– Jedźmy – zakomenderowała Krysia. – Ja muszę jak najszybciej psa wypuścić, bo mi zaleje mieszkanie. Albo nie zaleje i wtedy będę miała wyrzuty sumienia.
Mała karawana samochodów odjechała spod posesji na Bajana, żegnana tęsknym wzrokiem i westchnieniami Celiny Kropopek, która wąchając lilie i róże, już żałowała swojej nadgorliwości w donoszeniu. Przy tym lokatorze akurat powinna była powściągnąć swoje intryganckie skłonności. Reformowalny on był, jak widać, a w razie czego byłaby jakaś obrona, mężczyzna jak Apollo Belwederski!
Celina nie widziała nigdy Apolla Belwederskiego, niemniej tak go sobie w tej chwili wyobrażała, jak pana Adama… przyjemnie było na nim oko zawiesić – nie to, żeby jakieś niestosowne uczucia grały w zasuszonym serduszku pani Celiny, ale jednak. Wysoki brunet, postawny, trochę nawet przypominał jej nieboszczyka męża, świeć Panie nad jego duszą, chociaż nieboszczyk mąż niewysoki i szczupły blondyn, i nie miał takiego cienia od zarostu na twarzy, i oczy miał niebieskie, nie piwne, i uśmiechał się zupełnie inaczej, bo usta miał węższe i takie trochę skrzywione, jednak coś wspólnego w nich było, ciekawe co?
Ach.
Nos. Nos to bardzo ważny element twarzy. Nosy mieli dość podobne, z tym że pan Adam jednak trochę zgrabniejszy.
Zadumana i wzdychająca pani Celina z trudem oderwała się od okna z widokiem na pustą ulicę i poszła do kuchni obcinać kwiatom końcówki łodyg, żeby się dłużej trzymały.
Szpitalik był niewielki, miał dwa pokoiki i mieścił się w wieżyczce w tym skrzydle domu, gdzie na piętrze mieszkała grupa Zosi. Stanowiło to okoliczność pożyteczną. Zwłaszcza że grupa pani dyrektor zajmowała parter w skrzydle przeciwległym, czyli najdalej jak można. Zosia mogła spokojnie powierzyć opiekę nad swoimi wychowankami Darkowi Małeckiemu, osobnikowi prawie pełnoletniemu, o zadziwiającym wskaźniku inteligencji oraz odpowiedzialności – i mieć pewność, że nic złego się nie wydarzy, a gdyby jednak się wydarzyło, to Darek natychmiast ją zawiadomi, a ona będzie miała blisko, żeby interweniować.
Darek słyszał już, że młody Seta narozrabiał, nie znał tylko szczegółów. Naturalnie, chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, ale rozumiał, że to jeszcze nie pora. Pani wychowawczyni była nieco zdenerwowana, chociaż starała się tego po sobie nie pokazywać, a Seta, skończona ofiara, słaniał się na nogach i blady był jak trup. Darek zapewnił panią, że może spokojnie zająć się tym małym świrusem i poszedł pilnować grupy. Najpierw sprawdził, czy bliźniaki Cyryl i Metody Płaskojciowie (zwani Cyckiem i Myckiem, względnie braćmi Płaskimi) nie zajmują się aktualnie demontażem swojego pokoju – obaj sześcioletni malcy mieli zacięcie inżynierskie i należało stale patrzeć im na te małe, sprytne łapki. Bracia Płascy grali w chińczyka, oszukując się wzajemnie ile wlezie, Darek zawiadomił ich więc tylko, że przez najbliższy czas on tu rządzi i nie radzi rozrabiać. Bliźniacy, którzy uwielbiali zrównoważonego Darka, zapewnili go, że będą grzeczni. Następnie stwierdził, że zdrowy trzon grupy w osobach szesnastoletniego Marka Skrobackiego, piętnastolatka Wojtka Włochala i dwóch czternastolatków, Romka Walmusa i Rysia Tulińskiego, trenuje na boisku swoistą odmianę futbolu, tzw. bidul – futbol, polegający na kopaniu piłki gdzie popadnie i jak popadnie, ze wskazaniem, żeby popadło w jakąś szkodę, najlepiej w okno matiza pani dyrektor i żeby była z tego jakaś zabawa. Darek nakazał piłkarzom ucywilizowanie rozgrywki, bo pani Zosia jest teraz zajęta resocjalizacją gamonia Sety i nie należy jej przysparzać dodatkowych kłopotów. Piłkarze przyjęli polecenie do aprobującej wiadomości i poszli w leszczynę palić marlboro – lajty, które Wojtek skołował w sklepie koło szkoły. No, wyniósł. Ale kupił uczciwie dwie cole dla kolegów i dla siebie batonik snickers, więc marlboro – lajty należały mu się jako prowizja.
Dziesięciolatków Grzesia Maniewicza i Bartka Żabińskiego zwanego Żabą Darek zlokalizował w saloniku, gdzie rozparci po dwóch stronach kanapy, grali z zapałem w okręty, którą to grę pokazał im dwa dni temu pan Krapsz z pierwszej grupy. Od dwóch dni tak grali, niechętnie czyniąc przerwy na spanie, jedzenie i szkołę. Z mycia i pozostałych czynności życiowych zrezygnowali na rzecz świeżo ukochanej gry, którą ulepszyli, powiększając diagram i wprowadzając nowe jednostki bojowe, w tym śmigłowce do zwalczania okrętów podwodnych. Młody p.o. opiekuna darował sobie jakiekolwiek kazania, ponieważ było widać, że i tak nie skojarzą, co się do nich mówi, a poza tym nie ruszą się dobrowolnie z kanapy, dopóki za kark nie powlecze się ich na kolację, a potem kopami nie zagna do łóżka. Darek uśmiechnął się sam do siebie na myśl o pani Zosi zaganiającej kogokolwiek gdziekolwiek kopami.
Ta pani Zosia to się im udała, naprawdę mieli szczęście. Dzięki niej można było nawet wytrzymać Jończyka, tego złośliwego starca, gnoma, krasnoluda niedomytego (w istocie, pan Stanisław nie był fanatykiem kąpieli i nie uznawał dezodorantów, od których można, jak wiadomo, dostać raka, bo zatykają pory). Jończyk przy każdej okazji dawał chłopakom do zrozumienia, że nie są pełnoprawnymi obywatelami naszego społeczeństwa i że nic dobrego z nich i tak nie będzie. Sprawiał ogólne wrażenie, jakby ich nie znosił, a nawet lekko się nimi brzydził. Pani Zosia przeciwnie, wkładała im do głów – tych starszych, oczywiście, ani bracia Płascy, ani Żaba i Grzesiek nie uczestniczyli w tych rozmowach – że niezależnie od losów, jakie ich przygnały do bidula, w mocy ich samych jest stać się przyzwoitymi ludźmi, wykształconymi albo i nie, ale na pewno wartościowymi. Trochę jej wierzyli, a trochę nie, ale zawsze przyjemnie było posłuchać.
Pozostałych członków grupy – dwunastoletnich Krzysia Flisaka i Januszka Korna oraz jedenastolatka Alana Gąsiorka – Darek znalazł w sypialni, którą zajmowali we trzech. Dwaj pierwsi męczyli się nad jakimś wierszykiem, którego kazano im się nauczyć na pamięć, Alan zaś spał snem sprawiedliwego. Alan zawsze spał, kiedy tylko mógł. Zakończywszy obchód z wynikiem pomyślnym, Darek mógł udać się spokojnie do kuchni, aby pobajerować dwie niesympatyczne kucharki i wyłudzić od nich coś do zjedzenia. Na ogół mu się to udawało, chociaż panie Basia i Irminka rzadko dokarmiały wychowanków. Dla Małeckiego jednak czyniły wyjątek, tyleż z powodu jego ujmującego sposobu bycia (potrafił być szalenie miły, kiedy chciał, albo kiedy miał konkretną motywację), ile z uwagi na jego przeraźliwie szczupłą sylwetkę.
– Ty, Małecki – nigdy nie mówiły do wychowanków po imieniu – to taki chudy jesteś, jakbyśmy ci w placówce żałowali jedzenia dawać. Wstyd nam przynosisz. Może ty jakiego tasiemca masz. Albo raka, od raka też się chudnie. Teraz to coraz młodsi mają. Nie mógłbyś spróbować trochę przytyć? Bo jeszcze nam jaką kontrolę na głowę sprowadzisz, będą porcje ważyć albo robić analizę kartoflanki!
Darek przewracał oczami niewinnie i zapewniał, że takie ma spalanie, ale on się postara, tylko chciałby kilka dodatkowych kanapek, bo czuje straszny głód. Kanapki z reguły dostawał i to w ilościach pozwalających mu dokarmiać również wiecznie głodnego Wojtka oraz bliźniaków Cycka i Mycka, którzy powoli zaczynali przypominać piłki plażowe. Obawa kucharek przed jakąkolwiek kontrolą była dlań najzupełniej zrozumiała, nieraz bowiem obserwował obie panie wynoszące z kuchni wypakowane reklamówki.
Tym razem też trafił na moment, kiedy pani Basia zdobiła cienkimi plasterkami kiełbasy góry kromek przeznaczonych na kolację, zaś pani Irminka sprawiedliwie dzieliła solidne porcje tejże kiełbasy, żółtego sera i faszerowanego boczku na dwie kupki przeznaczone do dwóch czekających na krześle toreb.
Читать дальше