– On peut dire que tu a joui de la vie comme un loup dans un puits [27] Rozmówca chyba nie w pełni zrozumiał tę uwagę. Wydawał się zachwycony. Kiwał radośnie głową i potakiwał z zapałem.
– A jak tam nasze wypracowanie o niebie i gwiazdach? – przeszła wreszcie do następnej fazy lekcji. – Napisane? Jest ktoś, kto chciałby je przeczytać?
Niesłychane! Czegoś takiego jeszcze nie było! Żeby sama proponowała zgłaszanie się do odpowiedzi! Klasę aż zamurowało, a Madame kontynuowała z figlarną ironią:
– Quoi donc? Il n’y a personne? [28] Nikt nie chce dobrego stopnia? Co się z wami dzieje?!
Poczułem, że serce zaczyna mi bić w przyspieszonym tempie. Może się jednak zgłosić? W takich okolicznościach! Skoro sama zachęca, a przy tym nikt się nie kwapi… Nie! Po stokroć nie! Wybić to sobie z głowy!
– Bon, skoro nie ma chętnych, muszę kogoś wyznaczyć. Powiedzmy, mademoiselle Kloc.
Podobna do tapira, pulchna Adrianna Kloc wstała i, czerwona jak burak, zaczęła czytać swą pracę. Nie była zbyt zajmująca, i to oględnie mówiąc. Nie spełniała nawet kryteriów formy composition. Był to raczej zbiór zdań, prawie nie powiązanych ze sobą, przypominających definicje albo proste stwierdzenia jak z czytanek dla dzieci:
„Quand il n’y a pas de nuages, nous voyons le ciel, le soleil et la lune… Le ciel est bleu ou bleu pâle… Les étoiles sont loin… des millions de kilomètres d’ici … [29] I tak dalej w tym stylu. Na szczęście, nie trwało to długo.
Madame, choć ani razu nie przerwała czytania, nie była zbudowana i dała temu wyraz:
– Je ne peux pas dire [30] , żebym była olśniona twoją pomysłowością. Szczerze mówiąc, spodziewałam się więcej po tobie. Niestety! Nie zadowala mnie to. Trudno. W najlepszym wypadku: trójka. – Wpisała skrupulatnie stopień do dziennika. – W porządku. Kto następny? – sunęła wzdłuż listy nazwisk wymodelowanym paznokciem wskazującego palca prawej ręki, pokrytym starannie lakierem koloru jasnej perły. – Qui va me stimuler… qui va m’exciter? [31]Też chciałabym mieć coś z tego… jakąś przyjemność… plaisir… że w końcu nauczyłam was czegoś.
Nie wiem, jak na innych, ale na mnie słowa te działały wprost piorunująco. To właśnie było to, o co mi chodziło, gdy obmyślałem swój plan, siedząc w parku na ławce w popołudniowym słońcu. Zdania czy wypowiedzi mieniące się znaczeniami. Dla niej – najniewinniejsze, mówione w dobrej wierze, dla mnie – brzmiące inaczej, jakby w innym rejestrze. Brakowało tu tylko jednego: inicjatywy z mej strony. To, co padło z jej ust, nie było przeze mnie wywołane świadomie. Wywołała to sytuacja – przy moim biernym udziale. Toteż i wartość kwestii nie była najwyższej próby: odnosiła się do mnie jedynie w pewnym stopniu. Czy można było coś zrobić, aby uzyskać więcej?
– Bon, alors – wypielęgnowany paznokieć zatrzymał się tymczasem gdzieś u dołu listy. – Co nam zaproponuje mademoiselle Wąsik?
Agnieszka Wąsik, córka podpułkownika wojsk lotnictwa, który z okazji rozmaitych rocznic i świąt państwowych przychodził do szkoły z pogadankami o obronności kraju lub wspominkami z okresu drugiej wojny światowej, była klasowym prymusem, z wszystkimi typowymi dla tego gatunku cechami. Układna, przypochlebna, z wiecznie wzniesioną ręką (dwa grzecznie złożone palce plus lekko zadarta głowa), a przy tym niezbyt uczynna i nie grzesząca urodą. Siedziała w pierwszej ławce i stroniła od wszystkich, a raczej od wszystkiego, co mogłoby ujść za zdrożne. W klasie zjawiała się jako jedna z pierwszych, pauzy spędzała wzorowo, spacerując po korytarzu, drugie śniadanie zawsze jadła w stołówce, a nie jak większość uczniów gdzie bądź (nawet w klozecie), po lekcjach zaś zaraz wracała do domu. Żadnego wałęsania się, żadnej niesubordynacji, nie mówiąc o wagarach. Była pod każdym względem do znudzenia poprawna; robiła czasem wrażenie nakręconego robota. Stroje, rozrywki, flirty – była kompletnie wyzuta z potrzeb tego rodzaju. Poza dobrymi stopniami nic jej nie obchodziło i nie wzbudzało emocji – w tym również osoba Madame. Owszem, robiła wszystko, by mieć najlepszą ocenę, jednakże zabiegi te nie miały nic z zalotów czy bałwochwalczych hołdów.
Teraz, kiedy Madame wyrwała ją do czytania – w obliczu zachowania nietypowego dla niej (nie uniosła dwóch palców nawet po słowach zachęty) – odebrałem to jako przestrogę rozsierdzonej bogini, której ktoś karygodnie zaniedbał złożyć ofiarę.
„Widzę, że mnie nie wielbisz, i nie jest mi to miłe”, zdawało mi się, że słyszę jej nieme upomnienie. „Lecz nie myśl, że ci wolno nie okazywać mi czci! Że na ogół nie zważam na twoją rękę w górze, nie znaczy to, że możesz nie podnosić jej więcej. To jest twój obowiązek, skoro odmawiasz miłości”.
Wezwana do odpowiedzi pilna Agnieszka Wąsik wstała, podniosła zeszyt i z przesadną dbałością o akcent odczytała tytuł:
– „De Copernic à Gagarin” [32]
Z tylnych ławek doszedł pomruk szyderstwa i drwiny. Madame posłała w te zapadłe rejony klasy piorunujące spojrzenie, po czym rzekła uprzejmie:
- Bon, alors. On t’écoute . [33]
Wypracowanie Agnieszki Wąsik opatrzone było łacińskim mottem „Per aspera ad astra” i stanowiło wybór przykładów rozmaitych dokonań w zakresie odrywania się człowieka od Ziemi i wznoszenia coraz wyżej w przestworza. Zaczynało się od prezentacji osoby i odkrycia Kopernika, następnie opowiadało o braciach Montgolfier i ich lotach balonem; trzecia część poświęcona była Łomonosowowi i jego rozlicznym wynalazkom (głównie legendarnemu śmigłowcowi, którym miał on latać w górach Kaukazu wraz z pewnym Gruzinem, żyjącym jeszcze później sto lat i dającym świadectwo prawdzie); wreszcie część czwarta, ostatnia i najdłuższa, dotyczyła niezliczonych osiągnięć współczesnej awiacji sowieckiej, uwieńczonych tryumfalnym lotem w przestrzeń kosmiczną Jurija Gagarina.
Gdy słuchało się tego wszystkiego, nie miało się wątpliwości, kto zaprojektował tę pracę i dostarczył do niej materiału. Gawędy podpułkownika Wąsika pozostawiały w pamięci niezatarty ślad. Odczytywany tekst odznaczał się tym samym stylem myślenia, porządkiem i rozkładem akcentów. Naprzód rytualny pokłon wobec nauki polskiej (akcent patriotyczny); następnie kurtuazyjny gest wobec nauki francuskiej – z uwagi na język, w którym praca była pisana (akcent internacjonalistyczny); dalej, niezwłoczne zrównoważenie owej daniny potężnym przykładem z niewyczerpanego skarbca wielkiej nauki rosyjskiej (akcent polityczny); wreszcie, pean na cześć nauki i techniki bratniego Kraju Rad, ojczyzny proletariatu i przodującego ustroju (akcent hołdowniczy). Dobór materiału, wywód i kompozycja były absolutnie wzorowe.
Zanim jednak Agnieszka Wąsik dobrnęła z wypracowaniem do końca, miał miejsce pewien incydent, który zakłócił jej pełną powagi i namaszczenia lekturę. Jego sprawcą i głównym aktorem był – któż by inny! – piekielny Rożek Goltz, nasz enfant terrible, nie liczący się z nikim i z niczym. Otóż zaraz na wstępie, gdy czytająca pracę, w części o Koperniku, przytoczyła popularny polski dystych, definiujący istotę naszego największego uczonego:
Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię.
Polskie wydało go plemię.
(w jej przekładzie, pozbawionym co prawda rymu i rytmu, przybrało to formę jeszcze bardziej podniosłą:
Читать дальше