Natomiast żywioł męski, zraniony strzałą Amora, tak właśnie reaguje jak Małgorzata Goethego. Posłuchajmy tej skargi:
I gubię się ciągle
w tysiącach domysłów
– Ach, rozum już tracę!
Odchodzę od zmysłów!
Wciąż w oknie wystaję,
by patrzyć w dal za nim,
i z domu wybiegam
na jego spotkanie…
Ach, rzucić się wreszcie w ramiona miłego, pochwycić go w uścisk i przywrzeć do niego!
I tak go całować, aż tchu już nie stanie, aż śmiercią zakończy się to całowanie.
I cóż na ten krzyk zranionej, zdesperowanej Panny robi wzruszony Wodnik? Co czyni dojrzała kobieta (w osobie Franciszka Schuberta), gdy słyszy lament młodzieńca (wiecznie młodego Goethego)? Otóż idzie ku niemu, wyciąga ku niemu rękę. Połyka ambicję i dumę, nie lęka się upokorzeń i przemawia do niego. Udziela mu swego głosu: komponuje muzykę. Przemienia słowo w śpiew. Sprawia, że dziki krzyk staje się słodką pieśnią.
Pieśń – oto pojednanie, pogodzenie sprzeczności, ostateczna synteza, harmonia ciała i ducha. W pieśni Wodnika i Panny spełnia się Gwiezdna Wiktoria.
Marzę o tej wiktorii, która mnie czeka z Wodnikiem!”
Było już dobrze po północy, gdy odłożyłem pióro. Wypracowanie zajmowało blisko dwadzieścia stron. Zamknąłem zeszyt i, dziwnie odurzony, położyłem się spać.
Następnego dnia znowu pojechałem na Uniwersytet, tym razem do wydziałowej czytelni na romanistyce, żeby wynaleźć przytoczone w wypracowaniu wyimki z Fausta po francusku i posprawdzać w Laroussie, Robercie i innych dictionnaires słowa i wyrażenia, których nie byłem pewien. Uporawszy się z tym, a także wprowadziwszy tu i ówdzie poprawki, wróciłem do początku i raz jeszcze przejrzałem całość, tym razem zaznaczając ołówkiem wszelkie liaisons oraz te wyrazy, które w głośnej lekturze należało intonacyjnie podkreślać.
Po powrocie do domu, korzystając z nieobecności rodziców, przeprowadziłem coś w rodzaju generalnej próby: cały tekst odczytałem sobie na głos. O ile do tej pory byłem z siebie raczej zadowolony, o tyle głośna lektura tekstu poważnie nadwątliła moje dobre samopoczucie. Nie żebym czytał źle. Nawet jeśli gdzieniegdzie zdarzały mi się potknięcia, nie było tego zbyt wiele, a poza tym mankamenty te można było łatwo usunąć: wystarczyło wyćwiczyć newralgiczne miejsca. Chodziło jednak o coś innego. Głównie o czas czytania. Okazało się bowiem, że nawet zupełnie płynna lektura mojej zmyślnej rozprawki zajmuje trzydzieści pięć minut, czyli prawie całą godzinę lekcyjną. Nie pozostawiało to większych nadziei na zaprezentowanie tekstu w całości. Znając zwyczaje Madame, można było być pewnym, iż przerwie mi po paru minutach, i to bez względu na to, czy popełniłem jakieś błędy, czy nie. Jeśli nic nie wzbudzałoby jej zastrzeżeń, ucięłaby moją lecture swoim bezdusznym „bien”, powiedzmy, po szóstym akapicie, honorując tę pozytywną ocenę nawet wpisem do dziennika; jeśli zaś okazałoby się, iż moja art d’écrire kuleje jednak gdzieniegdzie, zaczęłaby mnie co chwila poprawiać, odwracając w ten sposób uwagę od treści, a wreszcie, po kolejnej korekcie, podziękowałaby za ciąg dalszy. W rachubach tych należało również uwzględnić nieufność, jaką wzbudzało w Madame zgłaszanie się na ochotnika.
Ale nawet gdyby to wszystko pominąć i przyjąć założenie, że Madame pozwala rni jakimś cudem na odczytanie całości, a przy tym się nie wtrąca z żadnymi poprawkami – i tak rzecz budziła daleko posunięte wątpliwości. Przecież tego rodzaju spektakl nie mógłby pozostać nie zauważony przez klasę. Ponad pół godziny czytania! Dwadzieścia stron zamiast kilku! I to jakiego tekstu! Pełnego wymyślnych historii – luźno związanych z tematem. A przy tym brzemiennego w motywy i odniesienia, jeśli nawet nie w pełni przejrzyste dla postronnych, to na pewno czytelne w samym swym charakterze. „Młodzieniec”, „dojrzała kobieta”, „dziewictwo”, „inicjacja” – któż by się nie domyślił, o co w tym wszystkim chodzi, do czego autor zmierza i co nim powoduje! Nawet najsłabsi z francuskiego, a także ci, co z reguły nie uważali na lekcji, z pewnością obudziliby się z letargu, zaintrygowani ciągnącym się ponad miarę seansem czytania pracy, i nastawiliby uszu. I pewnie by się ocknęli akurat w drugiej połowie, gdzie jest najwięcej podtekstów.
Jak odebrano by ów lingwistyczny popis, pełen podejrzanej erudycji i jednoznacznych odniesień? Nie można było mieć złudzeń: nikt nie wziąłby tego za akcję służącą podwyższeniu lub choćby umocnieniu oceny z francuskiego. Nie traktowano by też tego jako dziwacznej, pracochłonnej fanaberii mającej na celu olśnienie nauczyciela, a jednocześnie przypodobanie się klasie, zyskanie jej wdzięczności za „zamrożenie” lekcji na ponad pół godziny. Moje kunsztowne oratorium zostałoby uznane tylko i wyłącznie jako dowód, iż wbrew ostentacyjnej obojętności, z jaką się odnosiłem do osoby Madame, jestem jej niewolnikiem, że – jak dziesiątki innych – straciłem dla niej głowę.
„Już nie tylko czyta pod ławką Popioły ” - oto jak bez wątpienia skomentowano by mój występ – „już zgłasza się na ochotnika! Już płaszczy się przed nią i zabiega bezwstydnie o uwagę i względy!”
Gdy dotarło do mnie to wszystko, gdy wyobraziłem sobie wszelkie szyderstwa i kpiny, na jakie bym się naraził czytając swój elaborat, nie dość że porzuciłem myśl, aby się z nim wyrywać, to wręcz powziąłem decyzję, że nie odczytam go, nawet gdybym został wezwany; odmówię, tłumacząc się zagadkowo, że zbytnio się rozpisałem i nie chciałbym swoimi wypoci-nami zajmować cennego czasu; tekst, oczywiście, w każdej chwili mogę przedłożyć do wglądu, oto on, voilà, regardez mon cahier, j’ai écrit presque vingt pages [26] ; jeśli zaś zdawanie zeszytu nie jest rzeczą wskazaną, jeżeli jest za ciężki, to… – tu przyszedł mi do głowy zupełnie nowy pomysł – to służę jeszcze kopią, rzec można: czystopisem, zaledwie kilka kartek papieru podaniowego.
Tak, to było całkiem zmyślne. Przepisać wypracowanie na kartkach formatu A-4, po to, by w razie potrzeby móc je wręczyć Madame. Nagle to rozwiązanie wydało mi się najlepsze. Wszystkie inne miały wyraźne minusy. Toteż zamiast szlifować płynne czytanie na głos, znów chwyciłem za pióro i przepisałem całość (dbając o kaligrafię) na kratkowanych arkuszach z bloku listowego.
Gdy jednak nadszedł dzień, w którym miała się odbyć kolejna lekcja z Madame i prezentacja prac, opadły mnie wątpliwości.
„Nawet jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli”, raz jeszcze roztrząsałem całą rzecz wczesnym rankiem, wychodząc z domu do szkoły, „jeżeli, rzeczywiście, tekst trafi do jej rąk, i to niby przypadkiem, jak gdyby nigdy nic – czy to właściwie dobrze? Co dzięki temu osiągnę? Odsłonię się, i tyle. Ujawnię swoją pozycję. I po co mi to teraz? Na to jest jeszcze za wcześnie. Tego rodzaju gambit może mnie wiele kosztować…
Gdy przekraczałem próg szkoły, byłem już jak najdalszy od kombinacji z kopią, a gdy zaczęła się lekcja, wręcz zaklinałem los, by nie zostać wyrwanym.
Madame była tego dnia w nadzwyczaj dobrym nastroju. Pogodna i rozluźniona, mówiła więcej niż zwykle i jakby nieco swobodniej, w sposób mniej oficjalny. Prowadząc konwersację, chodziła między ławkami, co rzadko się jej zdarzało, i z bliska zagadywała wybierane osoby. Raz pozwoliła sobie nawet na żartobliwy ton. Kiedy ktoś opowiedział, jak latem, w straszne upały, kąpał się w wiejskiej gliniance, rzekła z uśmiechem na ustach:
Читать дальше