– Wiktor!
– Nieźle wyszła ta główka, więc na kolejnym płótnie machnąłem następną. A potem Kryśka zażyczyła sobie pejzaż, bo jej się spodobał Chełmoński. Koniecznie chciała, żebym skopiował te słynne bociany, ale uznaliśmy, że to by było przegięcie, one są za bardzo znane. Ostatecznie sama wyszukała w tym roczniku widoczek i ja go namalowałem…
– I dlaczego nie sprzedaliście temu partyjnemu bonzie? – zaciekawiłam się.
– A dlaczego ja o tym nic nie wiedziałam? – zaciekawiła się babcia.
– Bo babcia była wtedy w sanatorium, pamięta babcia? Zima nad morzem. Leczyła babcia serduszko w Kamieniu Pomorskim.
– Pamiętam, ach, to wy wtedy…
– Wtedy. Myśmy te obrazki pokazali panu Rotmistrzowi, strasznie byliśmy z siebie zadowoleni, bo one naprawdę mi wyszły, najlepszy dowód, że Luleczka się nabrała… Ale Lula, kochana, przecież ty byś się nigdy nie dała oszukać, gdyby one nie były takie strasznie brudne!
Faktem jest, obrazki na strychu z myszami zarosły kurzem i nabrały szlachetnej patyny wieków.
Wiktor popił herbaty, spojrzał jeszcze raz na wstrząśniętą Lulę, westchnął i kontynuował:
– No i pan Rotmistrz tak nas strasznie opierniczył… babciu, przepraszam za wyrażenie, ale powinienem użyć dużo bardziej ekspresyjnego… nawrzeszczał na nas, o podstawowej uczciwości i o tym, że nie będzie się woził na kieszonkowych fałszerzach, i jeszcze, że nie będzie oszukiwał nawet tych idiotów, którzy teraz mają forsę na Chełmońskiego… po prostu wyprał nam mózgi. Byliśmy naprawdę zawstydzeni. A obrazki wrzuciliśmy do jakiejś paki i tam zostały aż do teraz. Dopiero Lula na nie wpadła.
– I ty mi pozwoliłeś opowiadać o nich te bzdury… tym Niemcom…
– Luleczko, przecież nie mogłem ci przerwać, kiedy już zaczęłaś wykład. Swoją drogą, głupio się wtedy czułem strasznie, ale jednocześnie duma we mnie wzbierała, że taka znawczyni jak ty wzięła to za oryginały…
Tu Lula zbladła jak śmierć na chorągwi i wybiegła z pokoju, w celu samotnego przeżycia (czy może przeżucia) porażki zawodowej – a bardzo zawsze była czuła na punkcie swojego profesjonalizmu.
Poleciałam za nią, bo nie lubię, jak kto ryczy w samotności.
Lula nie ryczała. Siedziała przy oknie i wpatrywała się w zapadającą ciemność.
– Nie martw się, Lulka – zaświergotałam tonem beztroskim. – Tak naprawdę nic się nie stało. Wiktor sam powiedział, że gdyby one nie były takie brudne…
– Emilka. Ja. Ci. Mówię. Ty. WYJDŹ.
Wyszłam.
W naprawdę poważnych przypadkach nie można się narzucać.
Szczęście całe, że naszego uczonego Kiryska nie było na kolacji. Zjadł w swoim pokoju, nie odrywając się od stosunków przygranicznych. Jego obecność przy kompromitacji mogłaby Lulę dobić.
A wycieczkę z Krzysiem przełożyliśmy na jutro z powodu brzydkiej pogody. Pocztówki do doktorka też nie wysłałam, bo mi się nie chciało lecieć na pocztę. Ale już czas na to najwyższy!
Emilka
Biedna Lula! Wciąż przeżywa.
Emilka
Wczoraj też padało. Dzisiaj też pada. Jutro ma być ładnie. Napisałam pocztówkę do doktorka. Jutro ją wyślę. Będzie dobry dzień na wycieczkę z Krzysiem, bo od pojutrza będziemy mieli gości w liczbie sztuk cztery, na całe dwa tygodnie. Plus istniejący już Kirysek. Plus kolejne dwie niemieckie wycieczki od Kostasa! Idzie ku dobremu!
Emilka
Nie idzie ku dobremu.
Nie wysłałam pocztówki.
Na wycieczce z Krzysiem, owszem, byłam.
Przyjechał po mnie do Rotmistrzówki, bardzo nieczujnie, jeżeli chciał mieć wycieczkę tete a tete, bo natychmiast opadły go nasze dzieci i zaczęły jęczeć, żeby je zabrać, bo strrrrrrasznie chcą poznać okoliczne lasy i góry, a nie miał kto z nimi w te góry iść (co było prawdą, bo wszyscy byliśmy zajęci remontem i sprawami organizacyjnymi Rotmistrzówki). Nie wypadało mu odmówić, a ja nie mogłam mu w żaden sposób pomóc, bo mnie też nie wypadało. Zupełnym przypadkiem w tej samej chwili napatoczył się Wiktor, rozparty w swoim nowym japońcu i zakomunikował, że jedzie do Jeleniej, a może nawet do Wrocławia, po malarskie akcesoria i może zabrać chętnych do MacDonaldsa.
Zapędy turystyczno-krajoznawcze Kajtka i Jagusi pod wpływem cudownej wizji dużego hamburgera z cieknącym obrzydliwym sosem natychmiast ochłodły.
– To my chyba pojedziemy z wujkiem Wiktorem – zameldował Kajtek i oboje znikli z naszego pola widzenia.
Krzysztof miał w oczach coś, co ma prawdziwy mężczyzna na myśl o dłuższym przebywaniu w towarzystwie kobiety, która mu w te oczy wpadła. Dlaczego właściwie mówi się, że wpada się w oko? Jedno? Bez sensu.
No więc, ja też w zasadzie wolałam, żebyśmy jechali sami. Nie to, żebym myślała o jakichś podrywkach, bo przecież Krzysio posiada własną rodzinę (trochę wyblakła ta jego żona, chociaż dosyć miła). Ale jakoś tak… lubię tego Krzysia. Leśnik to ktoś, kto plasuje się na biegunie przeciwległym do tego, na którym przebywają gangsterzy. A poza tym chciałam mieć trochę własnej, egoistycznej przyjemności, bez konieczności wyjaśniania dzieciom, co właśnie widzimy i gdzie jesteśmy. Wprawdzie wyjaśniałby Krzysztof, ale wtedy nie miałby czasu na zajmowanie się MNĄ!
Zdążyliśmy wyjechać ze wsi i zagłębić w lesie, kiedy zadzwoniła mi w kieszeni komórka. Krzysztof się skrzywił, ale ja mam odruch odbierania telefonu. Nie potrafiłabym odwrócić się tyłkiem do rozmówcy, a tak właśnie bym się czuła, gdybym nie odebrała. Byłam zresztą pewna, że to w Rotmistrzówce komuś potrzebne są natychmiastowe informacje dotyczące na przykład telefonu do Olgi, albo informacji, czy podbierałam już dzisiaj kurom jajka.
– Halo – powiedziałam wesolutko, nie zwracając uwagi na to, co mi się wyświetliło na komórce. – Nie możecie beze mnie żyć?
– Jakiś czas próbowałem – odrzekł znajomy głos. – Ale już mi się znudziło. A ty za mną wcale nie tęsknisz?
Jezus, Maria, Leszek!
Zaniemówiłam z wrażenia i musiałam mieć bardzo dziwną minę, bo Krzysztof spojrzał na mnie pytająco.
– Dlaczego nic nie mówisz? Czy mam wierzyć, że to z nagłej radości?
Opanowałam się.
– Niezupełnie. Czego ode mnie jeszcze chcesz?
– Ejże, dlaczego jesteś taka nieprzyjemna? Nie odzywałem się, bo miałem pilniejsze sprawy na głowie, ale teraz jestem już na względnej prostej i myślę, że najwyższy czas, abyśmy porozmawiali poważnie. Ja nie zmieniłem planów i chciałbym, żebyś przypomniała sobie, jakie one były. Miałaś zostać moją żoną…
Oszalał.
– I co – zapytałam cierpko, chociaż miałam ochotę wyłączyć się natychmiast. – Planujesz ślub w więzieniu?
Oczy Krzysztofa rozszerzyły się znacznie.
– A nie – odpowiedział mój były narzeczony – nie w więzieniu. Mówiłem ci, że wychodzę na prostą.
Boże święty, co to znaczy na prostą? Na wolność? Niemożliwe! Podobno mieli na niego tysiąc dowodów! Miał już w życiu z pudła nie wyjrzeć, tak mnie zapewniał prokurator! I co, wypuszczą groźnego Kałacha?
– Wypuszczają cię?
– Jeszcze nie w tej chwili. Ale wiesz, okazało się, że mam słabe zdrowie. Może nie da się leczyć mnie w szpitalu więziennym. Może będę musiał wrócić na świeże powietrze. Mam bardzo dobrych lekarzy. I równie dobrych adwokatów. Więc będą mnie musieli ci chłopcy od przestrzegania prawa, acz zapewne niechętnie, wypuścić na to świeże powietrze, do sprawy. Jak już będzie sprawa, to też może się ona trochę ciągnąć. A ja sobie spokojnie będę odpowiadał z wolnej stopy. Latami. Czemu nic nie mówisz, kochanie?
Читать дальше