Wieczorem przyszła do niego przeorysza. Była w wieku jego matki. Jej usta otaczały promyki zmarszczek, a sucha, pomarszczona skóra miała kolor popiołu. Wzięła go za rękę i liczyła uderzenia pulsu. „Jestem tak słaby, że nie mogę utrzymać się na nogach”, zapewnił ją Paschalis szeptem. Popatrzyła mu bacznie w oczy. „Ile masz lat, chłopcze?”, zapytała. „Siedemnaście”, powiedział i przytrzymał jej dłoń. „Niech siostra pozwoli mi tu przyjść do siebie”, poprosił i pocałował ją w tą suchą gorącą rękę. Uśmiechnęła się lekko i pogładziła go po wygolonej głowie.
Następnego dnia zawołały go do kuchni te dwie staruchy, które pamiętał z gorączkowych majaków. Drewniana balia parowała gorącą wodą. „Wykąpiesz się, żebyś nam tu wszy nie przyniósł”, odezwała się starsza, z policzkami obwisłymi jak puste sakiewki. Mówiła miękko jakby po dziecinnemu – może nie miała zębów, a może pochodziła z południa. Myły go z odwróconymi głowami. Szorowały jego drobne ciało tak, jak to robiła matka – zdecydowanie, ale delikatnie, aż skóra się zaczerwieniła. Dostał długą lnianą koszulę, jaką nosiły mniszki, i skórzane kamaszki na nogi. Zakonnice bez słowa zaprowadziły go do izby, w której leżał ostatnie dwa tygodnie zmorzony chorobą.
Odtąd przeorysza przychodziła do niego codziennie. Stawała nad nim i przyglądała mu się bacznie. Nie mógł znieść tego badawczego wzroku. Był pewien, że wie wszystko o jego kłamstwach i udawaniu. Odwracał twarz do ściany i czekał. Zwykle potem badała mu puls i oboje klękali, żeby zmówić Zdrowaś Mario i modlitwę za chorych. Kiedy wychodziła, zamykał oczy i szukał w powietrzu jej zapachu. Ale przeorysza nie pachniała. Uważał też, że była piękna – wysoka, dobrze zbudowana, wydawała się silna i zdrowa. Między przednimi zębami miała furtkę. Któregoś wieczoru przyszła i powiedziała od drzwi, żeby był gotowy do powrotnej drogi. Już się odwróciła i położyła rękę na klamce, gdy Paschalis nagle rzucił się do jej nóg, złapał za habit i przywarł ustami do stóp w wełnianych skarpetach. „Nie oddawaj mnie tam, matko”, krzyknął piskliwym głosem. Znieruchomiała i teraz dopiero poczuł jej zapach – kurzu, dymu i mąki. Przywarł do tego zapachu gotowy na wszystko. Po długiej chwili pochyliła się nad nim i podniosła go z klęczek. Opowiedział jej wszystko, nawet o Celestynie. Opowiedział jej o swoim ciele, które nie chciało być takie, jakie było. Na koniec rozpłakał się, a łzy ściekały mu po twarzy i wsiąkały w lnianą koszulę. „Trudno ogarnąć rozumem całe boskie dzieło”, westchnęła i spojrzała na niego wzrokiem, w którym pojawił się jakiś dziwny błysk. Chłopiec nie mógł opanować spazmatycznego płaczu. Przeorysza wyszła.
„Jedno wiem. Nie możesz tu zostać”, powiedziała mu o świcie, gdy bez uprzedzenia weszła do jego celi zaraz po kapitule. „Nie jesteś kobietą masz fizyczne znamiona swojej płci… choć można je ukryć. Jako mężczyzna jesteś tu niebezpieczny i niepożądany”. Paschalis wyrwany ze snu z trudem nadążał za tym, co mówiła. „Ale modliłam się do Świętej Panienki i ona wysłała do mnie Kummernis”. Paschalis szeptem powtórzył to imię. Nic nie rozumiał. Kazała mu wstać. Dał sobie narzucić płaszcz na koszulę i poszedł za nią korytarzami, które z mniejszych przechodziły w większe, potem zakręcały i zamieniały się w krużganki i schody, aż wreszcie stanęli pod drzwiami małej kaplicy, doczepionej do kamiennej ściany jednego z pustych pomieszczeń. Przeorysza przeżegnała się, a Paschalis machinalnie powtórzył ten gest. Weszli w niewielką przestrzeń oświetloną małą olejną lampką tuż przy posadzce. Jej maleńkim płomieniem przeorysza zapaliła świece. Jego oczy oswajały się z tym, co widziały.
Całym ołtarzem było wielkie olejne malowidło, na którym namalowano krzyż i rozpięte na nim ciało. Paschalisa coś nagle na nim zaniepokoiło i coś jednocześnie wydało mu się bardzo znajome – fałdy sukni, miękko opadające ku ziemi. Jego wzrok przywarł do dwóch gładkich i jasnych kobiecych piersi, które wyeksponowane przez rozłożone ręce, wydały mu się centralnym punktem obrazu. Ale było w tym coś jeszcze bardziej dziwacznego, coś nie do przyjęcia i Paschalis zaczął drżeć – kobiece ciało na krzyżu wieńczyła twarz Chrystusa, twarz mężczyzny z młodzieńczym, rudawym zarostem.
Paschalis nie zrozumiał tego, co widział, a jednak odruchowo osunął się na kolana. Szczękał zębami nawet nie z powodu porannego zimna, ale z przeczucia, że klęczy przed istotą jemu podobną bliską choć zdecydowanie nieludzką. Oczy Chrystusa patrzyły na niego łagodnie i ze smutkiem, który mógł być tylko drugą stroną miłości. Nie było na niej męki ani bólu. Odwrócił się do przeoryszy. Uśmiechała się.
„To Kummernis. My mówimy na nią także Troska, zresztą ma wiele imion”. „To kobieta”, powiedział cicho Paschalis. „Nie jest jeszcze świętą ale wierzymy, że kiedyś dojdzie do kanonizacji. Na razie pobłogosławił ją papież Klemens. Żyła przeszło dwa wieki temu niedaleko stąd, w Broumowie. Była cnotliwa i piękna. Wszyscy ubiegali się ojej rękę, ale ona chciała za małżonka tylko Naszego Pana. Jej ojciec próbował więzieniem zmusić ją do zamążpójścia, a wtedy stał się prawdziwy cud. Pan Jezus, chcąc ją uchronić od utraty dziewictwa i wynagrodzić jej nieustępliwość, dał jej swoją twarz”. Przeorysza przeżegnała się powoli. „Rozwścieczony ojciec ukrzyżował ją więc zginęła męczeńską śmiercią tak jak jej Oblubieniec. Wybrałyśmy sobie Kummernis na patronkę naszego zakonu, ale obecny papież zakazał jej kultu, dlatego trzymamy ją tutaj w zamknięciu i wierzymy, że papież zmieni swoją decyzję. A teraz chodź, bo zmarzniesz”. Po drodze spytała go, czy umie dochować tajemnicy. Przytaknął gorliwie. „A pisać i czytać?”
Marta co roku wiosną chodziła do Nowej Rudy i kupowała sobie dwie kury i koguta. Hodowała te kury, dbała o ich bezmyślny żywot, sprowadzający się do wielogodzinnych spacerów po ogrodzonej przestrzeni ze wzrokiem rozpiętym między ziemią na której może być ziarno, i niebem, na którym może być jastrząb. W kurzym świecie na dole, pod nogami, jest życie, na górze, ponad głową – śmierć. Wieczorem Marta wpuszczała całe to towarzystwo do kurnika, a rano wypuszczała. Nosiła im rozgotowane ziemniaki wymieszane z ospą w starej blaszce do pieczenia ciasta. Nie miała wiele zachodu przy tych kurach, za to codziennie dwa jajka. Przynosiła mi czasem torebkę po cukrze, a w niej jajka w pobrudzonych łajnem skorupkach. Ich żółtka miały bardzo intensywny kolor; trzeba było mrużyć oczy przed tym oczywistym podobieństwem do słońca. Jesienią Marta jednego dnia zabijała własnoręcznie swoją kurzą rodzinę.
Nie mogłam tego zrozumieć; pierwszego roku nie odzywałam się do niej kilka dni i wyrzuciłam kości, które przyniosła moim sukom. W Martę, która przez całe lato nie kupowała mięsa i żywiła się tylko warzywami, musiał wstępować zły demon. Te jej kury były oswojone, nie bały się ludzi, jadły z ręki okruszki ciasta, patrzyły w oczy. Marta trzy dni z rzędu robiła z nich rosół, mięso gotowała, ogryzała kości do ostatniego kurzego ścięgna. Trudno mi było uwierzyć, że ta chuda staruszka zjadała w ciągu trzech dni trzy sztuki drobiu.
Teraz przyszła pod okno i powiedziała:
Kupiłam kury.
Rozumiem – mruknęłam.
Co robisz? – zapytała pojednawczo.
Jestem zajęta.
Milczała przez chwilę. Zapisałam plik.
– To ci zabiera dużo czasu. – Usłyszałam, że idzie w stronę tarasu, zaraz wejdzie na schody. Usłyszałam jej perfekcyjne wycieranie butów. Za chwilę widziałam ją jak siedzi w sieni przy okrągłym stole. Miała na głowie absurdalną sportową czapkę i uśmiechała się.
Читать дальше