– Jak przyjdzie czas, to się dowiesz – fuknęła babcia. – Jasiu, teraz ty.
– My z Kajtkiem – zaczął Janek powoli, a Kajtek aż poczerwieniał z satysfakcji spowodowanej traktowaniem go jak wspólnika w interesach – my z Kajtkiem sprzedaliśmy mieszkanie we Wrocławiu, a ponieważ nie było to najpiękniejsze mieszkanie, w nie najlepszej dzielnicy i w bloku, nie dostaliśmy za niego przesadnie dużo. Miałem też trochę aktywów, z czego Emilka już wydała dwadzieścia tysięcy…
– Tylko siedemnaście – sprostowałam z godnością – i wszystko z sensem! I na wszystko mam rachunki.
– Wiem, kochanie, ja tylko liczę. Część tego, co mamy, wpłaciłem na konto, które założyłem dla Kajtka. Część, jak Emilka, zostawiam sobie, na bieżące wydatki. Na konto Rotmistrzówki mogę jeszcze przelać… no, dajmy na to, stówę.
– To razem sto dwadzieścia. – Ewa była skrupulatna.
– Licz stówę. Te dwadzieścia odżałuję. I tak ich już nie ma.
– Hoho, ty masz gest. No dobrze, teraz my. Wiktor?
– Dziękuję ci, Ewuniu, rozumiem, że mam przemawiać jako głowa rodziny. No więc nasza trójka, po odliczeniu drobnych kwot na własny użytek, a rozumiecie też, że musimy wreszcie zmienić to cinquecento na coś z sensem, może dać po pięćdziesiąt od łba, czyli sto pięćdziesiąt, więcej tatunio za te wychodkowe luksusy nie dostał, a mieszkania jeszcześmy się nie pozbywali.
– Ja pierniczę – zachwycił się niecenzuralnie Kajtek. – Trzysta trzydzieści tysięcy. Masa szmalu! To my w ogóle nie musimy pracować!
– Kajetan, nie wyrażaj się – skarcił go ojciec. – To wcale nie jest tak wiele, jak na kapitał zakładowy.
– Nie jest źle – powiedziała Ewa. – Z tego chyba musimy przydzielić sobie jakieś szczątkowe pensje, porobić różne modernizacje i remonty, a poza tym trochę wydać na jakiś samochód firmowy, może dostawczy?
– Dostawczy nie! Terenowe! Tata, terenowe! Jeepa cherokee! Tata! Będziemy jeździć po górach! Grand cherokee! Tata!
W tej kwestii akurat byłam zorientowana.
– No, no. Akurat by nam starczyło tego całego majątku. Na benzynę już by nie było, a to pali jak cho… jak nie wiem co.
– Ciocia, coś ty? Naprawdę tyle kosztuje? Skąd wiesz?
Skąd wiem, to wiem. Kałaszek mój ulubiony się przymierzał, ale w końcu zwątpił i uznał, że laluni wystarczy limuzyna za dwieście.
– Czytaj magazyny motoryzacyjne, kolego – powiedziałam wyniośle i najwyraźniej zyskałam kolejny mały punkt u Kajtka. Jestem ciotką, która czyta magazyny motoryzacyjne!
Niespodziewanie rozwiązanie podsunęła nieśmiała Jagódka.
– A może mikrobus, żeby wozić letników?
Własna odwaga prawie ją sparaliżowała. Zamilkła nagle i przymknęła oczy.
– To nie jest głupie – mruknął jej piękny tatuś. – Tylko może nie klasyczny mikrobus, a taki sześcioosobowy van. Dostawczy nie będzie nam potrzebny, nie będziemy wozić wiele naraz, a jakby co, to można wziąć bagażówkę. A taki vanik to niezły patent. Będzie można na przykład pojechać po letników na dworzec do Jeleniej, albo powozić ich po terenie…
– Za dodatkową opłatą – podpowiedziała Ewa.
– Otóż to – podsumowała babcia.
Na drugi dzień odwiedziliśmy jeleniogórskie salony samochodowe.
Miałam ochotę na wszystkie średnie samochody, które tam stały, bo wszystkie wydawały się jak na mnie skrojone. Może to wpływ korzystania z komunikacji autobusowej w ostatnich czasach. Janek i Wiktor pękali ze śmiechu.
– Podli jesteście obaj – oświadczyłam im. – Powinniście poradzić kobiecie!
– Przecież jesteś oblatana w samochodach – zachichotał Wiktor.
– Ale tylko powyżej dwustu tysięcy za sztukę – prychnęłam na niego wyniośle. – Mam was w nosie. Wiem, co sobie kupię.
– No co, japońca czy francuza?
– Opla sobie kupię. Myślałam jeszcze o citroenie, albo niedużej renówce, ale mam wrażenie, że francuskie auta są delikatne. Nie na góry. Podoba mi się ta czerwona astra, niemieckie samochody są solidne…
– Najsolidniejsze są japońskie…
– Nie interesuje mnie to. Popieram Europę!
– Wiesz, Wiktor, teraz wszystkie one są porównywalne… Niech kupuje opla. A ja bym tego vana też proponował opla, to może nam spuszczą z ceny…
No i miał rację Janeczek. Spuścili nam z ceny i oba kupiliśmy na firmę – i astrę, i zafirę. Na zafirze umieścimy nasz znak firmowy, kiedy tylko Wiktor go wreszcie stworzy…
Sam Wiktor odmówił kupowania trzeciego opla na własny użytek i nabył sobie japońca. Dużą, kombiastą corollę, z miejscem na Niupę i w kolorze zielony metalik, coby się z rudą Niupką ładnie komponowała. Artysta to artysta.
A pensje przydzieliliśmy sobie bardziej niż szczątkowe. Na prawdziwe będzie czas, jak się rozwiniemy!
Lula
Emilka kupiła sobie opla w kolorze wozu strażackiego. Bardzo jest zadowolona i twierdzi, że to kolor ratowniczy, a ona lubi ratowników.
Czy ja kiedyś będę miała tyle pieniędzy, żeby sobie kupić samochód?
Musiałabym najpierw nauczyć się jeździć, bo moje prawo jazdy jest już tylko niewiele znaczącym papierkiem. To znaczy pewnie bym sobie poradziła, ale bez przyjemności.
I tak mamy tyle samochodów, że chyba trzeba będzie zbudować dla nich jakąś specjalną wiatę za stajnią. Firmowy van, Emilki astra, Jasiowa felicja, Wiktora corolla i cinquecento. Pięć aut!
Wiktor miał odruch, żeby mi zaproponować swoje stare autko, ale Ewa delikatnie (jak na nią) odwiodła go od tego szlachetnego zamiaru i oświadczyła, że jej się przyda własny środek lokomocji. Nie chce być tak bardzo zależna od Wiktora. Logiczne.
Niby jesteśmy wszyscy razem, mamy wspólną firmę, ale jednak te wszystkie samochody świadczą chyba o tym, że to wszystko jest jakieś takie… tymczasowe, prowizoryczne, niepoważne, bo ja wiem, jakie jeszcze? Nie na serio.
Chyba kupię sobie w aptece pigułki z dziurawca na depresję. Coś mi ostatnio smutno. Tylko że z tymi pigułkami też może być kłopot, bo nie można się wystawiać na słońce, kiedy się je zażywa, a wprawdzie ostatnio słońca jest jak na lekarstwo, ale przecież w końcu wyjdzie zza chmur. Jest lato.
Chandra Unyńska.
Nie, chandra marysińska.
Emilka
Ależ była jazda dzisiaj…
Rano, koło dziewiątej, jedliśmy sobie spokojnie śniadanko – my, to znaczy Wiktor, Jasio i ja; reszta była już po, a oni dopiero skończyli ze stajnią, w której robili jakieś generalne porządki. Ja zaspałam odrobinkę, zresztą nie miałam wcześniej nic do roboty, a nie mam takiego hobby, żeby się zrywać o świcie. Babcia opowiadała nam jakieś urocze historyjki z czasów wojny (krymskiej zapewne…), jak to świętej pamięci Rotmistrz ją uwodził na ziemiańskich potańcówkach, przynosząc jej za każdym razem bukiet róż rąbnięty z ogrodu miejscowego proboszcza. Była właśnie w najlepszym momencie opowieści, bo proboszcz w końcu pięknego ułana dopadł – kiedy przyleciał zziajany Kajtek z telefonem w ręce. Babcia bardzo godnie powiedziała „halo, słucham, dworek Rotmistrzówka”, potem posłuchała chwilkę i znacznie się ożywiła, ale dalej tym godnym głosem stwierdziła, że owszem, z wielką przyjemnością, droga Olgo, proszę przekazać, że naturalnie, czekamy.
Na co, do licha, czekamy?
Babcia oddała telefon Kajtkowi i zasunęła nam prawdziwą bombę.
Jakiś znajomy Olgi, przewodnik pod tytułem Kostas Cośtamtego (nazwisko nie do zapamiętania) przyprowadzi nam gromadę Niemców na podwieczorek! Dwanaście osób. O szesnastej trzydzieści.
Matko Boska jedynąca, jak mawiała moja własna babcia!
Читать дальше