Lula mnie chyba nienawidzi.
Zamknęła się w swoim pokoju i nosa nie wytyka. Janek do niej lata co piętnaście minut, a kiedy wylatuje, patrzy na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Matko jedyna, dlaczego on na mnie tak patrzy? Chyba mu wszystko powiem.
Zaczęło się wszystko psuć od rana, kiedy mieliśmy jechać do Jeleniej Góry po pierwszych gości wernisażowych, a były nimi dwie Wiktorkowe zleceniodawczynie i dobroczyńczynie (rodzaj żeński od dobroczyńca? To jakieś głupie, powinna być ta dobroczyńca i ten dobroczyniec). Wiktora jeszcze nie było, nie zdążył dojechać z Krakowa, a te dwie damy przyjechały pociągiem z jakichś dalekich zakątków Polski, gdzie zapewne prowadziły skomplikowane i oby intratne interesy kibelkowo-spożywczo-wydawnicze (wydalnicze?). No i trzeba je było odebrać z dworca o poranku. Miał jechać Janek, ale coś mu nie pasowało, coś tam jeszcze chciał zrobić w domu przed ich przyjazdem, więc poprosił mnie, żebym go zastąpiła. Prośbę wygłosił tuż po śniadaniu, kiedy zarówno Lula, jak i obie babcie były pod ręką – postanowiłam więc za jednym zamachem zadziałać na Lulczyną podświadomość i wykazać się przed babciami. Niech wiedzą, że się staram. Dzieci na szczęście już gdzieś wywiały, Rafała też nie było, pojechał do Karpacza po wytworne trunki na popołudnie. No więc kiedy Jasio wystąpił z tą swoją prośbą, wstałam z krzesła, podeszłam do niego – a on jeszcze siedział – i tak prawie po siostrzanemu objęłam go za ramiona i powiedziałam czule:
– Dla ciebie wszystko, Janeczku kochany. Mówisz i masz.
I pocałowałam go w czubek głowy.
Poklepał mnie tylko po ręce, za to Lula – matko moja, jak ona na mnie spojrzała! I omal się nie udławiła jajecznicą.
Zerknęłam jeszcze na babcie, z kamiennymi twarzami grzebiące w jajkach i prysnęłam gdzie pieprz rośnie. To znaczy do samochodu.
Biznesłumenki rozpoznałam natychmiast po tym, że były dwie – żadnego poza nimi damskiego dwuosobowego kompletu nie było. Obie damy w sile wieku – tak koło czterdziestki, bardzo ładnie zakonserwowanej za pomocą kosmetyków, na które też było mnie stać, kiedy wisiałam na Leszku. Zupełnie sympatyczne poza tym. Bagażu miały z sobą tyle, jakby przyjeżdżały do nas na dwa tygodnie, a nie na dwa dni. Pomogłam im to wszystko zataszczyć do auta, trochę się nawet bałam, że mi nie wlezie do bagażnika, ale wlazło. Po drodze do Marysina gawędziłyśmy sobie swobodnie na temat Wiktora – jaki to on zdolny, a jaki uroczy, a jaki sympatyczny, a jakie ma wspaniałe, niekonwencjonalne pomysły. Ajajajaj. Wygląda na to, że obie się w nim podkochują, nie bacząc, że młodszy i żonaty oraz dzieciaty. Zwłaszcza ta koleżansia od nowego magazynu dla kobiet. Magazyn niebawem się ukaże i będzie miał tytuł „Trendy”. Spytałam koleżansię, czy to trendy w liczbie mnogiej po polsku, czy w liczbie pojedynczej po angielsku, czy może w ogóle to oznacza bycie w kursie dzieła, ale ona tylko się zaśmiała perliście i powiedziała, że każda czytelniczka ma sobie to zinterpretować tak, jak jej się podoba. Najważniejsze, żeby się sprzedało.
W zasadzie racja.
Zaledwie dojechałyśmy do Rotmistrzówki, zaledwie obie panie zdążyły się rozgościć – nadjechała ekipa telewizyjna, a zaraz za nią Wiktory z jakimś facetem obwieszonym torbami – jak się okazało, fotoreporterem magazynu „Trendy”. Wszyscy ci faceci od robienia obrazków natychmiast przystąpili do systematycznego niszczenia wzorowego porządku, jaki poprzedniego dnia udało nam się w Rotmistrzówce zaprowadzić. Porozstawiali po wszystkich kątach jakieś lampy na statywach, walizki z gratami; kolorowe folie i kawałki fliseliny majtały się wszędzie pod nogami – Lula miała mord w oczach, ale taki jeden główny od telewizorów obiecał jej, że wszystko posprzątają, zanim przyjadą goście na wernisaż. A na razie oni będą robić reportaż o zdolnym malarzu i jego przyjaciołach.
– Ale to będzie wernisaż księdza, a nie Wiktora – zauważyłam mimochodem.
– Nie szkodzi – powiedziała pogodnie pani redaktor od reportażu. – Ksiądz też zaistnieje, oczywiście, ale nas najbardziej interesuje twórczość pana Łaskiego. Nie musimy filmować obrazów na ścianie, sfilmujemy je sobie na sztalugach. W pracowni mistrza. Wywiad z panem też nagramy w pracowni.
– Ale ja w zasadzie nie mam tu pracowni – bąknął Wiktor. – Ja tu głównie malowałem w plenerze…
– To nie problem – machnęła lekceważąco ręką pani redaktor. – Wyjdziemy w plener. Pokażemy, jak pan maluje. W plenerze.
– Zapomnij – wtrącił gość, dyrygujący dotąd ustawianiem świateł, chyba operator od tej kamery. – Mróz jest, nie zauważyłaś? Farby mu zamarzną na palecie. Że nie wspomnę o paluszkach. Panie, w zimie też pan w plenerze maluje? Kamikadze pan jest? Klub morsów?
– A nie – speszył się Wiktor. – Ja właściwie tu nie malowałem, kiedy było zimno. To znaczy, kiedy tu malowałem, było cieplej…
– Niech pan się nie przejmuje – zakomenderowała redaktorka.
– Rozłożymy te sztalugi gdziekolwiek bądź, Seba pana sfilmuje w ciasnych planach. Seba?
– Ja tu będę miał wyłącznie ciasne plany – zgłosił pretensję Seba.
– Jak jeszcze przyjadą goście, to po plecach im będę chodził.
– Seba. Nie takie programy się kładło – zgromiła go pani redaktorka. – Nie robimy „Ogniem i mieczem”, tylko reportaż o jednym facecie. Nie musisz mieć miejsca dla armii napoleońskiej!
– Armia napoleońska to „Popioły” – mruknął operator, ale zrezygnował z przekonywania swojej pani i zajął się wyszukiwaniem miejsca, w którym Wiktor mógłby udawać, że maluje.
Doszłam do wniosku, że nie interesują mnie szczegóły telewizyjnego rzemiosła i udałam się do kuchni, żeby pomóc Luli w produkcji setek tysięcy – albo i milionów – maciupkich tartinek z różnymi fajnymi rzeczami dla gości wernisażowych.
Lula cały czas spoglądała na mnie spode łba i nie reagowała pozytywnie na moje próby nawiązania beztroskiej rozmowy. Zrezygnowałam więc i skoncentrowałam się na ćwiartowaniu pomidorków koktajlowych oraz przepoławianiu oliwek. Zdążyłam tego natrzaskać wielką górę, kiedy do kuchni wpadli rozgorączkowani Kajtek z Jagódką.
– Ciociu Emilko! Ciocia jest proszona! Ta pani ciocię prosi!
– Mnie? Przecież to jest materiał o Wiktorze!
– Ciocia przyjdzie! Bo pan Rafał powiedział, że się nie nadaje na gwiazdę telewizyjną, ale ciocia musi go przekonać, bo trzeba pokazać im hippoterapię.
– Ale przecież dzisiaj nie mamy żadnych zajęć.
– Nie szkodzi, to trzeba zaimprowizować, oni tak mówią, to znaczy my z Jagodą możemy udawać te chore dzieci.
– Wykluczone – zaprotestowałam. – Ja tam jestem przesądna, nie będziemy niczego takiego udawać. Rafał się na to zgodził?
– No właśnie nie, dlatego trzeba, żeby go ciocia przekonała!
Umyłam ręce i udałam się do salonu, gdzie goście pokrzepiali się właśnie jednym ze szlachetnych trunków nabytych świeżo przez Rafała.
Redaktorka wczepiła się we mnie prawie że pazurami.
– Pani Milko! W pani moja jedyna nadzieja!
– Zaraz. I nie Milka, tylko Emilka…
– Ciocia nie jest czekoladą – wtrąciła domyślnie Jagódka.
– Ale o co chodzi?
– Chodzi o to, że nie możemy pana Wiktora wypreparować z tej całej rzeczywistości, która go otacza, a zatem musimy pokazać dom, to znaczy Rotmistrzówkę, państwa wszystkich…
– Babcie już pani pokazała?
– Babcie? A nie, babcie pokażemy tylko na wernisażu. Nie będę z nimi robiła wywiadów, nie potrzebuję do rozmów nikogo poza panem Wiktorem. Natomiast potrzebne mi są obrazki z życia Rotmistrzówki. W tym hippoterapia.
Читать дальше