Na widok Jasia wezbrało we mnie ponownie tamto wzruszenie sprzed godziny i ten szalony podziw dla niego, i poczułam, że natychmiast muszę dać temu wyraz, i uczcić. Jasia w przytomności całego zgromadzenia – już, teraz, dopóki są tu prawie sami swoi. Na dodatek babcie wyglądały, jakby jeszcze o niczym nie wiedziały, więc trzeba je było poinformować!
Spontanicznie podbiegłam do Janeczka – jak Boga kocham, bez żadnych ubocznych celów tym razem – objęłam go za ramiona i skierowałam twarzą w stronę babć, wołając jednocześnie:
– Czy babcie już wiedzą, że Janek nam życie uratował dzisiaj w stajni?
Uwaga wszystkich skierowała się z miejsca w naszą stronę, więc skrótowo, ale bardzo obrazowo opowiedziałam, co się stało, leciutko tylko koloryzując z tym ratowaniem życia, bo może jednak Bibułce nie udałoby się nas wszystkich rozdeptać – moja opowieść wywarła zamierzony skutek, rozległy się okrzyki uznania, a ja – nadal spontanicznie jak nie wiem co – dałam ten wyraz swojemu podziwowi i rzuciłam się Jasiowi na szyję.
Janeczek odruchowo oddał mi uścisk, śmiejąc się przy tym i zapewniając, że przesadzam okropnie i że nic takiego, obecni robili sympatyczny gwarek i nagle w tym gwarku dał się słyszeć donośny i lodowato zimny głos Luli:
– Emilka, czy ty musisz się wieszać na szyi wszystkim facetom? Może byś przynajmniej Janka zostawiła w spokoju?
Efekt był piorunujący. Zamarłam, wciąż zwisając z Jasiowej szyi, Jasio też zamarł, ale szybko odzyskał kontenans i strząsnął mnie z siebie. Minę miał dosyć głupią, aczkolwiek dam sobie głowę uciąć i wszystko inne, że nie miał żadnych myśli pobocznych, przyjmując moje adoracje.
Lula jak niespodziewanie dała ognia, tak szybko sklęsła, zapadła się w sobie, wykrztusiła jakieś „przepraszam państwa” i wybiegła z salonu. Janek też wymamrotał „przepraszam państwa” i pobiegł za nią. Już chciałam pójść w ich ślady, ale Ewa przytrzymała mnie za rękę.
– Nie wygłupiaj się – syknęła. – Masz zostać i pomóc mi obsługiwać to wszystko. Sama, bez Luli, nie dam rady! Swoją drogą, co ją siekło? Ty, Emilka, ona jest zazdrosna o Jasia? Naprawdę?
– A bo ja wiem – odszepnęłam kłamliwie, jednym okiem patrząc na nią szczerze, a drugim zauważając radosne miny babć, które – zapewne w przekonaniu, że nikt na nie w tej chwili nie patrzy – chyłkiem uścisnęły sobie zasuszone prawice.
– Ale numer – mruknęła Ewa, do której pewnie nigdy przedtem nie docierała prawda o Jasiu, taka mianowicie, że jest to wspaniały mężczyzna, tylko że się z tą wspaniałością nie obnosi. Możliwe, że nie docierała do niej również prawda o tym, że Lula jest kobietą, a nie pożytecznym domowym organizmem przeznaczonym do sprzątania i gotowania.
Nie wiem, co by się dalej działo, bo już prawie startowały do boju obie biznesłumenki, a te pewnie by nie popuściły, zanim by się wszystkiego nie dowiedziały – na szczęście przybył właśnie bohater dnia, czyli ksiądz Paweł we własnej osobie. A za nim ekipa telewizyjna i cztery kolejne osoby, które okazały się przedstawicielami prasy (w tym magazynu „Trendy”) – trzeba więc było zająć się podawaniem drinków, kanapeczek, ciasteczek… potem goście już po prostu pchali się drzwiami i oknami, pół Marysina przyszło, z przyjaciół Ania sołtyska, Krzyś leśniczy, oboje z rodzinami, Olga przyjechała i przywiozła świeżutkie foldery, przyżeglowały nawet jak dwie fregaty pod pełnymi żaglami siostry Miriam i Józefa, bardzo godne i dumne z Pawła, którego traktują jak rodzone dziecko; zrobiło się malutkie pandemonko, a kiedy w końcu udało nam się opanować sytuację, skończył się również upojny wieczór poświęcony sztuce i trzeba było wszystkich żegnać, podawać płaszcze, kurtki i parasole (zaczęło lać), odprowadzać do drzwi, wręczać foldery i wizytówki. Jako ostatni opuścił nasz dom ksiądz, bardzo szczęśliwy, w asyście dwóch ukontentowanych i dumnych zakonnic.
Przez cały czas starałam się w ogóle nie patrzeć w stronę Rafała, który dwoił się i troił, jak my wszyscy dzisiaj zresztą.
Wreszcie zostaliśmy sami, to znaczy w rodzinnym gronie plus zleceniodawczynie Wiktora, które miały zanocować u nas (znowu trzeba się było ścieśnić). Uznaliśmy jednogłośnie, że mimo pewnych niespodziewanych zawirowań (Lula i Janek nie pokazali się więcej), wernisaż udał się nadzwyczajnie.
– Bardzo tu u państwa przyjemnie – ziewnęła dyskretnie dama od środków łazienkowych. – Uważam, że zdobyłaś zupełnie sympatyczny materiał do pierwszego numeru „Trendów”, moja droga. Bo chyba chcesz to puścić w pierwszym?
– Oczywiście – odparła biznesłumen spożywczo-wydawnicza, wytwornie pogryzając słonego paluszka. – To będzie dobre wejście, bo w zasadzie Wiktor jest naszym odkryciem, jeszcze się nie opatrzył, a moja Elwira zrobi z tego ładny reportaż, no i dużo zdjęć… Jak to dobrze, że Wiktor jest taki fotogeniczny!
Zaśmiały się obydwie, łakomie spoglądając w stronę Wiktora, który istotnie, z tą swoją nieco chmurną urodą wyglądał na artystę i człowieka miotanego różnymi wizjami twórczymi. Zauważyłam, że kiedy fotograf się do niego przymierzał, z jego pięknie wykrojonych ust natychmiast znikał uśmiech, a oczy zaczynały spoglądać w jakąś nieokreśloną dal. To samo miał, kiedy telewizja robiła z nim wywiad. Spytałam go w przelocie, dlaczego to robi, a on mi w tym przelocie zdążył szepnąć, że żaden uznany artysta zębów nie suszy, o wiele lepiej się sprzedaje mina sugerująca, iż jej właściciel czuje na sobie odpowiedzialność za losy świata. A przynajmniej jego sporej części.
Faktem jest. Nawet modelki ostatnio się nie uśmiechają, preferując wyraz twarzy oficerów jednostki specjalnej Grom.
– Myślicie państwo, że to całe zamieszanie w prasie, radiu i telewizji coś Wiktorowi da? – zapytała babcia Stasia tonem pełnym powątpiewania.
– I Wiktorowi, i Rotmistrzówce – odpowiedziała jej zleceniodawczyni nr 1, ta od łazienek, czterdziestoletnia wystrzępiona blondyna imieniem Megi (znaczy Magda albo Małgorzata). – Pi-ar jest bardzo ważne, droga pani.
– Pi, co? – skompromitowała się nieznajomością rzeczy babcia.
Megi uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Public relations . Trzeba mieć prasę. I telewizję. Kogo nie ma w mediach, ten nie istnieje. Wiktor zyska popularność, wasza agroturystyka na tym skorzysta, wszystkim będzie lepiej. Bo to przecież nie koniec…
– W życiu moim żadna gazeta o mnie nie napisała – prychnęła babcia – ale jakoś nie czuję, żebym nie istniała. Przeciwnie, istnieję i mam się dobrze, ku zmartwieniu paru ludzi w okolicy!
– Nie jesteś nowoczesna, Stanyslawa – zaśmiała się Omcia. – Tempora mutantur , a ty co?
– Ja też się mutuję, moja Marianno – obruszyła się babcia Stasia. – Przy tych wszystkich młodych ludziach jestem już kompletnie zmutowana. Zwłaszcza pod wpływem Kajtka i Jagódki człowiek zmienia się, sam nie wie kiedy. Ale grania w te strzelające gry na komputerze im odmówiłam, chociaż Kajtek próbował mnie wciągnąć. Może i macie rację z tą publiczną relacją…
– Na pewno – oświadczyła zleceniodawczyni nr 2, czyli Beti (zapewne przerobiona Beata albo zdrobniona po angielsku Elżbieta). – Przekonacie się państwo. Ja bym zresztą chętnie pociągnęła temat Rotmistrzówki…
– Począgnęla? – W głosie Omci dało się słyszeć powątpiewanie.
– Kontynuowała – wyjaśniła uprzejmie Beti. – Na razie napiszemy o Wiktorze jako o malarzu, który ucieka przed światem… a potem o całej reszcie. Dwa albo nawet trzy kolejne numery. Najbliższy po Wiktorze o tym księdzu i waszej przyjaźni. Ludzie lubią, jak się tak krąży dookoła tematu.
Читать дальше