Już w domu dla obłąkanych, gdzie trafił pod koniec życia, przyznał: „W moim życiu były cztery kobiety. Te z nich, które dały mi trochę szczęścia, były prostytutkami. Elisabeth była piękna, lecz była moją siostrą. Lou była inteligentna (czasami za mało inteligentna), lecz odmówiła poślubienia mnie”. Panowie dlaczego mieliście tak mało kobiet?
Przypominam sobie czasy „Męskiego striptizu” – wszystko, co było w życiorysie gościa poprawne politycznie i uładzone – stawało się dopiero wówczas ciekawe, gdy na uświęconym wizerunku pojawiały się niespodziewane rysy.
Właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby było to możliwe, to chętnie zaprosiłabym do tego towarzystwa Bronisława Malinowskiego i że ten dziwnie pasowałby do pozostałych panów. Nie żyje od ponad 60 lat, a na kulturoznawstwie, które studiowałam, był dla nas na równi z Ruth Benedict postacią kultową. Ona dała nam wzory kultury, a on rozpalił naszą wyobraźnię Wyspami Trobrianda. No i ten tytuł „Życie seksualne dzikich”. Malinowski to naukowy śledczy, ale i mężczyzna, który w relacjach z kobietami przypomina neurastenicznych bohaterów literackich. Zakochiwał się na śmierć i życie. Najczęściej w kobietach uwikłanych w związki z innymi mężczyznami, co rodzi podejrzenie, że bał się kobiet wolnych. „Nie mogę jej kochać tylko zmysłami, w kobiecie, która daje mi rozkosz, muszę widzieć też i duszę” – notował Malinowski w wieku 25 lal. Gdy jednak górę nad platonicznym uczuciem brały fizyczne żądze, mitygował się słowami: „A cóż, u diabła, ażebym dla skrupułów nie potrafił kobiety zerżnąć? O co chodzi? O gorączkowe poszukiwanie muzy: potrzebuję kobiety z talentem, ażeby się przez nią przeżywać?”.
Egoistycznie, ale i szczerze. Jest kwiecień, gdy 30 – letni Malinowski notuje w swoim dzienniku: „Ciągła walka z kobietą niewidzialną, nieobecną, nieuchwytną, ale i paraliżującą we mnie prawdziwą zdolność, radość życia, stwarzającą jakąś pustkę, która mnie wciąż absorbuje, przepaść, która mnie wciąż pociąga, siła nicości. Wyraźnie rozumiem teraz, dlaczego kobieta jest symbolem zła, zniszczenia, podkopania mężczyzny. To jest walka między człowiekiem naprawdę twórczym a spokojnym członkiem stada”. W zeszycie trobriandzkim zapisanym między październikiem 1917 a lipcem 1918 w życiu badacza pojawia się Elsie Masson, przyszła żona. Malinowski narzeka: „Ile czasu zmarnowałem na pół – miłość i dlatego parę gwałtownych popędów kurwiarskich tłumię poczuciem i uświadomieniem, że to do niczego nie prowadzi, że nawet gdybym miał tamte kobiety pod takimi warunkami, to by było tylko chlapaniem się w błocie (onania, kurwiarstwo) itp.?”. I jeszcze jedno, panie Januszu, Schopenhauer zerwał kontakty ze swoją matką z zazdrości. Nie mógł znieść stałej obecności jej młodego kochanka. Chciał, żeby dokonała wyboru. Zrobiła to, a on jej tego nigdy nie wybaczył.
Pewnie się Pan zdziwi, ale w tak ponurych miesiącach jak ten listopad – odżywam. Kiedy w okna zacina deszcz, jest szaro i beznadziejnie – fruwam. Jestem w tym samopoczuciu tak bardzo odosobniona, że zaczynam podejrzewać, iż niejeden lekarz miałby na określenie mego stanu odpowiednią jednostkę chorobową.
Pozdrawiam,
MD
Frankfurt nad Menem, poniedziałek przed południem
Obydwaj są świetnymi chemikami (z doktoratem; jeden ma doktorat z prestiżowego Uniwersytetu Harvarda), obydwaj mają niezwykłe (jak na Niemców) poczucie humoru, obydwaj są prawie zawsze (także w poniedziałek rano) uśmiechnięci i obydwaj pachną – zdaniem moich koleżanek z pracy – najbardziej wykwintnymi perfumami. Jeden ma na imię Bernd, drugi Ralph. Obydwaj są homoseksualistami, którzy ze swojej orientacji seksualnej nie robią żadnej tajemnicy.
Z obydwoma realizuję pośrednio mój własny projekt i dlatego często mam okazję spędzać z nimi więcej czasu niż z innymi kolegami z firmy. Gdybym miał na skali sympatii od 1 do 10 określić mój wskaźnik, to bez wahania, w przypadku Bemda i Ralpha, zakreśliłbym 10. Przy tym – jak na razie – jestem zdecydowanie heteroseksualny. Ralph dostałby nawet 10,5, odkąd wita mnie na korytarzu zabawnie wymawianym „dzień dobry”, który kojarzy mu się, jak wyznał, z „gin amp;tonic”.
Ralph i Bernd, żeby było jasne, nie są ze sobą. Każdy z nich ma swojego partnera poza firmą i przypadkiem połączyła ich (informatyczna) chemia. Według moich koleżanek z firmy R amp;B są „najsympatyczniejszymi mężczyznami na terenie budynku”. Muszę przyznać, że czułem się trochę pominięty. Zastanowiło mnie, cóż takiego mają w sobie homoseksualni mężczyźni, że kobiety tak ich lubię. Zapytałem o to i inne znajome kobiety i na podstawie ich wypowiedzi udało mi się zestawić listę pięciu (lista jest ustawiona według skali ważności) powodów, dla których może się tak dziać:
1. Oni widzą kobiecą duszę.
Nie patrzą w twój dekolt, nie przyciskają twoich bioder do swoich w tańcu. Nie mówią nic „miłego”, żeby zaciągnąć cię do łóżka. To, co ci mówią, dotyka naprawdę twojej duszy, a nie tylko twojego ciała.
2. Pocieszają bez dwuznaczności.
Jeśli mówią, że ci współczują, gdy cierpisz – to dokładnie to mają na myśli. Nie chcą cię rozczulić swoją empatią, aby na końcu próbować zdjąć ci majtki.
3. Można z nimi naprawdę rozmawiać.
Świat R amp;B jest podobny do świata kobiet. Podobnie jak kobiety chcą (i muszą) być atrakcyjni, zadbani i podwójnie dobrzy, aby coś w życiu osiągnąć. Rozumieją cię w 100%, gdy mówisz o zakupach i maseczce ogórkowej na twarz. Przy tym ciągle pozostają mężczyznami, wiedzą, co mężczyźni myślą oraz jak i dlaczego cierpią.
4. Rozumieją tęsknotę za bezinteresowną bliskością.
Można się w nich wtulić, dotykać ich, czuć ich ciepło w tańcu bez ryzyka, że zrozumieją tę bliskość jako sygnał do czegoś więcej.
5. Ich komplementy są prawdziwe.
Głównie dlatego, że nie są wynikiem sterowanej seksualnością gry. Liczą się co najmniej podwójnie. Jeśli homoseksualny mężczyzna zachwyci się twoimi oczami, to masz pewność, że są dla niego naprawdę zachwycające i z pewnością nie odurzyły go twoje piersi, a oczu tak naprawdę nie widzi.
Pani lista jest pełniejsza, prawda?
Serdecznie,
JLW
Panie Januszu,
pamięta pan Rocco Buttiliogne? Homoseksualizm jest grzechem. Tak uważa. Co więc nim jest w tym wypadku? Czy homoseksualizm, to przewinienie wobec Boga, nas heteroseksualnych, natury czy też przede wszystkim wobec tradycji i obywatelskiej przyzwoitości? Ta wielowątkowość w definiowaniu homoseksualnego grzechu to jeden z powodów, dla których tak mocno trzyma się ten, jeden z ostatnich obyczajowych bastionów, homofobia. Nie chcę mieć sąsiada, nauczyciela, przyjaciela – homoseksualisty. Określenia tego po raz pierwszy użyto w 1868 roku i według Michela Foucaulta mniej więcej w tym samym czasie nadano mu kategorię seksualną i prawną. Kobiecość i homoseksualizm to plemienne tabu Polaków? – pisze w jednym z rozdziałów wydanej właśnie książki „Homofobia po polsku” Tomasz Kitliński. Skąd w nas nienawiść do kobiet i gejów? Skąd zło? Jak pisał wychodzący poza heteroseksualizm Witold Gombrowicz: w tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki. Geje w Polsce to ciągle odpadki, podsumowuje Kitliński. Czy przesadza? Nie ma racji, gdy pisze, że w Polsce nadal obowiązuje podział na obcych (Żydzi, Romowie, kobiety, geje, bezrobotni i bezdomni) i swoich – wszystkowiedzących, sprawiedliwych i żeby wrócić do meritum, bezgrzesznych? Co więcej, nazwanie kogoś homoseksualistą nadal nie jest etycznie neutralne. Gej – grzesznik, rozpustnik. Homoseksualista jest grzeszny, bo jego seksualne inklinacje nie są uwarunkowane genetycznie, bo w jego miłości chodzi tylko o seks, bo jego orientacja to swego rodzaju moda na rozpustę. Mary McIntosh, brytyjska socjolog, uznała etykietę „homoseksualista” za narzędzie kontroli społecznej umożliwiające oddzielenie skażonych dewiantów od nieskażonej większości. I dlatego jedynym remedium na homofobię jest wyjście z ukrycia obcych i rozpoczęcie przez nich życia u boku swoich. Wiem jedno, gejowi nie z każdą kobietą jest po przyjacielskiej drodze. Nie znoszą zwłaszcza tych, które obnoszą się ze swoją kobiecością. Tą zewnętrzną. Nie lubią unoszących się piersi w mocno rozpiętej bluzce.
Читать дальше