– Nooo, może i tak. Musimy się też przyjrzeć panu komisarzowi i zastanowić, jaką taktykę powinna przyjąć nasza młodsza koleżanka. Bo jeżeli on naprawdę jest nadętym kretynem, to nie będzie lubił, żeby jakaś dziennikarka okazywała się mądrzejsza od niego…
– Jeżeli jest nadętym kretynem, to nie ma co w ogóle pchać Ilonki w jego objęcia…
– Nigdzie jej nie pchamy! Zastanawiamy się, jak ją wyciągnąć z dołka! Ale masz rację, oczywiście. To będzie test na komisarza. Jeżeli zachowa się normalnie i przyjmie pomoc, to w porządku. Jeśli się nadmie, to pies z nim tańcował.
– On już raz nie przyjął mojej pomocy – oświadczyła Ilonka, materializując się nagle na ścieżce z miską dość niechlujnie pokrajanej zieleniny w objęciach. – Na samym początku mu proponowałam, ale potraktował mnie jak starą konserwę! Poza tym on mi się nie podoba. A w ogóle to co wy sobie myślicie, że będziecie mi znajdywały chłopa? Jak się sprężę, sama sobie znajdę. Na razie muszę z siebie wyrzucić resztki Jaromira. Gdzie mam postawić tę michę?
Przez jakiś czas trzy koleżanki dziennikarki zatrudniały się głównie pilnowaniem kaszanek i kawałków karkówki, które zdradzały tendencję do stawania w płomieniach – być może Lalka przesadnie gorliwie wachlowała „Polityką” nieco zbyt dużą kupkę brykietów. Potem jakiś czas zajmowały się konsumpcją, nie zapominając o małym sapiącym kosmicie przebierającym łapkami na trawniku. Potem wróciła z lasu niania Tosia w towarzystwie młodego Wojtyńskiego, ledwie powłóczącego trzyletnimi nóżkami, za to szalenie zadowolonego. Młody Wojtyński sam posterował w kierunku tapczanu, na którym padł jak ścięty, owijając się kocykiem i nie przysparzając nikomu żadnego kłopotu. Kłopotu usiłowała przysporzyć Szanta, mała terierowata suczka z uchem w kropki, postanowiła bowiem rzeczywiście spuścić bęcki obcemu i zaszarżowała na niego z groźnym bulgotem. Gizmo jednak, najadłszy się porządnie, nie miał w głowie żadnych bójek, zresztą nie mógł przecież gryźć się z damą i panią terenu – przewrócił się więc na grzbiet i poddał natychmiast. Szanta obwąchała go z pewnym lekceważeniem i zaproponowała rozejm. Po chwili dwa wesołe pieski baraszkowały w zaroślach, łamiąc i tratując kępki miskanta cukrowego, lawendy wąskolistnej i jastrzębca kosmaczka.
– Nie przejmuj się – zbagatelizowała demolkę Wika, kiedy Ilonka gwałtownie chciała odwoływać Gizma z grządki goździków brodatych. – To nie jest ogród na pokaz, to jest ogród do mieszkania. Twarde zasady, rozumiesz. Nie dla ludzi, dla zielicha. Survival. Co przeżyje, to przeżyje, a co nie, to trudno, zasadzi się nowe. Lepiej zajmijmy się wreszcie naszym zakładowym morderstwem. Ja stawiam na Żoża.
– Dlaczego? – Ilonka pochłaniała spieczoną na wiór kaszankę. – Ja go też nie lubię, ale był pod ochroną Paproszkowskiej!
– A co to za ochrona? – pokręciła głową Lalka. – Twoim zdaniem on sam chciał odchodzić z marketingu? Do newsów? Gdzie najwięcej roboty, a pieniądze wcale nie takie rewelacyjne?
– W marketingu też nie rewelacyjne…
– Ale możliwości większe. Dla łobuza. Żożo jest łobuz moim zdaniem, waszym też, znam was. Słuchajcie, a może wy uważacie, psychologicznie do rzeczy podchodząc, że on jest uczciwym człowiekiem?
Ilonka prychnęła kaszą, a Lalka postukała się kostką od karkówki w czółko.
– Niemniej – dodała uczciwie – to jest tylko nasz prywatny pogląd. Nam się tak wydaje. A jak jest, to wcale nie wiadomo.
Wika zsunęła resztki ze swojego talerza na ziemię, gdzie natychmiast dopadła do nich Szanta.
– Słuchajcie, kobiety. Właśnie że wiadomo. Ja się z tą wiedzą nie wyrywałam, ale coś niecoś powiedziała mi Alusia Mierzyńska, wiecie, która to? Ta z Rzeszowa, robiłyśmy wspólne programy na zasadzie telemostu, dopóki mnie pani dyrektor z nich nie wymiksowała.
– No, kochana – wtrąciła Ilonka. – Gdyby mnie ktoś wymiksował z programu w ten sposób, chyba nie ręczyłabym za siebie…
Wika machnęła ręką lekceważąco. Od jakiegoś czasu miała już wyrobiony w sobie dystans do tej sprawy, choć wtedy rzeczywiście mocno ją tąpnęło.
Magazyn „Po skosie” wymyśliła rzeszowska dziennikarka Alina Mierzyńska, przez wszystkich zgodnie zwana Alusią, dla swojego nadzwyczaj miłego i pogodnego charakteru. Robiło go wspólnie kilka ośrodków telewizyjnych, mających do siebie nawzajem najdalej. Po kilku pierwszych ostrożnych wydaniach program się rozhulał, nabrał wdzięku i wigoru, i zyskał pozytywne oceny w Warszawie. Autorki – same kobiety – zgrały się w pomysłach, nauczyły siebie nawzajem i doszły do tego pożądanego etapu, kiedy praca staje się przyjemnością. Co miesiąc w innym mieście odbywały się zjazdy redaktorek, podczas których w salwach śmiechu i w doskonałych humorach wymyślano kolejne wydania magazynu.
Pewnego dnia mniej więcej w pół roku od intronizacji pani dyrektor Proszkowskiej Wika zawędrowała na dziesiąte piętro, żeby w kadrach podbić sobie legitymację ubezpieczeniową, jako że rejestratorki w przychodni, do której biegała z małym Maciusiem, uparcie życzyły sobie zobaczyć w niej pieczątkę. Kadry znajdowały się naprzeciw drzwi do sali konferencyjnej i wychodząca z legitymacją w ręku Wika stanęła nagłe nos w nos z Alusią Mierzyńską, zmierzającą właśnie do tejże sali.
Obie panie redaktorki wykonały radosny kwik i rzuciły się sobie na szyję. Po czym padło nieuniknione pytanie:
– A co ty tu u nas robisz, Alusia??? Alusia wyglądała na zaskoczoną.
– Jak to, co robię? Mamy zjazd.
– Jaki zjazd?
– Dziewczyno, obudź się! „Po skosie”! Wszyscy już są! Co ty, śpisz?
Wice zrobiło się nieprzyjemnie zimno.
– Czekaj. Mówisz, że mamy zjazd? W sprawie naszego programu pod tytułem „Po skosie”?
– Pod tytułem! Oczywiście. Tydzień temu nas zawiadomiono, że tym razem w Szczecinie. Ty, Wika, ty o tym nie wiedziałaś?
– Jakbyś zgadła. Obawiam się, że w ten subtelny sposób moja szefowa dała mi do zrozumienia, że już nie robię tego programu.
– Matko Boska! Nie wygłupiaj się! Chociaż po tej larwie wszystkiego można się spodziewać! Co za szczęście, że od nas odeszła!
– Do nas – powiedziała z niejaką goryczą Wiktoria.
– No tak. Boże, Wika, nie masz pojęcia, jak mi przykro! To przecież myśmy we dwie tę całą formułę wymyśliły i dopracowały, połowa pomysłów jest twoja… No ale tak, oczywiście, dla niej to nie ma najmniejszego znaczenia… Patrz, lezie! A ta baba z nią to co za jedna?
– Klaudia Otmuchowska. Pewnie nowa redaktorka „Skosu”. Słuchaj, Alusia, ja się nie zniżę do pytania tych bab, o co chodzi, w każdym razie nie przy ludziach. Myślisz, że po tym spotkaniu będziesz mogła wpaść do mnie na kawę? To jeszcze pogadamy jak matka Polka z matką Polką…
– Jasne. Masz rację, trzeba zachować godność. Wpadnę do ciebie na pewno albo może chodźmy razem na jakiś obiad?
Trzy godziny później siedziały w jadłodajni „Corner”. Wika piła tylko kawę, nie jadła nic, za to Alusia napychała się na zapas, bo, jak twierdziła (słusznie) – do Rzeszowa daleko, a kto wie, czy po drodze trafi jej się solidny obiad.
– No więc oczywiście, niestety i do diabła, miałaś rację. Ta cała Otmuchowska przejęła twoją działkę nie przerywając snu. Ależ ona się podlizuje pani dyrektor, aż się niedobrze robi. Ale pani dyrektor tak lubi, u nas było podobnie. Dziel i rządź. Rozdawaj i zabieraj. Coś obrzydliwego. Nie, szkoda gadać po prostu. Dziewczyny, oczywiście, pytały, dlaczego ciebie nie ma, a ona po prostu powiedziała, że ty już się „Skosem” nie zajmujesz i wszystko na ten temat.
Читать дальше