna twarz spotkana w metrze, gdzie w ciągu kilku minut obserwujemy setki osób, zapamiętując jedną, może dwie, no i myślimy sobie wówczas kim jest ta piękna nieznajoma, dałbym tak wiele, żeby choć chwilę z nią porozmawiać, nie, nigdy nie zapomnę jej brwi i delikatnych, migdałowych powiek – no ale kiedy wysiadamy, kiedy pędzimy już ulicą, kiedy wpadamy znowu w wir życia, spotkanie naszych spojrzeń w wagonie metra, przelotne i ukradkowe, staje się już tylko odległą przeszłością, mgnieniem paru sekund, które jak migawka starego fotoaparatu zatrzymało ten niesłychany obraz tylko po to, by złożyć go w pokładach naszej głębokiej, podświadomej pamięci i nieraz to mgnienie powraca niespodziewanie po latach z powodu jakiegoś przypadkowego skojarzenia, dźwięku czy zapachu i wtedy piszemy wiersz albo oddajemy się rozmyślaniom, ale już nie na temat tamtej konkretnej twarzy, której przecież nie możemy dokładnie odtworzyć, lecz na temat czasu i jego przedziwnych mechanizmów, które rządzą naszymi snami i wyobraźnią, i tak było też w tym przypadku, kochany panie Bohumilu, panna Ciwle powróciła do mnie nagle, niespodziewanie, w zupełnie innym czasie i przestrzeni, chociaż za pana sprawą; tak, to był tamten fatalny dzień lutego w dziewięćdziesiątym siódmym roku, kiedy po raz pierwszy i jedyny w swojej historii telewizyjne Wiadomości stanęły na wysokości zadania, nie naśladując CNN lub innych komercyjnych stacji, kiedy się zachowały jak przyzwoita stacja środkowoeuropejskiego kraju, nadając jako pierwszą wiadomość o pana locie z piątego piętra szpitala na Bulovce, o tym pana skoku w otchłań, o pańskiej śmierci, kochany panie Bohumilu: siedzieliśmy wówczas w pubie „U Irlandczyka” z przyjaciółmi, za oknami na głównej alei Wrzeszcza ćmił deszcz ze śniegiem, rozprawialiśmy o tym i owym i nagle ta wiadomość uciszyła wszystkie rozmowy – podczas karmienia gołębi wychylił się przez okno oddziału ortopedii i wypadł na dziedziniec z piątego piętra – to brzmiało jak sentencja i wszyscy zrozumieliśmy, że właśnie i dopiero teraz zamknęła się epoka, wcale nie aksamitną rewolucją, upadkiem berlińskiego muru, zwycięstwem „Solidarności”, „Pustynną Burzą”, ostrzałem Sarajewa, ale tym pana lotem, tą kodą, tą puentą, tą niesłychaną pętlą, którą zatoczył pan całym swoim życiem, tymi książkami, które jak żadne inne pozwalały nam przetrwać najgorsze lata, bo pocieszały nas bezinteresownie, dawały natchnienie i ocierały łzy; natychmiast zamówiliśmy piwo i zwykła biesiada zamieniła się w stypę, w prastary obrzęd przywoływania duchów i stał pomiędzy nami wujaszek Pepi i pański ojczym Francin, i pańska piękna matka, i szalony Vladimir, i pańska Pipsi, i wszystkie wasze koty w Kersku, i wszystkie pana zachwycenia i fantazje, i był pan pomiędzy nami jak sławny cadyk z Bobowej pośród najwierniejszych chasydów: każdy pana wers znaliśmy niemal na pamięć, każdy cytat mogliśmy obracać wielokrotnie, smakując jego brzmienie, mądrość, światło, no i tak właśnie się działo, kochany panie Bohumilu, w barze „U Irlandczyka”, kiedy pan czekał już w chłodni na lekarskie świadectwo i na swoją kolejkę do praskiego krematorium; każdy z nas, kolejno, rzucał głośno cytat, a reszta odgadywała, czy jest to zdanie ze Skarbów świata całego , czy może z Pociągów , albo z Obsługiwałem angielskiego króla , lub Przerw w zabudowie no i ten, który zgadł pierwszy, otrzymywał nagrodę, wszyscy stawiali mu ekstra kolejkę, lecz jeśli wyskoczył z odpowiedzią błędną, musiał postawić kolejkę wszystkim, pani Agnieszka nieustannie donosiła do naszego stołu kufle guinessa, żywca i johna bulla, jej taca z napełnionymi kieliszkami beherovki wciąż krążyła pomiędzy barem a naszym rozkrzyczanym kręgiem, a ja pomyślałem sobie, kochany panie Bohumilu, że może to jest najlepsza nagroda dla pisarza, najwspanialsza zapłata, to właśnie, że w nieznanym mu mieście, tysiąc kilometrów na północ od Pragi, przy głównej ulicy, która kiedyś nazywała się Hauptallee, a potem Hindenburga, a potem Adolfa Hitlera, a potem Rokossowskiego, no a teraz nazywała się Grunwaldzką, jacyś faceci w średnim wieku przerzucają się fragmentami jego książek, kłócą się o każdy przecinek i wymyślają sobie od idiotów, gdy któryś z nich popełni kardynalny błąd, myląc, dajmy na to, Bambini di Praga z Domem , w którym nikt nie chce już mieszkać, powiedziałem więc o tym głośno, że chyba byłby pan zadowolony z takiej nagrody, no i rozpętała się prawdziwa burza, bo natychmiast przypomniano, że to pan powinien otrzymać nagrodę Nobla, a nie Jaroslav Seifert, nikt wprawdzie z zebranych nie miał nic przeciwko Jaroslavovi Seifertowi, a nawet więcej, wielu z nas podziwiało jego liryki natchnione praską atmosferą, ale poetów tej klasy co Jaroslav Seifert jest w Czechach, w Europie i na świecie co najmniej kilkudziesięciu, a prozaików takich jak Bohumil Hrabal nie ma poza nim samym ani na lekarstwo, wrzeszczeliśmy jeden przez drugiego, jakby przy stoliku „U Irlandczyka” zasiadał z nami przedstawiciel nobliwej Akademii – no i co wy sobie wyobrażacie, jak można brać pod uwagę, czy kandydat ładnie się zaprezentuje podczas walca ze szwedzką królową, czy będzie gładko przemawiał, czy nie wypije za dużo kieliszków szampana, lub, o zgrozo, nie wyleje tego szampana do wazonu, by zażądać zwykłego pilsnera, jak wy możecie obawiać się kilku na przykład niecenzuralnych słów albo poklepania jego królewskiej mości po połach fraka, ostatecznie kiedy do Pragi przyjechał Bill Clinton, to tylko po to, żeby napić się piwa „U Zlatého Tigra” z Bohumilem Hrabalem, bo amerykański budweiser to są po prostu siki w porównaniu z takim staropramenem, a taki John Irving, choćby napisał dziesięć kolejnych tomów Terapii wodnej i zrobił z tego hollywoodzki serial, to i tak mógłby Bohumilowi Hrabalowi podawać szklanki, co wy sobie wyobrażacie, szwedzkie padalce, że taki Mitterand jechał do Pragi obejrzeć pomnik Jana Husa, czy żeby powiedzieć Bohumilowi Hrabalowi – odkąd pana czytam, nie muszę popijać wody z Vichy – jak mogliście, panowie akademicy, nie zauważyć, że Bohumil Hrabal był najbardziej nowoczesnym, najbardziej awangardowym prozaikiem dwudziestego wieku, a przy tym nie miał w sobie nic z awangardowych barbarzyńców, z tej przekupnej hołoty, która poza naśladownictwem paru gagów Kabaretu Voltaire z Zurychu nic już nie umie sklecić, otóż Bohumil Hrabal klecił z najmarniej szych ułomków, ze strzępów zdań, z resztek obrazów, tapet, fotografii, dźwięków i zapachów absolutnie niepowtarzalne frazy, zdumiewające konstrukcje, feerie światów i opowieści, a przy tym w tych jego rozedrganych słowach zawsze czaiła się elegancja Mozarta, silą Beethovena i Chopinowska melancholia, co wy sobie wyobrażacie, niedouczone gamonie, któż tak jak on potrafił, niczym sztukmistrz, podnieść zwykła rzecz ze śmietnika naszej historii, naszej wspaniałej cywilizacji i niczym Bruno Schulz ze strzępu starej gazety uczynić z niej stronę Księgi, stronę płonąca własnym, a nie odbitym blaskiem? Ale, kochany panie Bohumilu, szwedzcy akademicy ani myśleli nas słuchać, dlatego zażądaliśmy od pani Agnieszki listowego papieru, koperty i pocztowych znaczków i zaczęliśmy pisać list do Sztokholmu, list, w którym domagaliśmy się kategorycznie, by tę nagrodę Nobla przyznano panu przynajmniej pośmiertnie, kochany panie Bohumilu, żeby oprawili ten dyplom w górski kryształ i położyli go na pańskim grobie w Kersku, gdzie na pewno grzać się będą w słońcu wszystkie pańskie koty, tak więc musiałem pełnić rolę sekretarza, co nie było proste, bo wszyscy jeden przez drugiego krzyczeli mi nad uchem – to już napisałeś? A o tym pamiętasz? I napisz jeszcze, że nigdy jako Polacy nie osiągnęliśmy takiej jednomyślności -więc, pochylony nad stołem, zapisywałem wszystkie te postulaty do nobliwej Akademii, ale kątem oka zauważyłem na ekranie telewizora znajomą dobrze twarz, w migawce politycznych wiadomości uśmiechał się do mnie nie kto inny, tylko instruktor Szkaradek, naturalnie teraz nie miał na sobie przepoconej koszulki polo, nie był już instruktorem i prawdopodobnie nie przeklinał, przynajmniej na wizji i na fonii, ze strzępów dobiegających zdań zorientowałem się, że jest wysokim urzędnikiem do spraw przekształceń własnościowych, prywatyzuje na potęgę, co jeszcze pozostało niesprywatyzowane, walczy o nowy kształt fatalnie zacofanej polskiej gospodarki i powiem panu, kochany panie Bohumilu, że ta krótka informacja, która dotarła do mnie w trakcie zapisywania zdań dla szwedzkiej Akademii, wcale mną nie wstrząsnęła, wcale nie zdała mi się dziwną, przeciwnie, stanowiła zwieńczenie dewizy politycznej partii, do której instruktor Szkaradek pragnął mnie zapisać, ale widocznie tego dnia rozsypał się, drogi panie Bohumilu, prawdziwy worek informacji w naszych telewizyjnych Wiadomościach, bo kilka minut potem, kiedy dawałem nasz list do podpisu wszystkim kolegom, a potem zupełnie przypadkowym ludziom, którzy również chcieli mieć swój wkład w przyznanie panu nagrody Nobla, kiedy chodziłem więc po całym pubie z kartką papieru, na której było coraz więcej i więcej podpisów, na ekranie telewizora pojawili się Fizyk i Bucior z zamazanymi twarzami, bo takie wszak przysługuje prawo oskarżonym, stanąłem pod ekranem naprawdę zdumiony i osłupiały; tak, to byli oni ponad wszelką wątpliwość, najwięksi hakerzy niepodległej Polski, prokurator odczytywał właśnie akt oskarżenia, w którym roiło się od zawiłych paragrafów, ale istota sprawy była jasna: internetowy geniusz Fizyka oraz proroczy dar Buciora złączone w jedno dały nadspodziewany efekt: nie było takiej firmy, banku, poczty czy wojskowego sztabu, do którego nie potrafiliby się włamać, przemogli bramy Pentagonu, kody Brukseli, szyfry banków i wszędzie byli jak u siebie w domu, wszędzie znaleźli dobry towar, nie, drogi panie Bohumilu, Fizyk z Buciorem nie podkradali z niczyich kont pieniędzy, oni szukali poufnych informacji i sprzedawali je za wysoką cenę, Bank Szwajcarski mógł u nich nabyć wszystkie szczegóły konkurencyjnych firm Azjatów, Rosjanie najświeższe plany gwiezdnych wojen, Amerykanie plan ulubionej gry Jelcyna, Palestyńczycy dokumenty izraelskiego Mosadu, Mosad adresy arabskich terrorystów, kartel z Medelin listy agentów FBI, Citroen najnowsze opracowania Mercedesa, Mercedes Tbyoty, Toyota Citroena, adwokat zapowiedział, że sprawa jest bez precedensu i skończy się uniewinnieniem, ponieważ żadna z poszkodowanych instytucji nie wniosła formalnego oskarżenia, jedynie skargę na działalność firmy rejestrowanej na Bahama Fizyk amp; Buczo Corporation, której właściwość prawna i fiskalna nie przynależą do polskiej jurysdykcji, choć właściciele to Polacy, słowem, kochany panie Bohumilu, stałem i rozdziawiałem, jak się to mówi, gębę, bo z kaznodziejskiej firmy uczynić coś takiego, z działkowej szopy wypłynąć elektroniczną rzeką na takie oceany, to było przecież nie lada osiągnięcie chłopaków z Kolonii Ochota i nawet jeśli nie wszystko było legalne i dozwolone, to przecież rozsławili moje miasto, nie przymierzając, jak Benia Krzyk Odessę, kamera pokazała dwupokojowe biuro Fizyka i Buciora na najwyższym piętrze nowego wieżowca, a potem omsknęła się na parking, gdzie stały dwa identyczne, srebrzyste Mercedesy, i to był już koniec informacji, siadłem za stołem, oddałem kolegom list do noblowskiej Akademii, czytali go uważnie, lecz ja byłem już poza tym wszystkim, piłem spokojnie beherovkę, a potem piwo, a potem znowu beherovkę i myślałem już tylko o panu, kochany panie Bohumilu, i o pannie Ciwle: gdzie mogła teraz być moja instruktorka, która dawała do czytania swojemu bratu pana opowiadania i powieści, czy oglądała telewizję, a może usłyszała o pańskiej śmierci w radio, na pewno się zmartwiła i na pewno tak samo jak ja pomyślała o tej ciemności, w którą pan wkroczył, i która przez całe życie nie była panu obca, która kusiła pana wiele razy, bo przecież kiedy widział pan Franza Kafkę na balkonie pałacu Kinskych, jak patrzy w dół i waha się, czy ma skakać czy nie, jak mówił pan o tym jego przerażeniu, to przecież było to o panu, tak, myślę, że z panną Ciwle rozumieliśmy się bez słowa, wiedziała, jak pana gorzka melancholia, ta ostateczna wiedza o nicości, jest w pana śmiechu, żartach i ironii osnową i tematem, bo przecież nie ucieczką; wiedziała, że te wszystkie kufle piwa, które wypijał pan po barach, i wszystkie opowieści, jakie pan zapisywał, to jest metoda na przetrwanie, odwiecznie syzyfowa praca, odpowiedź na nikczemność, zasypywanie czarnej dziury i pewnie kiedy sięgała po trawę, czuła, że jest w podobnej sytuacji: jeszcze krok i kładka się urywa, i pewnie tak samo jak pan nie wierzyła w Ahura Mazdę, tego budowniczego mostu na drugą stronę, po którym dusze przejść mają do wieczności, i pewnie gdybyśmy teraz o panu rozmawiali – pomyślałem – o tym skoku i locie z piątego piętra szpitala na Bulovce, to pewnie przypomniałbym sobie dwunastą tabliczkę Gilgamesza, na której zapisano lament wywołanego z podziemi ducha Enkindu, te straszne słowa, że jego ciało wypełnione jest płaczem i tak jak starą szmatę toczą go robaki, jak starą szmatę, kochany panie Bohumilu, gdyby Homer znał te słowa, to pewnie lament zjawy Achillesa przed żywym Odysem przybrałby inną, okrutniejszą formę, gdybyśmy choć raz naprawdę ujrzeli to, co Orfeusz, ale nie w śpiewie, hymnie czy religijnym pocieszeniu, tylko w tej jednej chwili najoczywistszej grozy, być może z przerażenia nie moglibyśmy pić herbaty, pisać listu, kochać się, jeść, a nawet umierać, kochany panie Bohumilu, i gdybym teraz siedział z panną Ciwle – pomyślałem – tutaj, „U Irlandczyka”, czy u niej, w działkowej szopie, gdybyśmy we dwoje odprawiali to żałobne nabożeństwo, tę panichidę, te białoruskie dziady, to pewnie zamiast pisać list do szwedzkiej Akademii, zamiast przekrzykiwać się nad wilgotnym od piwa i beherovki blatem, milczelibyśmy, popalając wolno trawę i to byłaby nasza modlitwa za pana, nasze skupione rekolekcje, nasz hołd dla kogoś, kto idąc po tej wąskiej kładce i znając oczywisty finał, uśmiechał się spokojnie, kiwał dłonią i śpiewał nieustanną pochwałę dni słonecznych, jak gdyby nie chcąc zrażać bliźnich do istnienia ani poszukiwań, bo w końcu komuś może uda się odnaleźć to, czego nigdy nie odnalazł Gilgamesz, i dlatego, kochany panie Bohumilu, był pan mądrzejszy od wszystkich współczesnych filozofów, którzy nie wiedzą, jak jest, i wrzeszczą, i rozdzierają szaty, pan za to wiedział, lecz zamiast zachowywać się jak oni, zamiast bełkotać o dekonstrukcji czy syntezie, pisał pan te swoje piękne, długie zdania, zawiązywane jak wstążki na świętym drzewie derwiszów, i pewnie o tym wymienilibyśmy tych kilka cichych słów z panną Ciwle, a potem wsiedlibyśmy upaleni do jej małego fiata i z kilkoma pana książkami pojechalibyśmy na plac manewrowy pod kasztanowiec, pod którym każdej nocy płonie ognisko, no i zawieszalibyśmy te pana tomy jako wota na świętym drzewie, a źli, brudni, odrażający, czyli normalni i nieszczęśliwi ludzie patrzyliby na nas jak na dwa anioły, które wolnym ruchem spłynęły z nieba i zawiesiły na gałęziach tabliczki z magicznymi sentencjami, i to byłby chyba najwspanialszy sposób uczczenia pańskiej śmierci, kochany panie Bohumilu – pomyślałem, dopijając ostatnią beherovkę – najpiękniejszy finał – więc wstałem od stolika i wyszedłem w tę okropną lutową noc, i szedłem Grunwaldzką, i zakręciłem w Sobótki, gdzie mieszkałem od paru lat, odkąd rozstałem się z Anulą, i wchodziłem po schodach na to wysokie poddasze, by wyciągnąć z szuflady biurka kilka fotografii odnalezionych podczas tej ostatniej przeprowadzki z Ujeściska do Wrzeszcza, i wreszcie, kiedy to uczyniłem, wezwałem taksówkę i kazałem się wieźć na wzgórze, gdzie rozciągały się działki, brodziłem po kostki w wilgotnym, mokrym śniegu, ale zamiast drzew, szop i drewnianych domków zobaczyłem uśpiony plac budowy otoczony płotem z surowych desek, nad którym żółta tablica informowała, że to osiedle będzie się nazywało Olimp, wykopane doły i podmurówki dawały wyobrażenie o przyszłym kształcie domów, których ściany zapewne strzelą w górę z wiosną, nie miałem tutaj czego szukać, poczułem, jak czas znowu zatoczył niesamowitą pętlę, i próbowałem sobie przetłumaczyć to na czeski, żeby pierwsze zdanie listu, który właśnie wtedy postanowiłem napisać, brzmiało dla pana swojsko, i kiedy wróciłem na Sobótki i siadłem przy stole, rozkładając niewielki plik fotografii z firmowej koperty pana Chaskiela Bronsteina, to pierwsze zdanie potoczyło się samo i już je pan zna – Milý pane Bohušku, a tak zase život udĕlal mimořadnou smyčku pisałem w absolutnym milczeniu, nie spiesząc się dokądkolwiek.
Читать дальше
Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Mercedes-Benz»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Mercedes-Benz» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё не прочитанные произведения.


Paweł Huelle: Weiser Dawidek
Weiser Dawidek
Paweł Huelle
Andrzej Ziemiański: Zapach Szkła
Zapach Szkła
Andrzej Ziemiański
Joanne Harris: Jeżynowe Wino
Jeżynowe Wino
Joanne Harris
Terry Pratchett: Wyprawa czarownic
Wyprawa czarownic
Terry Pratchett
Отзывы о книге «Mercedes-Benz»

Обсуждение, отзывы о книге «Mercedes-Benz» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.