Obudziłam się w klinice pod kroplówka i maską tlenową na twarzy. Przecież tak bardzo jestem śmiertelna. Nie pamiętam, jak się tam znalazłam, kto mnie dowiózł i skąd i co wcześniej uczyniłam.
Wypisałam się na własne żądanie. Chcieli mnie zatrzymać ze względu na zagrożenie życia, ale to nie tak. Jeżeli przeżyłam, to dojadę do domu.
Schroniłam się w moim Królestwie, przyczaiłam. Tutaj śmierć jeszcze mnie nie znajdzie. Tutaj jestem otoczona wieczną miłością.
Uśmiecham się do obłąkanego w lustrze. Warianty szaleństwa są jak malowane na szkle kompozycje z lodu.
Znowu byłam blisko. Czy był to akt niepoczytalności? Czy wtedy jestem za siebie odpowiedzialna? Tak niewiele wiem o sobie. Nie potrafię wyjaśnić wszystkich konfliktów i sprzeczności, które stale przeżywam.
Lekarz włączył nowy lek do mojego leczenia. Teraz serce będzie pracowało równo i spokojnie.
Nie chcę z nikim rozmawiać, a Oni sądzą, że znowu coś mogę zrobić. Dopóki jestem świadoma, na pewno nie. Witaj. Ulice naszego miasta mogły nas kiedyś połączyć w popołudniowej przechadzce, gdyby nie Twoje przedwczesne odejście. Nie lubiłaś tych miejsc i rozumiem, że miasto może przerażać. Pisałaś takie cudowne wiersze o miłości. Moje są tylko o umieraniu, ale może i ja kiedyś zatopię się w innej ciszy.
Ty powróciłaś tutaj ostatecznie. Mój los także się tu dopełni, chyba że wiatry zawieją mnie w odległe krainy. Połączyła nas wspólna choroba, lęk. walka, a także upór, które pozwalają mi pisać.
A jednak nie chcę tego losu.
To jednak prawdziwe, zdałam egzamin z angielskiego. Okay. I want to speak English a little better. I will do it.
Anna pyta, czy wytrzymuję samotność. NIE. Nie, Anno.
Jestem na czwartym roku. Wszystko zdane. A zatem pamiętaj, Rosiek, nie możesz teraz zrobić żadnego numeru.
Odwiedziłam Marzenę na cmentarzu, na Wólce Węglowej. Gdzieś tu leży Sted.
Żegnaj, chyba już nigdy tutaj nie przyjadę. Adres: kwatera W, siódma aleja, segment dwunasty. Wieczny adres. Amen.
Po której stronie jestem? Czy jestem pacjentka, czy psychologiem? A może nie jestem ani jednym, ani drugim? Więc kim jestem?
Zaczęłam pisać Pamiętnik narkomanki . Wyjęłam wszystkie bruliony dzienników i przelewam na papier tamto, co się zdarzyło do 1980 roku. Ale nie potrafię tego zacząć od trzynastego roku życia.
Mam dużo wolnego czasu, wiele książek do przeczytania, wiele do przemyślenia. Piszę moją książkę.
Coś nie pozwala mi spokojnie spać.
Odejść nie mogę.
Nie mogę teraz zostawić swego cienia.
Nie chcę tak żyć.
Nie pamiętam swego dzieciństwa. Dzieckiem przestałam być w trzynastym roku życia. Co było wcześniej? Sen, letarg… Obudziłam się, by spadać z pajęczej sieci. Wcześniej w nią zostałam zaplątana i wysysano ze mnie krew. Stałam się narkomanką.
Nadal wierzę, że ktoś mnie pokocha taką, jaka jestem. I nic więcej.
Mam jakieś lęki w nocy, budzę się i serce bije jak spłoszony ptak…
Dziesięć lat temu wszystko się zaczęło, od trzech lat próbuję to zakończyć. Niekiedy nie odróżniam świata fantazji od rzeczywistości. Mieszają się ze sobą, przyciągając jak różnoimienne ładunki, tworząc całość, która jest złudzeniem. Nie wiem, czy działam w rzeczywistości, czy w wymyślonym świecie. Nie pamiętam, kogo znam, do kogo mogę się przytulić, uśmiechnąć, napisać wiersz; czy rozmowy, które prowadzę, istnieją na jawie, czy przelewam na papier widziadła czy stany jak najbardziej realne. Wypełniam duchami pustkę…
Przyjechaliśmy z grupą do Branic na praktykę, do wielkiego szpitala psychiatrycznego. Będziemy sprawdzać swoje umiejętności na oddziale alkoholowym. Mieszkamy na terenie szpitala. Przypomina mi to Lubliniec, ale muszę tu zaistnieć w innej roli.
Mój pierwszy pacjent – piętnaście lat picia wszystkiego, a także leki wszelkiej maści. W tym sześć lat więzienia. Leczony wiele razy, jest zdeklarowanym alkoholikiem i pobyt na oddziale traktuje jak wczasy, by podleczyć rozpadającą się wątrobę. Nawet szczyci się psychodegradacją.
Nasz Docent domaga się imprezy zapoznawczo – integracyjnej. Trudno mi być psychologiem.
Do południa jesteśmy na oddziale, a później małomiasteczkowa nuda. Okoliczni ludzie już wiedzą, że jesteśmy, i rozpoznają nas błyskawicznie. Stanowimy dla nich atrakcję. Miasteczko ma kilka ulic, szpital, doskonale zaopatrzony „monopol” i jedną czy dwie „mordownie”.
Impreza się odbyła. Nie piły kobiety w ciąży i ja. Docent jodłował i grał na gitarze. Wyszłam, zanim wpadł pod stół.
Na każdym kroku ściga mnie poczucie odmienności. Docent pije dalej. Sądzę, że również jest uzależniony. Usiłuje mu dorównać szef oddziału, lecz chyba nie jest w stanie dotrzymać Docentowi kroku, ma zbyt słabą głowę i za mały trening. Pacjenci na razie są trzeźwi.
Śpię doskonale dzięki codziennej kąpieli w basenie. Serce uspokajam lekami.
Czytam Schizofrenię Kępińskiego i powracają tamte chwile, kiedy lekarz orzekł, że jestem chora psychicznie. Czy moja dezintegracja była aż tak wielka, że nie można było się ze mną porozumieć?
Do kiosku szpitalnego przywieziono salicyl i mój „alkoholas” po zrobieniu zapasu oddalił się w nieznanym kierunku w ciąg pijaczy. Zaiste, przedni to trunek i trzeba się nim raczyć w samotności, by nie uronić kropelki. W każdym alkoholiku, gdy jest trzeźwy i kiedy pije, jest zawsze dwóch: człowiek i oszalałe zwierzę.
Widzę, jak moje koleżanki patrzą na nich z jednej strony biurka, ja czuję ich z obu stron. Ale nie mam do nich sentymentu, chociaż wiem, jaka to choroba.
Docent nadal pije, rano leczy kaca lub klinuje. Biedny człowiek. Nie wiem, na jakich zasadach prowadzi naszą praktykę właśnie na alkoholowym. To jakiś mechanizm psychologiczny, obrona JA, że nie jest jeszcze taki, jak ci mężczyźni tutaj.
Badam kolejnego pacjenta – szczerze kłamie. Sami artyści, odgrywają role zawiedzionych, niewinnych, prześladowanych. Bajka się kończy, gdy umierają w delirium. Okłamują siebie w sposób idealny, do końca.
To musiało się w końcu wydarzyć. Alkoholicy kolektywnie dostali amoku i uciekli z oddziału, zjeżdżając po piorunochronie.
Może Docent niedługo dostanie delirki, jest już w długim ciągu.
Opuściłam wcześniej praktykę i pojechałam do sanatorium. Tamto było kolejnym absurdem, przez który musiałam przejść, jeżeli chcę ukończyć studia. A przecież mogłoby być zupełnie inaczej.
W sanatorium mam zalecone leniuchowanie, spacery, nie mam zabiegów, które też są niebezpieczne dla mego serca. Chodzę do lasu i rozmawiam z drzewami, muszę przemyśleć tyle spraw, które mnie czekają po powrocie. Co będzie z karate? Czy można utracić filozofię? Nie zgadzam się na operację serca. Czy uda mi się wyjść na spotkanie swego czasu?
Wieczorem przychodzi zapomnienie. Nocą pogłębia się duszność. Łapię oddech jak niewidzialne nici i nie mogę ich zerwać. Nie ma wydechu. W dzień duszność czai się lub atakuje po wysiłku, teraz już po każdym. Moje serce wymaga ode mnie znieruchomienia, zastygnięcia w pozycji półleżącej.
Читать дальше