– Nie szkoda ci czasu? – powiedziała i pokazała mi w koszyku młode kurki i kogutka.
Podejrzewałam, że Marta ma kłopoty ze spaniem; może właśnie dlatego milczała na temat swoich snów. Mówiła, że cały jej sen, to dwugodzinna drzemka wieczorem, zupełnie jakby jej ciało nie czuło się zmęczone i tylko nawykiem reagowało na ciemność. Potem Marta budziła się, po wsze czasy wyspana, zapalała w kuchni lampkę albo chociaż świeczkę i wpatrywała się w światło. A czasem, gdy noc była jasna, Marta siedziała po ciemku i z okien kuchni śledziła księżyc, który nigdy nie wydał jej się taki sam. Tak mi mówiła. Zawsze był inny, wschodził gdzie indziej, innymi drogami obchodził czubki świerków. W takie jasne noce Marta lubiła wyjść na drogę, przejść nią pod kapliczkę i potem na przełęcz, pod wiatrak Olbrichtów, z którego zostały tylko kamienie i studnia. Widać było stąd posrebrzone góry i dalekie doliny, a w nich światła domów. Nad Nową Rudą i dalekim Kłodzkiem wisiały żółte łuny. Najlepiej były widzialne wtedy, gdy niebo miało konsystencję gęstą od deszczowych chmur. Miasta świeciły, jakby wołały o pomoc.
Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą jaką widziała Marta, był sen tysięcy ludzi, którzy spali teraz pogrążeni w próbnej śmierci, leżeli pokotem w miastach, wsiach, wzdłuż szos, przy przejściach granicznych, w schroniskach górskich, w szpitalach i domach dziecka, w Kłodzku i Nowej Rudzie, i jeszcze dalej, w przestrzeni, której nie widać i nawet nie czuje się, że istnieje. Skąpani we własnym zapachu, rzuceni w obce łóżka, w koje robotniczych hoteli, na półkotapczany zagraconych kawalerek, za przepierzenia oddzielające miejsce spania od miejsca życia. W każdym domu ciepłe, bezwładne ciała, ręce rozrzucone albo przytulone do ciała, leciutko drgające powieki, pod którymi oko wędruje niespokojnie w tę i z powrotem, muzyka oddechów, pochrapywań, dziwnych słów wyrzucanych nagle przed siebie, nieświadomy taniec stóp, poruszenia ciała, które w sennej wędrówce podąża za kołdrą. Ich skóra paruje, myśli się plączą nie ma nic, co by ich określało, co dawałoby pewność, że w ogóle są. Ich wzrok ogląda jakieś obrazy – i to jest właśnie sen: mają obrazy, ale nie mają siebie. Miliony ludzi, którzy śpią w każdej chwili czasu. Pół ludzkości uwikłanej w sen, podczas gdy druga połowa czuwa. Kiedy jedni się budzą inni muszą położyć się spać i w ten sposób utrzymywać świat w równowadze. Jedna noc bezsenności i myśli ludzi zaczęłyby się tlić, pomieszałyby się litery we wszystkich dziennikach świata, wypowiadane zdania stałyby się bezsensowne i ludzie próbowaliby dłonią wpychać je z powrotem do ust. Marta wiedziała, że żadna chwila na ziemi nie może być tylko jasna, napięta i dźwięczna; po drugiej stronie planety musi ją równoważyć chwila ciemna, płynna, głucha i skłębiona.
Kiedy sny powtarzają zdarzenia z przeszłości, kiedy ją międlą zmieniają w obrazy, przesypują przez sita znaczeń, zaczyna mi się wydawać, że przeszłość tak samo jak przyszłość na zawsze pozostanie nieodgadniona i nieznana. To, że coś przeżyłam, wcale nie znaczy, że poznałam tego znaczenie. Dlatego tak samo boję się o przeszłość, jak i o przyszłość. Niechby się okazało, że coś, co znałam i uważałam do tej pory za stałe i pewne, mogło się dziać z zupełnie innej przyczyny i w sposób, jakiego nie podejrzewałam. Że prowadziło mnie ku czemu innemu, a ja nie odkryłam kierunku, że byłam ślepa, że spałam. Co pocznę ze swoim teraz?
Ci ludzie z Internetu, do których przyłączyłam się ze swoimi snami – nic nas tak nie łączy jak sny. Wszyscy śnimy te same rzeczy w dziwacznie podobny, chaotyczny sposób. Te sny są równocześnie naszą własnością i własnością wszystkich innych ludzi. To dlatego nie istnieją autorzy snów, to dlatego tak chętnie zapisujemy je w Internecie we wszystkich językach i podpisujemy tylko literą imieniem, symbolem. To jedyna rzecz na tym świecie, do której nijak się ma prawo własności. Na całej ziemi, gdziekolwiek ludzie śpią wybuchają w ich głowach małe, pogmatwane światy, które jak dzikie mięso przerastają rzeczywistość. Może i są tacy spece, którzy wiedzą co znaczy każdy z nich osobno, ale nikt nie wie, co one wszystkie znaczą razem.
Jestem w ponurym, starym mieście, pełnym starych, wąskich kamienic. Badam pewien fenomen, a mianowicie: w murach domów są okrągłe dziury i nikt nie wie, jak powstały. Tym się właśnie zajmuję, badam te otwory w murach, siatkach, płotach, szybach i odkrywam, że ułożone są w oczywistym porządku -to jakby tunel w przedmiotach, jakby coś leciało i robiło dziury w tym, co spotykało na swojej drodze. Nie próbuję jednak ustalić, co to było. Fascynuje mnie trajektoria lotu. Najpierw wydaje mi się, że to coś przyleciało z nieba, zbliżyło się do ziemi i odleciało z powrotem do nieba. Ale wymowa faktów jest bezdyskusyjna – to coś wyleciało spod ziemi i znikło w niebie. Rzeczom niespecjalnie przeszkadza to, że są dziurawe.
Poszłam do Marty i kosiłam jej pokrzywy ze ścieżki do strumienia. Dreptała za mną z założonymi na piersi rękami i mówiła, że Bóg zapomniał stworzyć wiele zwierząt.
– Na przykład brodziaka – powiedziałam. – Byłby twardy jak żółw, ale na długich nogach i miałby twarde, miażdżące zęby. Chodziłby po strumieniu i wyżerał wszystkie brudy, szlam, martwe gałęzie, nawet śmieci, które woda niesie ze wsi.
I tak zaczęłyśmy przypominać sobie te zwierzęta, których nie stworzył z jakichś względów Bóg. Tyle ptaków pominął, tyle zwierząt, które żyją w ziemi. Na koniec Marta powiedziała, że najbardziej brakuje jej tego wielkiego, nieruchawego zwierzęcia, które w nocy siedzi na skrzyżowaniu dróg. Nie powiedziała, jak się nazywa.
Wczesnym latem na łąkach zaczynali pojawiać się Niemcy. Ich siwe głowy płynęły w morzu traw. W słońcu błyskały wesoło druciane okulary. Taki-a-Taki powiedział, że Niemców poznaje się po butach – są białe i czyste. My nie dbamy o buty, nie szanujemy obuwia. Nasze buty są toporne, zawsze z ciemnej skóry. Albo gumowce, gumiaki, do których Stasek Bachleda strzepuje popiół z papierosa. Nasze buty z materiałów skóropodobnych, jaskrawo biało-czarne naśladownictwa Mody, Sportu, Ulic Europy. Nasze buty wiecznie ubłocone czerwoną rozmokłą ziemią, wykrzywione, przemarznięte i przesuszone.
Niemcy wysypywali się z autokarów, które nieśmiało, żeby nie rzucać się w oczy, przystawały na poboczach dróg. Szli małymi grupkami albo parami, najczęściej parami. On i ona, jakby szukali miejsca na miłość. Robili zdjęcia pustym przestrzeniom, co dziwiło wielu ludzi. Dlaczego nie robią zdjęć nowemu przystankowi, nowemu dachowi kościoła, tylko pustym przestrzeniom zarośniętym trawą. Wiele razy podejmowaliśmy ich herbatą i ciastkami. Nie rozsiadali się na krzesłach, nie prosili o więcej. Kończyli tę herbatę i szli. Było nam niezręcznie, gdy chcieli wcisnąć nam w dłoń kilka marek. Baliśmy się, że wyglądamy jak barbarzyńcy w tych naszych wiecznych remontach, z tynkiem osypującym się na ziemię, z przegniłym stopniem schodów. Gdziekolwiek szli, zawsze w końcu znajdowali się pod sklepem, gdzie czekały na nich małe dzieci i wyciągały ręce po cukierka. To niektórych oburzało i zawsze robiło się trochę nieprzyjemnie. W ciągu tych kilku minut, gdy Niemcy rozdawali cukierki koło sklepu, wibrowało nad naszymi głowami coś bardzo patriotycznego, robiło się biało-czerwono, jakby w powietrze uniosła się zetlała do konsystencji gazy narodowa flaga i nawet czuliśmy się wtedy, na przekór tym cukierkom, Polakami.
Читать дальше