– Może na początku. Wiesz, ja mam na nich, cholera, uczulenie. Najgorsza jest taka jedna mała wariatka, Iwona czy może Ilona, nazwiska nie pamiętam, strasznie walnięta. Stale mi siedzi na głowie, ja ją odsyłam do rzecznika, a ona jak ten rzep. Przez nią zaczynam się czuć jak psi ogon. O cholera, to ona tam stoi? To był jej program?
Nie jestem pewien, ale chyba nie. Ona przyleciała z operatorem, jak tylko zwęszyli sensację. Uważasz, że powinniśmy wziąć odciski palców tego całego tłumu? Z gośćmi programu włącznie?
– Chyba tak będzie lepiej. Na wszelki wypadek. Po co mamy ich potem szukać, sam rozumiesz.
– Te małolaty to klasa maturalna z jakiegoś liceum. Myślisz, że ktoś z nich chciał stuknąć panią dyrektor?
– Wątpię, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Lepiej teraz popracować chwilkę na zapas, niż później się uganiać. I tak musicie chyba wziąć odciski od wszystkich pracowników telewizji, co?
– Pewnie tak. Nie będę się wyrażał. Podobno oni się wyrażają koncertowo, telewizory znaczy. Nie będę im robił konkurencji.
– Nie rób. Zabij ich kurtuazją. A słyszałeś takie powiedzenie, że pożar w burdelu to jest cicha msza w porównaniu z tym, co się dzieje w telewizji?
– Co się dzieje w telewizji podczas programu – uzupełniła sentencję Krysia, która właśnie wróciła i usłyszała końcówkę rozmowy. – Taka jest wersja klasyczna. Panie komisarzu, mam dla pana pomieszczenie. Właściwie dwa. Teraz proponuję, żeby pan założył kwaterę główną w bufecie, tam i tak już nikogo nie ma, a to jest tuż za drzwiami studia, nie wiem, czy pan zauważył, wchodząc. A jutro od rana może pan zająć jeden pokój w wieżowcu, gdzieś tak od dziewiątej, o ósmej przyjdzie sprzątaczka, wcześniej i tak nie miałby pan kogo przesłuchiwać. Wartownik w wieżowcu powie panu, który to pokój. Z telefonem, oczywiście.
– I ten telefon będzie sto razy dziennie dzwonił – burknął komisarz wyłącznie dla zasady, bo spodobała mu się sprawność organizacyjna Krysi.
– Nie będzie, on dzwoni tylko w czasie kampanii wyborczych. Wtedy tam jest biuro wyborcze. Teraz, o ile wiem, nikogo nie wybieramy.
– Dobrze, dziękuję. Pan do nas?
Do panów. Dzień dobry, panie prokuratorze, witam pana. – Rozwichrzony młodzian potrząsnął energicznie dłonie opierających się nieco przedstawicieli prawa (obrzydliwa bezpośredniość czy nawet familiarność tych ludzi, tych „telewizorów”, jakoś ich drażniła). – Nazywam się Filip Lewańczyk, jestem szefem redakcji informacji. Za godzinę wypuszczamy „Gońca codziennego”, czy możemy podać wiadomość o…
– Nie możecie.
– A dlaczego, panie… przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska…
– Komisarz Ogiński. Panie redaktorze, ze względu na dobro śledztwa proszę, żeby pan się wstrzymał z tą wiadomością. Podobno jesteście telewizją publiczną, a nie tabloidem! – Komisarz puścił zatrutą strzałę, jednak nie wziął pod uwagę, że faceci z telewizji są całkowicie wyprani z subtelności.
– To nie ma nic do rzeczy, czy jesteśmy publiczni, czy nie. Jutro podadzą to wszystkie szczecińskie gazety. Niewykluczone, że za chwilę radio. Wyjdziemy na idiotów, jeśli nie zrobimy tego pierwsi, to nasza szefowa i nasze… nasza sprawa.
– Nie wiem, skąd gazety mogą się dowiedzieć. My ich nie zawiadomimy. Chyba że od was pójdą przecieki…
– Jakie przecieki, o czym pan mówi? Tam w studiu widziałem dwoje dzieci dziennikarskich, to pan myśli, że oni z komóreczek nie zadzwonili do rodziców? Pół Szczecina już się zastanawia, kto udusił panią Proszkowską! Panie prokuratorze! Przecież nie chcemy niczego pokazywać, chcemy dać tylko informację słowną!
Prokurator skrzywił się strasznie.
– Dobrze. Słowną. Żadnych zdjęć.
– No nie, zdjęcie pani Proszkowskiej z archiwum! Nie możemy…
– Panie redaktorze! Bez sensacji!
– Jasne. To znaczy nic nie będziemy dopisywać, to i tak jest sensacja. Dziękuję, do widzenia.
– Chwila. Proszę podejść do kolegów, tam, w kącie studia, zostawi im pan swoje bezcenne odciski palców.
– Za chwileczkę, muszę teraz zredagować tekścik o śmierci pani dyrektor. Zanim panowie się uporają z tym całym towarzystwem, już będę z powrotem!
Zdematerializował się, jakby go nigdy nie było. Przedstawiciele prawa spojrzeli na siebie.
– No i tak będziesz miał cały czas – powiedział prokurator z pewną melancholią. – Wykończą cię.
– Ciebie nie?
– Mnie nie, bo mnie tu nie będzie. Wybacz, kochany, ja mam na głowie tysiące spraw; nie masz pojęcia, jak wielkiej wagi są te sprawy. Cóż wobec nich jedna nieboszczka, podobno zresztą jędza. I kretynka. Moi znajomi ją znali. Coś niecoś o niej mówili… oczywiście jak jeszcze żyła i była w pełnym rozkwicie. Intelektualnym, tego… Zostawiam cię z nadzieją, że jak najszybciej dostarczysz mi materiały do pięknego, przejrzystego aktu oskarżenia. Ja tu jeszcze trochę pobędę, żeby było widać, że się staram, a potem się oddalę do innych zajęć bardzo służbowych. A ty walcz. Nie miałeś jeszcze z nimi do czynienia, łatwiej sobie poradzisz. Podczas kiedy ja się będę wgryzał w smakowite przekręciki gospodarcze. Mamy ich trochę w naszym mieście.
– Wiesz, co jesteś?
– Wiem. Wcale mi to nie przeszkadza. Ty byś też chciał, tylko że ty nie możesz. Moja rada: lepiej się z nimi zaprzyjaźnić, zanim zaczną z tobą walczyć…
– Niedoczekanie.
– Nie mów tak. W każdym razie życzę ci szczęścia. – Idź do diabła…
– Miałeś włączyć kurtuazję…
– Już włączam. Znasz aspiranta Brzecznego? Pracujemy z sobą od niedawna…
– Znam. Spotkaliśmy się przy kilku sprawach. No i nasze dzieci chodzą do tej samej klasy. I co, panie Michale?
– Nic, panie prokuratorze. Na moje oko trzeba ich jak najszybciej przesłuchać i wypuścić, bo część już prawie wpadła w histerię, to znaczy ta prezenterka, a dzieciaki zaraz zrobią tu sobie prywatkę.
– Aspirant Michał Brzeczny w przeciwieństwie do komisarza był brunetem, ale – jak to z niekłamanym żalem stwierdziły licealistki – podobnie jak komisarz, w najmniejszym stopniu nie przypominał Zakościelnego. Ani nawet komisarza Zawady. Jeśli z „Kryminalnych”, to już raczej Basię, przynajmniej z wyrazu twarzy. Basią zaś licealistki zainteresowane nie były.
Komisarz Ogiński wykonywał szybką pracę myślową.
– Masz rację z tymi dzieciakami. Pogadaj z nimi tutaj, a ja będę rozmawiał z dziennikarzami i tą całą telewizyjną resztą. Wątpię, żeby któreś z nich coś wiedziało, mam na myśli małolatów… to tak na wszelki wypadek. Zrób to jak najszybciej i niech spadają.
– Dobrze, zaraz zacznę. Coś jeszcze. Koledzy chcieliby zabrać stąd denatkę. Czy panowie jeszcze zechcą rzucić okiem?
– Zechcemy, co? – westchnął prokurator. – Widziałem ją raz na jakimś przyjęciu bardzo oficjalnym, ale postarałem się nie poznać jej bliżej. Teraz żałuję, może miałbym jakieś zdanie na jej temat.
Ewelina Proszkowska nie przedstawiała atrakcyjnego widoku.
– Według ciebie ona dawno nie żyje?
Doktor Antoni Szkielniak, skądinąd entuzjasta swojego zawodu, co na ogół wydawało się postronnym niezrozumiałe, podrapał się w wysokie czoło.
– Na pewno od wczorajszego popołudnia. Więcej się dowiesz, jak popracuję dłużej nad tym przypadkiem. Jutro, dobrze? Ale już wiemy, że ktoś ją wziął z zaskoczenia. To znaczy ktoś znajomy, albo w ogóle nie widziała, że się zbliża. Zero śladów walki.
Komisarz Ogiński też podrapał się w czoło.
Читать дальше