Nauka u nowej Opiekunki rozpoczęła się niepostrzeżenie. Gdy wiosna rozkwitła już w pełnym, gorącym blasku słońca, przez otwarte okno domu wleciała pierwsza, złocista pszczoła i brzęcząc jęła fruwać wokół głowy Panienki. Ta wykonała gwałtowny ruch ręki, pragnąc pozbyć się złośliwego natręta. I wtedy gdy już, już jej dłoń z impetem sięgała małego stworzenia – nagle zawisła nieruchomo w powietrzu, wstrzymana mocą magicznego wzroku Czarownicy.
– Nie zabijaj – powiedziała ta ostatnia. – Pszczoła nie zrobi ci nic naprawdę złego, nawet jeśli użądli, a jest pożyteczna. Nie wolno bez potrzeby zabijać niczego co żyje.
Gdy na drugi dzień Panienka biegła przez ogród, nagle poczuła, że jej nogi stają się jak z kamienia i nie może nimi poruszać. Nie zlękła się, lecz spojrzała pytająco w stronę siedzącej na progu domu Czarownicy.
– Schyl się i spójrz na ziemię, między trawy – powiedziała Opiekunka.
… i Panienka ujrzała, że jej stopy, magiczną wolą Czarownicy, zatrzymały się niemal na skraju wąziutkiej, prawie niewidocznej ścieżki, którą mrówki wędrowały ze swego mrowiska na pracowite wyprawy i powracały, dźwigając ciężary większe od siebie: martwe owady, pasemka suchych traw, nieżywe dżdżownice.
– Nim stąpniesz, zawsze najpierw spójrz, czy nie rozdepczesz jakiegoś żywego stworzenia. Mrówka, choć tak malutka, jest częścią Matki Natury, więc należy ją uszanować. Pomyśl, że państwo mrówek, znajdujące się w wielkim, usypanym przez nie kopcu, jest najczęściej zorganizowane o wiele lepiej i mądrzej niż te, które stworzyli ludzie.
Zmęczona słońcem Panienka położyła się w wysokiej trawie i wtedy usłyszała szept Czarownicy:
– Przyłóż ucho do Matki Ziemi i słuchaj…
I Panienka uczyniła to, a jej słuch po raz pierwszy w życiu uwrażliwił się na ciężkie westchnienia Matki Ziemi, na jej bardzo powolną, prastarą mowę, starszą od mowy wszelkich żywych istot, na radość, z jaką wydawała z siebie życie – w postaci roślin, krzewów, kwiatów, drzew. Usłyszała też Panienka srebrzystą mowę podskórnych żył wodnych i podziemnych potoków, mozolne drapanie się rozłożystych korzeni drzew wśród twardych grud ziemi i ciche dźwięki ryjących swe podziemne korytarze kretów.
– Tam wszystko żyje – powiedziała z radosnym zdziwieniem.
– Tak. Jest żywe, silne, swobodne. Swobodniejsze niż my – przytaknęła Czarownica.
I od tej pory przy każdej okazji Czarownica uczyła Panienkę, jak należy szanować Matkę Naturę. Tłumaczyła jej, że tylko życie w zgodzie i w harmonii z Nią przynosi ludziom szczęście i dobrobyt. Wszystkie zaś niepowodzenia zaczynają się od zakłócenia tej harmonii. Próba niszczenia lub zmieniania Matki Natury przynosi ludzkiemu gatunkowi jedynie klęski.
– Ludzie w swej pysze i poczuciu siły, rozumu, techniki pragną Matkę Naturę zmieniać. Chcą nad nią zapanować. Próbują odwracać bieg rzek, wycinać lasy, osuszać bagna mówiła Czarownica. – Po upływie czasu okazuje się zawsze, że działali wyłącznie na własną szkodę. Zapomnieli, że to oni, ludzie, są jedynie malutką cząsteczką Matki Natury, a nie Ona jest cząsteczką ich. Skoro tak, oni – winni Jej podległość, a nie na odwrót…
Czarownica uwrażliwiła Panienkę, by stąpając wśród traw uszanowała nie tylko rozległe trakty mrówek, ale by starała sienie rozdeptać dżdżownicy, nie stratować ślimaka, nie stłamsić stopą świeżo kiełkującego kwiatu. Sama nie wiedząc kiedy, Panienka przestała bezmyślnie obrywać wątłe gałązki krzewów, oduczyła się ranić drzewa, zrywając z nich kawałki kory; zanim wymiotła pajęczynę z kąta pokoju, najpierw delikatnie wynosiła żywego pająka na dwór.
Pewnego dnia rozpoczęły obie – wychowanka i Opiekunka – długie wędrówki wśród pól, by tam – przycupnąwszy wśród gęstych krzewów – obserwować codzienne zajęcia wieśniaków. Panienka najpierw dziwiła się, czemu mimo skwaru lejącego się z nieba i potu spływającego obficie po zmęczonych twarzach, ludzie ci nie rzucają swej pracy, ale nadal, z upartym mozołem orzą Matkę Ziemię, sieją w niej złociste ziarna, aby potem, w sierpniowym upale – spoglądając z obawą w przedburzowe niebo – pośpiesznie zbierać swoje plony. I Panienka zaczęła poznawać sens najcięższej ludzkiej pracy i jej radości. Jednak sama nie pracując, nie pojmowała tego do końca.
– I oni tak co roku…? W kółko to samo? I nie mają dość? Ach, mówisz, że nie mogą mieć dość… I że kochaliby swoją pracę, gdyby jej plony były dla nich, ale nie są dla nich, lecz przede wszystkim dla Najeźdźców…
Pewnego dnia, gdy już rozpoczął się powolny letni zmierzch, Wieśniacy wyprostowali zmęczone plecy i zasiedli wokół rozpalonego przez siebie małego ogniska. Po chwili uszu ukrytych w krzewach Czarownicy z Panienką zaczęła dobiegać cicha, dziwaczna lecz wpadająca w ucho, melodia.
– Pieśń Jedyna…? – szepnęła Panienka, a Czarownica cicho skinęła głową.
Słowa Pieśni snuły się wśród ustawionych półkoliście, świeżo zżętych snopków, dumne choć melancholijne i pełne jakiegoś utajonego smutku, a ogień rozświetlał zmęczone, lecz dziwnie uroczyste twarze Wieśniaków.
“… dwudziestu czterech było tych królów w Wielkim Królestwie,
herosów istnych, władców rozumnych jak nigdzie w świecie.
Sprzyjał im wicher, sprzyjała woda, miłował ogień.
Każdy poddany oddał im serca, umysły, pracę.
Błogosławiła Wielkie Królestwo Matka Natura,
błogosławiły Gwiazdy, Księżyc i Słońce…”
Słowa Pieśni dobiegały do Panienki niewyraźne, mgliste jak dym z ogniska, który najpierw gęsty, potem rozsnuwa się po polach rzadką, ledwo uchwytną mgiełką.
“… nie ma litości dla tych nieszczęsnych kobiet i dzieci,
już okrutnego Urgha żołnierze tratują wszystko.
Drewniane miecze nie chronią granic, nie bronią życia.
Z bolesną dumą ginie bezbronne Wielkie Królestwo.
Już konie włóczą królewskie szczątki po Wielkim Placu,
by nikt nie wiedział, gdzie składać kwiaty nieznaną ręką,
I tylko Luelle znika w ciemnościach, jedyna z rodu.
Próżno Najeźdźca szuka jej śladów w pomroce dziejów…”
Słowa stawały się coraz bardziej niewyraźne i ciche. Głowy niektórych Wieśniaków opadały na piersi, jakby w drzemce, i już tylko mała, drobna Wieśniaczka śpiewała sama, wątłym głosikiem, a wiatr, który nagle się zerwał, rozpraszał słowa Pieśni po mrocznych polach. Do nasłuchującej w napięciu Panienki dobiegały już tylko jej strzępy:
“… za siedem setek, siedem dziesiątek i siedem lat
…będzie wśród nas ale…
…a Święty Kamień…
Bezkrwawo, bez broni, bez wojny…”
– Idziemy – powiedziała Czarownica.
– Kiedy usłyszę wreszcie całą Pieśń? – spytała Panienka.
– Wtedy gdy Los tego zechce – odparła mgliście Opiekunka. – Skoro wiatr zagłuszył słowa Pieśni, widać wie, co czyni.
– A może to był twój wiatr. Wiatr Magiczny – szepnęła sama do siebie Panienka.
Gdy nadeszła jesień i poła stały już opustoszałe, Czarownica udała się do Wsi, skąd powróciła z kołowrotkiem i krosnami. Wcześniej zapadające wieczory Panienka spędzała teraz na żmudnej początkowo nauce przędzenia i tkania. Pierwszy metr uprzędzionej własnoręcznie wełny sprawił jej wielką radość, zaś pierwszy metr utkanego materiału – jeszcze większą. Wydawało się to nawet ciekawsze niż wyczarowanie małego kłębuszka włóczki z bezradnego pajączka wówczas, gdy znajdowała się jeszcze pod opieką Czarownicy Pierwszej.
Читать дальше